„Ruszam z maluchami na parę dni do Paryża. Dasz nam jakieś wskazówki?” – na dzień przed wylotem zapytałam moją koleżankę-redaktorkę, która prawie całe wakacje spędziła ze swoim małym synkiem w stolicy Francji. „Tak. Jedną i to bardzo ważną. Nie rób tego.” – usłyszałam. Cudownie, właśnie takiej odpowiedzi oczekiwałam.

   Być może znacie ten dysonans poznawczy, który pojawia się w głowie tuż przed wyczekiwanym od dawna wyjazdem: najpierw przez wiele tygodni marzysz o tym, aby w końcu ruszyć w podróż, a gdy nadchodzi ten upragniony moment, to najchętniej zawinęłabyś się w dywan i wyrzuciła walizkę przez okno. Gdy zostajesz mamą ten rodzaj emocji dopada ciebie ze zdwojoną siłą.

   W lipcu, gdy byłam jeszcze w ciąży, jakoś łatwiej nam było podjąć decyzję o listopadowej podróży z dwulatką i niemowlęciem. Bilety lotnicze kupuje się w parę minut, zwłaszcza jeśli kosztują pięćdziesiąt złotych – gorzej z pakowaniem i planowaniem. Być może, gdyby nie zawodowe sprawy, które przez zupełny przypadek ściągały mnie do Paryża dokładnie w tym samym czasie, odpuścilibyśmy cały ten wyjazd.

    Dlaczego? Przede wszystkim, na tyle na ile znałam Paryż, wiedziałam, że – jakby to delikatnie ująć w słowa – nie jest to miasto skoncentrowane na małych dzieciach. W czasach moich panieńskich wyjazdów nad Sekwanę częściej widziałam w restauracjach psa siedzącego dumnie na własnym krześle, niż niemowlę w wózku. Nie przypominałam sobie również, aby w którymś z centralnych parków znajdował się plac zabaw z prawdziwego zdarzenia (których w Sopocie jest pełno), do tego pokój hotelowy, w którym trudno odgrzać jedzenie ze słoików przywiezionych z Polski, brak ukochanej kołderki w łóżeczku i daleko do drogerii z pieluchami i jeszcze… STOP! Myśląc tym tropem już zawsze bylibyśmy skazani na wyjazdy do Valamaru. Poza tym – jak powszechnie wiadomo – praktyka czyni mistrza, a my mieliśmy już całkiem spore doświadczenie w podróżowaniu z jednym dzieckiem (no i psem, a podróżowanie z psem takim, jak Portos naprawdę uczy pokory i cierpliwości).

    O czym właściwie miałby być ten dzisiejszy artykuł? Czy czuję się na tyle kompetentna, aby stworzyć poradnik dla podróżujących z dziećmi do stolicy Francji? Nie. Zdecydowanie nie. Byliśmy w Paryżu za krótko (niecałe cztery dni), musiałam też znaleźć w tym wszystkim parę godzin dla marki Chanel (niestety nie mogę jeszcze zdradzić w jakim charakterze), chcieliśmy wrócić z mężem do paru ulubionych miejsc, do których czujemy wielką nostalgię, ale dla Was nie miałyby raczej większego znaczenia (podobnie jak dla naszych dzieci ;)), zaplanowaliśmy spotkanie ze znajomymi, no i nie wychodziliśmy z założenia, że ma to być wyjazd wyłącznie „dla bombelków”. Mieliśmy odpocząć  w s z y s c y , pobyć razem i nauczyć się funkcjonować w nowych okolicznościach, a nie bawić od rana do wieczora (chociaż i na to był czas, a właściwie osobny dzień). O „poradnikowaniu” nie ma więc mowy. Napiszę więc raczej o tym, jak sam Paryż gości dzieci (i to w moim subiektywnym odczuciu), a nie jak my do takiego wyjazdu powinniśmy się przygotować.

   Teraz przyszedł czas na asekuracyjny akapit, który musi pojawić się w każdym artykule dotyczącym dzieci, jaki znaleźć można w internecie. Jeśli nie chce Wam się czytać po raz setny, że wychowywanie nowego pokolenia to indywidualna kwestia każdego z nas i tyle modeli macierzyństwa, co dzieci, to przejdźcie dalej ;). A wracając do meritum – dla niektórych z Was taki wyjazd nie byłby pewnie nawet najmniejszym wyzwaniem, z kolei po komentarzach na blogu widzę, że dla wielu mam podróże i zwykła rutyna życia bywają czasem trudne (niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która z roztargnienia nigdy nie wyszła z ręcznikiem na głowie do warzywniaka :D). Najchętniej uciekłabym tutaj do bezpiecznego sformułowania o „znalezieniu złotego środka”, tylko że dla każdej z nas ten złoty środek leży gdzie indziej. Jedna z nas powie, że „taki wyjazd to pikuś – ja miesiąc po porodzie pojechałam z dzieckiem w podróż dookoła świata i nurkowałam w karaibskich morzach, kiedy mój syn bawił się z orangutanami” a inna mama będzie szła w zupełnie inną stronę, czyli „dziecko przed ukończeniem siódmego roku życia nie powinno oddalać się od domu, a wszystkie przygody poczekają na nie do osiągnięcia pełnoletności”. I tyle. Nie ma co dywagować o tym, kto robi dobrze, a kto źle, bo ludzie różnią się od siebie na każdej możliwej płaszczyźnie i chyba nikt nie chciałby abyśmy wszyscy byli tacy sami. Nie ma więc co oczekiwać, że w przypadku macierzyństwa będzie inaczej. Nie będzie.

