Łąki kwietne wypierają równe trawniki, swojskie jagodzianki już dawno przyćmiły nadęte lukrowane muffiny, pognieciony len jest bardziej pożądany niż błyszczący poliester. Kanony tego, co estetyczne zmieniły się w wyniku wielu różnych czynników, ale wszystkie mają ten sam mianownik – akceptują niedoskonałości i odrzucają przesadną perfekcję. Co ciekawe, nawet media masowe, mające największy wpływ na kształtowanie gustów, a do tej pory zakochane w nierealnych wzorcach, idą tym tropem. Może nie zawsze i nie w szybkim tempie, ale jednak.

   Od setek lat dla wielu artystów piękno było tożsame z naśladowaniem natury, ale w ostatnich kilku dekadach trochę się chyba pogubiliśmy. Możliwości „upiększania” mają dziś bardzo szerokie spektrum (możemy już nie tylko powiększyć piersi, ale też wydłużyć nogi czy wszczepić w policzki naciągające nici z haczykami), są dostępne (łatwiej znaleźć gabinet gdzie od ręki powiększą ci usta niż zrobią dobry pedicure) i stosunkowo tanie, ale mam nieodparte wrażenie, że do doskonałości jakoś nas to nie przybliżyło. Oczekiwania odbiorców sektora „beauty” są różne i trudno przekonać każdego, że autentyczność i subtelność może być bardziej interesująca niż to, co krzykliwe i oczywiste. Obserwując przeróżne platformy, prasę, media społecznościowe widzę jednak wyraźnie, że przez lata promowania sztuczności, niesamowitych metamorfoz, doczepów i coraz radykalniejszych sposobów na sprostanie oczekiwaniom, gdzieś pod powierzchnią narastał w kobietach sprzeciw i świadomość niedorzeczności tej sytuacji. Ten kiełkujący bunt zamienił się w prawdziwą falę i powoli staje się powszechnym poglądem.

    Dla mnie piękno jest dziś beztroskie, blisko natury, lekkie i niedosłowne. W urodowej branży widać ten trend bardzo wyraźnie. Nie chodzi tu na szczęście o to, jakie powinnyśmy mieć wymiary i kształt nosa (oby czasy takich schematów już nigdy nie wróciły), a raczej co uważamy za „zadbane” i „estetyczne”. Uroda jest kwestią niezależną od nas, więc dyskusja na jej temat nie powinna mieć miejsca.  Ale to jak ją podkreślamy i przede wszystkim w jakim stylu, to już wypadowa naszych decyzji, umiejętności i wyczucia, a nie matki natury. Możemy pójść w stronę zwolenniczek mocno wypracowanego stylu „glam” gdzie użytkowość schodzi na dalszy plan, za to bardzo liczy się efekt i wyrazistość, albo czerpać od fanek minimalizmu i funkcjonalności kładących duży nacisk na naturalność. Odwiedzając co weekend kawiarnie pod sopockim Grand Hotelem widzę te dwa skrajne punkty continuum jak na dłoni. Jeśli o mnie chodzi, to chciałabym należeć do tej drugiej grupy. Nie mam tu na myśli demonstracyjnego naturalizmu (który moim zdaniem jest potrzebny, ale nie każda z nas chce być jego przedstawicielką), a umiarkowaną klasykę i naturalną prostą pielęgnację.

lniane kimono – nie da rady go wyprasować za żadne skarby, ale nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. W upały mogłabym w nim przechodzić całe dnie (Massimo Dutti).

    Często czytamy o tym, co jest hitem danego sezonu. Do wszystkiego trzeba podchodzić z dystansem, ale coś co według mnie zawsze i wszędzie będzie nie na miejscu, pozbawione klasy, elegancji i niezależnie od oprawy po prostu passe to „dyskomfort”. W stylu i pielęgnacji. A im wyższe temperatury tym bardziej widać, kto odrobił lekcje z estetycznych przemian, bo upał wyostrza wszystko to, czego dałyśmy za dużo. Co nam wadzi. W czym nie czujemy się dobrze. Im cieplej, tym bardziej nasz strój, makijaż, fryzura czy wsmarowane kosmetyki powinny być lżejsze, bardziej komfortowe. Ale tak samo użyteczne i skuteczne.

