Słony spód. Słodka masa serowa. Karmel (Salted Caramel Cheesecake)

  Od czasu naszej wizyty w pięknej restauracji na Notting Hill, sernik z karmelem i odrobiną soli chodził za mną bezlitośnie. Do karmelu specjalnie nigdy nie trzeba było mnie namawiać. Dzisiejsza wersja jest efektem moich ostatnich kulinarnych eksperymentów. Co Wy na to? Uprzedzam, sernik jest mocno wilgotny, a karmel po wyjęciu z lodówki kruchy. Podałam go w sobotę rano na śniadanie, niestety nie wytrzymał do południa.

Skład:

sernik: 900 g mielonego, białego sera twarogowego (może być z wiaderka)

200 g cukru

3 duże jajka o temperaturze pokojowej

2 czubate łyżki mąki ziemniaczanej

2 czubate łyżki jogurtu naturalnego

1 łyżeczka cukru z wanilią

starta skórka z połowy cytryny

karmel:2 łyżki masła + 1/2 szklanki brązowego cukru + 1/2 szklanki śmietanki kremówki 36%

kruchy spód: ok. 150 g pokruszonych i zmiksowanych kruchych ciasteczek (typu: Petit Beurre) + 4 duże łyżki masła + 1/2 łyżeczki soli gruboziarnistej (zmielonej)

A oto jak to zrobić:

1. Herbatniki kruszymy w mikserze, dodajemy sól i roztopione masło. Mieszamy i wysypujemy na dno tortownicy. Za pomocą płaskiego mieszadła wyrównujemy powierzchnię kruchego spodu. Pieczemy w rozgrzanym piekarniku w 200 stopniach C przez 10 minut. Kruchy spód wyjmujemy, odstawiamy zwiększamy temp. piekarnika do 260 stopni C.

2. Ser mieszamy z cukrem na wolnych obrotach, dodajemy cukier z wanilią, skórkę z cytryny oraz jogurt naturalny. Następnie po jednym jajku. Mieszamy i na koniec dorzucamy mąkę ziemniaczaną. Całość łączymy w jednolitą masę i przelewamy na kruchy spód. Pieczemy przez 11 minut, a następnie nie otwierając piekarnika, zmniejszamy temp. do 100 stopni C i pieczemy przez kolejne 40 minut. Sernik pozostawiamy w piekarniku do ostygnięcia.

3. Aby pokryć sernik karmelem, musimy na rozgrzanej patelni rozpuścić brązowy cukier a następnie dodać masło i w trakcie mieszania śmietankę. Potrwa to ok. 3-4 minuty, aż masa przybierze brązowego koloru. Natychmiast ostrożnie przelewamy na wierzch sernika i wkładamy ciasto do lodówki (najlepiej na noc). Przed podaniem możemy nieco oprószyć drobinkami gruboziarnistej soli morskiej.

Sposób pieczenia wypróbowałam z polecenia Davida Lebovitza z książki pt. Słodkie życie w Paryżu, Pascal. Sernik jest mocno wilgotny.

 

LONG & BLACK

dress / sukienka – River Island

shoes / szpilki – Topshop

leather jakcet / ramoneska – Zara

bag / torebka – New Look

Po powrocie z Londynu miałam trochę czasu na obejrzenie zdjęć i mogę powiedzieć, że ten strój podoba mi się najbardziej. Wszystkie mamy i lubimy Małą Czarną, ale w mojej szafie brakowało sukni do ziemi, która odróżniałaby się od różu, falban i pudrowych tiuli.

 

Notting Hill and more …

LOOK OF THE DAY – Eaton Place

sweater / sweter – Peek & Cloppenburg

jeans / jeansy – Asos.com

coat / płaszcz – Zara

boots / botki – Massimo Dutti

bag / torebka – Trendsetterka.pl

Each of us has things that refer to traditional British clothing (such as boots or wool jacket) and fall/winter season is the best time to take them out from the closet. In case of this comfortable and practical set, that you see in the photos (shoes were perfect even for a long day of sightseeing) I decided on a total look, because can you think of something more British than a green sweater, embroided with a dog from the oldest United Kingdom breed?