    No dobrze. Dzień pierwszy. Po rozpakowaniu się w hotelu idziemy do restauracji, która jest nieco oddalona od centrum, więc dla bezpieczeństwa robimy w niej rezerwację (spontaniczny wybór lokalu gastronomicznego zostawiamy sobie na kiedy indziej, po podróży jesteśmy głodni, zmęczeni i nie chcemy odbić się od drzwi). Świeci słońce, jest ciepło, a po obiedzie dzieci będą już zbyt zmęczone na jakiekolwiek zwiedzanie, więc po drodze odhaczamy Wieżę Eiffla i spacer u jej podnóży. Na miejscu okazuje się, że paryska wersja stolika dla rodziny z dwójką dzieci wygląda tak. W pierwszej sekundzie trochę śmiejemy się pod nosem, ale w gruncie rzeczy niczego nam tam przecież nie brakowało. Taboret dla wiercącej się dwulatki – jest, miejsce na wózek z bobasem – jest, widok dla rodziców na paryską ulicę – jest. Kelnerzy, których wątpliwa renoma znana jest na całym świecie, ku naszemu zdziwieniu, uśmiechnięci od ucha do ucha i z przejęciem odgrywają scenę podawania burgera dla misia („Ah oui monsieur. Peut-être du poivre frais?”). Właśnie tak to sobie wyobrażałam! No może poza tym, że misia trzeba było uprać po kąpieli w ketchupie. I kolejny raz zapomnieliśmy, że przekrojenie burgera na pół to dla niektórych koniec świata.

    Jeśli chcecie spytać mnie o knajpę, w której dzieci są szczególnie traktowane, to niestety nie mam dla Was takiego adresu. Krzesełka są rzadkością, specjalne menu również, o kąciku z kredkami można zapomnieć. Ale ani razu nie mieliśmy wrażenia, aby ktoś z obsługi był „zawiedziony” czy „zdziwiony”, że do ich lokalu trafiła taka wesoła ferajna. Rada którą mam dla Was – w ciągu dnia francuskie bistra i restauracje są zatłoczone i gwarne. Dzięki temu na rozrabiające czy grymaszące dzieci mało kto zwraca szczególną uwagę, nie ma się więc poczucia, że zaburza się czyjś spokój (co dla mnie osobiście jest ważne), kelnerzy są życzliwi, pomocni i z ogromnym wyczuciem odpowiadają na pytania, czy jest jakieś miejsce gdzie można nakarmić maleństwo („où vous voulez, Madame”). My z kolei staraliśmy się nie doprowadzać do sytuacji, w której dzieci byłyby nie do opanowania i dawały się otoczeniu mocno we znaki. Trochę inaczej sytuacja wygląda wieczorami – co naturalne, dzieci szczególnie lubią rutynę przed snem, w restauracjach nie ma już tak swobodnej atmosfery, dlatego niedużą kolację jedliśmy w pokoju (w towarzystwie szczurka z filmu „Ratatuj” aby pozostać w paryskim klimacie). Pewnie, że byłoby miło zjeść posiłek przy świecach na Montmartre, ale coś trzeba przecież zostawić na inną okazję.

    Ponieważ jedzenie to taki temat, który mamom chyba najbardziej spędza sen z powiek, to poświęcę mu jeszcze parę linijek. Jeśli na wyjazdach potrafimy trochę odpuścić zdrową zbilansowaną dietę i zależny nam po prostu na tym, aby dziecko „coś zjadło”, to w Paryżu nie będzie z tym problemu. Właściwie w każdym bistro znajdziemy sporo dań, które dzieci uwielbiają. Pyszne puree, tosty z szynką, wszystko z dużą porcją dodatkowego sera, najpiękniejsze wyroby cukiernicze świata i wyborne pieczywo na każdym rogu to istny raj dla małego podniebienia. Jeśli natomiast liczymy na coś zdrowego, coś co przypominałoby domową dietę, w której jest pełno warzyw i witamin, to radzę zabrać jedzenie z Polski. W przypadku śniadań wyjątkiem jest Season w Trzeciej Dzielnicy (rodzicom też na pewno się tam spodoba ;)).