   Branża kosmetyczna mierzy się dziś z innymi wyzwaniami niż jeszcze dziesięć lat temu  i robi co może, aby dostosować się nowych realiów. Zadanie nie jest łatwe – trzeba zbliżyć stan skóry do ideału, bo to, że chcemy wyglądać naturalnie, nie oznacza przecież, że gorzej. Rezygnujemy z retuszu na Instagramie, ale nie chcemy rezygnować z idealnej skóry. To znaczy, że nasza twarz naprawdę musi się świetnie prezentować, bo nie mamy zamiaru jej zmieniać w aplikacji czy wypełniać kwasem. I z mojego punktu widzenia desperackie próby kosmetycznych konsorcjów…. przynoszą efekty. Coraz trudniej sprzedać produkt, który nie działa. Za to praca włożona w produkt, który spełnia marketingowe obietnice szybko się opłaci i znajdzie odzwierciedlenie w liczbie sprzedanych słoiczków.

    Mniej makijażu (a dokładniej mówiąc coraz częściej zupełny jego brak), lżejsze konsystencje, większa koncentracja na skórze ciała, bardzo wyśrubowane standardy dla kremów z filtrem i profesjonalna regeneracja po opalaniu. Tak w jednym zdaniu opisałabym właściwie wszystko, co zmieniam w codziennej pielęgnacji, gdy zaczyna robić się gorąco. A jeśli chcecie poznać bliżej moje ulubione letnie kosmetyki to zapraszam na poniższe zestawienie. 

1. Samoopalacz bez wad.

   Rok w rok dostaję od Was sporo zapytań o to jaki samoopalacz wybrać. Bo chociaż kanon urody się zmienia i „skwarka” nie jest już wymarzonym poziomem opalenizny dla kobiety z klasą, to pewnie sporo z Was zgodzi się ze mną, że ciemniejsza skóra latem w naturalnym wydaniu wygląda bardzo ładnie. Tu podsyłam Wam link do wpisu z cyklu Last Month z zeszłego roku gdzie znajdziecie parę polecanych produktów (mocno przemyślałabym jednak ten z Collistara, nie wiem czy trafiłam na felerną partię, ale dwa ostatnie egzemplarze nie sprawdzały się zbyt dobrze) i do wpisu w całości poświęconemu opalaniu (w którym zresztą polecam dokładnie ten sam produkt co dziś). Najbardziej lubię samoopalacze w sprayu, bo nie brudzą rąk, bardzo szybko się wchłaniają (po chwili są właściwie niewyczuwalne), a przy odrobinie wprawy nie zostawią żadnej smugi. Aby wszystko się udało produkt musi być jednak idealny – ja polecam ten od Marc Inbane (jeśli kupicie ten samoopalacz na stronie beabeleza.pl to otrzymacie maskę Choice w wybranym przez siebie kolorze gratis).

   To ciągłe gadanie o dokładnym peelingu przed nałożeniem samoopalacza może zniechęcić każdego, ale nie będę w związku z tym ściemniać, że można ten etap pominąć. Wolę raz w tygodniu naprawdę mocno wyszorować ciało (teraz używam do tego takiej naturalnej rękawicy – zapewnia odpowiedni poziom złuszczania i można ją dać do prania po każdym użyciu) a potem dokładnie nałożyć produkt samoopalający. Pamiętajmy, że czym innym jest balsam stopniowo brązujący (który można używać codziennie), a czym innym samoopalacz z prawdziwego zdarzenia, do nałożenia którego naprawdę warto się przygotować. ​

   Nie ma genialnego sposobu na opaleniznę, który pozwoli nam uzyskać idealny kolor na długi czas w zdrowy i szybki sposób. To zawsze proces składający się z kilku etapów i wymagający konsekwencji. No i idealnych kosmetyków. 