  Każda z nas posiada w swojej szafie rzeczy, które nawiązują do tradycyjnego brytyjskiego stroju (chociażby kozaki z wysoką cholewką, czy wełnianą marynarkę), a sezon jesienno-zimowy to najlepszy moment, aby sobie o nich przypomnieć. Moda angielska kojarzy nam się głównie z połączeniem granatu i zieleni, pikowanymi kurtkami, skórzanymi dodatkami, tweedem czy wysokogatunkową wełną, która przez wiele lat była uznawana za najlepszy towar eksportowy Wielkiej Brytanii. W przypadku tego wygodnego i praktycznego zestawu (buty nie zawiodły mnie nawet po całodniowym zwiedzaniu), który widzicie na zdjęciach, postawiłam na całość. Bo czy może być coś bardziej brytyjskiego niż jedna z najstarszych psich ras Zjednoczonego Królestwa, wyszyta na zielonym swetrze?;)

JAMIE OLIVER’S FIFTEEN 15 WESTLAND PLACE LONDON

Oto i ona. Restauracja Jamiego Olivera. Spośród całkiem pokaźnej listy restauracji, którą stworzyłam dzięki znajomym na poczet naszego wyjazdu, Fifteen była w pierwszej piątce. Tym, którym obce jest nazwisko Oliver, pragnę jedynie wspomnieć, że jest to jeden z najbardziej znanych brytyjskich kucharzy na świecie. Jest wesoły, nieco roztargniony z miłą dla oka nonszalancją. Tak naprawdę niczego w kuchni nie narzuca, a wręcz zachęca do poszukiwania własnych smaków i rozbudza naszą inwencję. Popularności przysporzyły mu liczne programy kulinarne, jak również zagraniczne wyprawy w których min. próbował gotować ogromną paellę dla kilkuset wygłodniałych Hiszpanów. Osobiście uwielbiam go za ogromny entuzjazm, propagowanie zdrowego jedzenia i za to, że stworzył swoją własną filozofię żywienia.

Tajemnicza nazwa Fifteen podobno ma swoją historię. Otóż w trakcie zakładania restauracji, Jamie miał do pomocy jedynie 15 bezrobotnych osób, które do tej pory nigdy nie miały do czynienia z gotowaniem. Dzięki dużej determinacji kulinarnego mistrza i jego umiejętności zjednania sobie ludzi, restauracja szybko stała się strzałem w dziesiątkę i jednym z najbardziej popularnych miejsc w Londynie. Przed wyjazdem, zrobiłam krótki wywiad co warto wypróbować i na co się nastawić. W większości opinie były wyjątkowo zachwalające.

Do Fifteen łatwo dotrzeć (kilka kroków od stacji metra). Trafiłyśmy akurat na porę lunchu, gdzie mieszkańcy robili sobie przerwę w pracy. Obsługa wyjątkowo przyjazna i na pytanie, czy możemy zrobić kilka zdjęć do bloga, pojawił się szeroki uśmiech aprobaty. Zamówiłyśmy kilka przystawek. Chrupkie krewetki z gruboziarnistą solą ziołową w zielonym sosie majonezowym, plastry wędzonego łososia w sosie Béarnaise, pieczone ziemniaki z grillowanymi warzywami i chleb z śródziemnomorskimi ziołami z masłem o smaku pieczonego indyka. Kombinacje dość różne, smaki niestety zupełne nie nasze i ceny też. Może dlatego, że była to pora lunch-u i nie wszystkie główne dania były jeszcze gotowe? A może dlatego, że trafiłyśmy tam prosto z lotniska, głodne, zmęczone i trochę otumanione brytyjskim city! Później dowiedziałam się, że Jamie od 2 tygodni jest w Kanadzie przy realizacji kolejnego programu kulinarnego, a zatem może to jest przyczyną naszego odbioru tego miejsca.

Restauracje Jamiego są już tak znane, że z całego świata przyjeżdżają fani, którzy nie tylko chcą doznać klimatu kuchni Jamiego, ale również odwiedzają je w celu zdobycia pamiątkowego gadżetu. Na łamach "DailyMail", Oliver skarży się, że podobno każdego miesiąca znika ze stołów 30,000 serwetek z logiem jego miejsca. A to Ci dopiero! Dobrze, że ja ,,pożyczyłam" na pamiątkę papierowe menu :)

Adresy pozostałych restauracji:

1. Jamie's Italian, Covent Garden
11 Upper St Martin's Lane
London

2. Barbecoa 20 New Change  City of London, Greater London EC4M 9AG

3. Jamie's Italian, Oxford
24-26 George Street,
Oxford

4. Union Jakc 4 Central St. Giles Piazza
London
WC2H 8AB

5. Jamies Oliver`s Dinner 23A SHAFTESBURY AVENUE
LONDON, W1D 7EF

One Day in London

Trip to London was another blog experience for me, from which I draw fallowing conclusions: always take umbrella with you, don't plan to see too many things ( let's face it you can't see everything in two or three days) and always travel with friends– without them you can forget about having a good time:). As usual, I decided to describe one day of our trip from the beggining to it's very overwrought end.