    Przed wyjazdem (a raczej na lotnisku w oczekiwaniu na boarding) czytałam artykuły o tym, że francuska stolica ma bogatą ofertę atrakcji dla najmłodszych, ale moim zdaniem to trochę teoria, bo w praktyce są one skierowane dla dzieci w wieku szkolnym. Jest oczywiście La Villette (paryska wersja Centrum Nauki Kopernika) i jego „mini filia” Palais de la Découverte w samym centrum Paryża, ale dla dwulatki, to średnia atrakcja. Poza tym, wydaje mi się, że będąc tylko parę dni w tak pięknym mieście jakoś żal zamknąć się na parę godzin w budynku. Powodzenie naszego wyjazdu wynikało chyba z tego, że cała nasza czwórka jest przyzwyczajona do naprawdę długich spacerów. Żałuję jedynie, że przed wyjazdem nie zaopatrzyłam naszego turystycznego wózka w podstawkę dla starszaka. Plecy mojego męża też bardzo tego żałują.

    Beztroskie błąkanie się po najpiękniejszych ogrodach w Europie przyniosło mi chyba najwięcej przyjemności i ukojenia. W końcu miałam czas, aby usiąść na zielonych stalowych krzesełkach nie tylko po to, aby zrobić zdjęcie i pędzić dalej (z drugiej strony na robienie zdjęć nie miałam czasu w ogóle :D). Teoretycznie dzieci powinny nas w zwiedzaniu ograniczać, a ja miałam poczucie, że dzięki tym wszystkim nieplanowanym pauzom na oglądanie łódek w Ogrodach Luksemburskich, karmienie przy piramidzie Luwru czy gonitwę za bańkami w Jardin du Palais Royal zapamiętałam więcej obrazów niż ze wszystkich poprzednich wizyt. To zresztą jedna z najfajniejszych rzeczy w podróżowaniu z naszymi dziećmi, które poniekąd zmuszają nas do tego aby w końcu zwolnić, rozejrzeć się na około i przeżywać razem z nimi drobiazgi, na które wcześniej nie zwracaliśmy uwagi, albo wydawały się nam niezbyt ekscytujące. Takie właśnie miałam odczucia, gdy natykaliśmy się po kolei na różne paryskie symbole uznawane powszechnie za „clichee”, które na nas – skamieniałych dorosłych – od dawna nie robiły już wrażenia. Karuzela z konikami w Jardin des Tuileries wywołała taką ekstazę radości u naszej starszej córki, że udzieliły nam się jej emocje i sami zaczęliśmy się kłócić kto wejdzie na karuzelę razem z nią. Od witryny sklepowej słynnego Laduree nie mogliśmy się odkleić przez kwadrans, a w hotelu rozpakowywaliśmy każdego makaronika jak największy skarb, przy obowiązkowym akompaniamencie „łał” i „mniam mniam”. Niby to wszystko oczywiste, ale przez to wcale nie mniej magiczne.

    Przez trzy dni wyjazdu staraliśmy się znaleźć balans między potrzebami naszych pociech, a tym co my sami chceliśmy zrobić, ale na sam koniec zostawiliśmy coś ekstra. Powrót do Disneylandu, tym razem jako rodzice, było spełnieniem naszych marzeń, ale nie będę Was tutaj zamęczać moimi wrażeniami. Odsyłam do artykułu sprzed trzech lat, w którym podaję wszystkie niezbędne informacje na temat takiej wycieczki. Dodam tylko, że naprawdę warto ściągnąć na telefon aplikację, gdy już jest się na miejscu. Zupełnie nie zaliczam się do grona osób, które uważają, że ten park rozrywki jest przereklamowany. Ja mogłabym tam wracać co miesiąc.

   Podobno Francuzi wychodzą z założenia, że to dziecko ma przystosować się do stylu życia rodziców, a nie na odwrót (tak przynajmniej przeczytałam kiedyś w książce „W Paryżu dzieci nie grymaszą”). Napiszę lakonicznie, że sama się z takim podejściem nie utożsamiam, ale odwiedzając ich stolicę starałam się szanować reguły gry. Zaryzykowałabym tezę, że dzieci w Paryżu są jak najbardziej mile widziane, ale to twój (czyli w tym przypadku: mój) problem, aby nikomu nie przeszkadzały. Trochę jak z turystami – „wcale Was nie zapraszaliśmy więc nie liczcie na szczególne względy!”. No cóż. Życie płynie, role się zmieniają, ale Paryż nie ma zamiaru się zmieniać. I może to i dobrze.

dżinsy – Levi's vintage (model 501) // marynarka – Zara // t-shirt – MLE Collection // buty i torebka – Chanel // wózek – yoyo po starszej siostrze