2. Zielona herbata na upały. 

   Mój ulubiony produkt od marki Kire Skin to chyba tak zwany „krem sfermentowany” i tonik z czarną herbatą i wodą figową, który w upale jest jak zbawienie dla mojej przegrzanej skóry. Czarna herbata to sam w sobie świetny kosmetyk na tropikalne warunki, ale tu mamy też sfermentowaną wodę ryżową, która stabilizuje pH skóry, zatrzymuje w niej wilgoć, zwiększa jej elastyczność i zwęża pory, oraz ekstrakt z gruszki i figi (o wszystkich aktywnych składnikach przeczytacie tutaj). Marka Kire Skin robi wszystko aby jej produkty można było uznać za kosmetyki przyszłości – poza naturalnym składem, pięknymi minimalistycznymi opakowaniami, marka nie testuje na zwierzętach, nie używa składników pochodzenia zwierzęcego, a etykietach widoczny jest zawsze kod QR i napis Brajlem z myślą o osobach niewidomych. Mam dla Was świetny rabat od marki Kire Skin – aż 15% rabatu do końca roku, jeśli użyjecie kodu MLE (na wszystko!).

3. Zawsze pod ręką i dostępny od zaraz. 

   Kosmetyk powinien odpowiadać na potrzeby swoich użytkowniczek. Na nieprzemyślane produkty nie ma miejsca w dzisiejszym świecie. Mamy naprawdę duży wybór więc nie musimy używać i nosić czegoś, co w jakimś aspekcie nas ogranicza, jest niewygodne albo zabiera nam za dużo czasu. Nawet marki drogeryjne wiedzą, że w dobie internetu nie opłaca się wypuszczać produktu, który będzie słaby, bo klientki błyskawicznie wymieniają się informacjami. A skoro już mowa o markach dostępnych w drogeryjnych sieciówkach, to na pewno wiele z Was kojarzy produkty Yope. Ja sięgam po nią zawsze gdy skończy mi się na przykład mydło w płynie, a zawczasu nie zamówię czegoś z internetu, bo to jedne z niewielu produktów, które są super, a jednocześnie są łatwo dostępne. Teraz ta ekologiczna marka ruszyła z linią do pielęgnacji twarzy (dostępna również w Hebe). Miałam okazję wypróbować dwa produkty – żel do mycia i płyn micelarny. Na pewno pierwszą rzeczą, która rzuca na kolana jest ich zapach. Bardzo naturalny, a jednocześnie intensywny. Wiecie, że żel do mycia twarzy to kosmetyk, który zużywam w dużych ilościach (codziennie stosowanie także na skórę szyi i dekoltu) i jestem wobec niego bardzo wymagająca. Ten od Yope WAKE UP CHEERS CHARDONNAY + GRUSZKA na pewno jeszcze nie raz zagości w mojej kosmetyczce – skóra jest po nim ładnie naprężona ale nie napięta, pory są bardzo zwężone, no i oczywiście usuwa makijaż. (polski produkt, 98% składników pochodzenia naturalnego).

4. Zmiana podkładu, bez żalu. 

   Tego lat maluję się rzadziej i delikatniej niż wcześniej. I nie jest to wynik braku czasu czy chęci (chociaż miło jest to pierwsze zaoszczędzić). Po prostu mam wrażenie, że z każdym tygodniem moja skóra wygląda dzięki temu lepiej. Staram się też coraz częściej wybierać kosmetyki kolorowe, które jednocześnie pielęgnują skórę. Najtrudniej było mi ograniczyć podkład – od lat używałam Double Wear od Estee Lauder bo ma naprawdę świetne krycie, ale od dobrych kilku miesięcy  „rozcieńczałam” go już w kremie BB. Nie wiem czy to zasługa akcji podobnych do „body positive” i coraz większej liczby nieretuszowanych zdjęć, ale widok skóry perfekcyjnie pokrytej podkładem po prostu przestał mi się podobać. Nigdy nie byłam fanką „efektu maski”, ale teraz wolałabym już chyba prowadzić rozmowę z liściem pietruszki przyklejonym do jedynki niż mieć świadomość, że podkład odznacza mi się w załamaniach skóry, a twarz wygląda na mocno umalowaną. Dziś wydaje mi się to równie nieestetyczne, co wypryski. Tylko, że same to sobie robimy i jeszcze marnujemy na to pięć cennych minut każdego dnia, a na wypryski mamy ograniczony wpływ.