Wyjazd do Londynu był dla mnie kolejnym blogowym doświadczeniem, z którego wyciągnęłam sporo wniosków (zawsze bierz w podróż parasolkę, nie planuj zwiedzenia zbyt wielu miejsc, bo i tak ci się to nie uda i nigdy nie rezygnuj z towarzystwa przyjaciół – bez nich nie ma mowy o udanej wyprawie:)). Tradycyjnie już, postanowiłam opisać jeden dzień z naszego wyjazdu – od początku, aż do wymęczonego końca :). Londyn, to chyba największe i najbardziej tętniące życiem miasto, jakie miałam przyjemność odwiedzić (Nowy Jork wciąż na mnie czeka!:)), mam więc nadzieję, że zdjęcia chociaż trochę oddadzą jego magiczny klimat:).

Dzień po przyjeździe do Londynu wstałyśmy bardzo wcześnie – jak zwykle zależało mi na zrobieniu zdjęć w najlepszym świetle i uniknięciu tłumów ludzi na ulicach. W sobotę, o 7.30 rano, stolica Wielkiej Brytanii wyglądała jak zaczarowana. Czerwone autobusy samotnie snuły sią po ulicach, w powietrzu czuć było zapach wilgoci po nocnej ulewie, a pierwsze promienie słońca powoli wychylały się zza dumnego Big Bena. 

Oczywiście nie mogłyśmy odmówić sobie porannej kawy, zwłaszcza, że w pobliskiej kawiarni pracowało dwóch naszych rodaków, których serdecznie pozdrawiamy! :)

Zdjęcie w czerwonej budce to londyńskie MUST HAVE! :)

Zaraz po zdjęciach, korzystając z ładnej pogody, zaczęłyśmy zmierzać spokojnym krokiem do najsłynniejszego centrum handlowego na świecie. 

Harrods został założony przez Henry'ego Charlesa Harroda w 1849 roku. Z początku na Brompton Road mieścił się zaledwie jeden sklep, ale już w 1905 roku londyńczycy przychodzili na zakupy do tego siedmiopiętrowego budynku, który widzicie na zdjęciu powyżej. 

Poza butikiem CHANEL (Gosia myślała, że będzie trzeba odciągać mnie siłą od modelu 2.55 w czarnym kolorze), największe wrażenie zrobiło na nas piętro z zabawkami. Od razu popędziłam do działu Harry'ego Pottera …

Po wyjściu z Harrodsa czekała na nas niemiła niespodzianka – deszcz. Niestety nie posiadam zdjęć naszej trójki biegnącej w stronę metro (podejrzewam, że wyglądało to zabawnie).

Eleganckie stylizacje musiały ustąpić miejsca wygodnym i ciepłym strojom (nieoceniony okazał się kaptur). Tu czekamy na metro, mające zabrać nas z powrotem do centrum, a dokładniej do Covent Garden.

Bar Jamie'go Olivera :)

W końcu … pierwszy porządny posiłek dzisiejszego dnia.

Czasami padało słabiej …

​​

… a czasami mocniej …

 

… ale po długiej wędrówce udało nam się dotrzeć do British Museum, w którym spędziłyśmy prawie 3 godziny :).

Szczęśliwie znów dotarłyśmy do centrum …

bluza – UCLA on Asos.com

ramoneska – Zara

spodnie – Topshop

trampki – Converse

torebka – Stefanel

parasol – własność Gosi teściowej :)

Wreszcie dotarłyśmy do miejsca, o którym słyszałam niestworzone historie. Topshop na Oxford Street to coś więcej niż sklep z ubraniami. To raj dla każdej dziewczyny kochającej modę. 

Na kolację wybrałyśmy się do dziwacznego koreańskiego fast foodu, byłyśmy w nim jednak tak zmęczone, a po wielu godzinach chodzenia po mieście w deszczu wyglądałyśmy na tyle niekorzystnie, że nikomu nawet nie przeszło przez myśl aby wyciągnąć aparat :D. Po kolacji czekała nas ostatnia podróż metrem tego dnia – prosto do naszego apartamentu.

Każdy wieczór na naszych wyjazdach wygląda podobnie – przebieramy się w wygodne ciuchy i zabieramy do oglądania zdjęć.

No dobrze, to kto sprawdził prognozę pogody na jutro?