   Odkąd do Trójmiasta przyszło prawdziwe lato z podkładu w ogóle zrezygnowałam. Przy wysokich temperaturach nie wtapiał się ładnie w skórę, a ja cały czas miałam poczucie, że mam coś na twarzy. Przerzuciłam się na coś dużo lżejszego – Fortefusion Color Change od Yonelle. To produkt idealny na plażę, upał w mieście… i na dzień w biurze. Krem chroni skórę przed promieniami UV (SPF30)  oraz światłem niebieskim emitowanym przez ekrany komputerów i smartfonów. W momencie zetknięcia się ze skórą krem zaskakuje zmianą koloru z białego na cielisty (możecie zobaczyć na zdjęciu). Uwolnione drobinki pigmentu momentalnie nadają skórze świeży, wypoczęty wygląd. Po nałożeniu kremu można dodać na przykład róż (byle nie sypki, tylko w kremie), ulubiona pomadkę, odrobinę rozświetlacza, tusz do rzęs i na pewno efekt nie będzie za mocny. Z gamy produktów marki Yonelle polecam też ten świetny krem na noc z melatoniną.  

5. Efekt "wow".

   Wierzę w to, że stosując dziś dobre kosmetyki i dopasowane zabiegi nie będą mnie kusić bardziej inwazyjne przedsięwzięcia odmładzające w przyszłości. Nie chcę ich robić i nie bardzo też przekonuje mnie ich efekt, ale ładną i młodą skórę chciałabym zachować jak najdłużej. Odnosząc się do tytułu – jeśli naszym priorytetem jest naturalność, to musimy włożyć wysiłek w pielęgnację, która pomoże naszej skórze utrzymać dobrą kondycję, a nie decydować się na drastyczne kroki, które – przynajmniej w mojej ocenie – właściwie zawsze wyglądają sztucznie.

    Po trzydziestce, poza produktami do codziennego użytku, uzupełniam moją kosmetyczkę o produkty profesjonale i staram się je regularnie stosować. Wybieram maski, które mają naprawdę intensywne działanie i po których widzę różnicę. Na lato, nie tylko na specjalną okazję polecam połączyć działanie tych dwóch produktów – maska enzymatyczna Skin Zyme od Jan Marini oraz maska w płacie Bioxidea (o obu markach już wcześniej wspominałam Wam w moich wpisach na blogu tu i tu). Ta pierwsza delikatnie złuszczy naskórek i przyspieszy odnowę skóry (zalecana jest w przypadku foto starzenia skóry, trądziku różowatego i pospolitego, przebarwień i zmarszczek). Po użyciu tej drugiej zobaczycie w lustrze naprawdę duży efekt (maskę trzymam przez 30 minut). Obie maski znajdziecie w zestawie, a dniach 10-17.07 na stronie sklepu topestetic.pl trwa promocja -20% na wszystkie kosmetyki Jan Marini z okazji 27 urodzin marki. Zajrzyjcie tutaj i skorzystajcie.

kapelusz i kostium – Zara Home

   W lnianym kimonie, słomkowym kapeluszu, trzymając w ręku chłodną szklaną butelkę wielorazową zamiast nagrzanego plastiku, z nawilżoną , promienną, ale nie zakrytą cerą – tak chciałabym się prezentować całe lato. Abym po jakiś kosmetyk w ogóle sięgnęła musi być łatwy w użyciu, w opakowaniu o nienachalnym wzornictwie, wykorzystywać najnowsze technologie i mieć silne działanie. Pewnie nawet po jego użyciu będę widzieć na wakacyjnych zdjęciach jakieś swoje defekty, ale tego lata podobno wszystko wydaje się piękniejsze. 

 

*  *  *