Wpis powstał we współpracy z marką Sensum Mare, G.M. Collin i Basic Lab i lokuje markę własną.
„Że jak?!” – zapytałam, wylewając na mój wełniany golf trochę pumpkin spice latte z wrażenia. Koleżanka, która odkąd pamiętam śmiała się z moich „jesiennych rytuałów”, spacerów w deszczu, kupowania świec o zapachu cynamonu i niepokojąco dużej liczby swetrów, właśnie wygłosiła laudację na cześć listopada. Że teraz to jej ulubiony miesiąc, że jest tak pięknie, że właśnie tego od zawsze potrzebowała. „Oho… moda na romantyzowanie jesieni weszła na całego” – pomyślałam sobie i zaczęłam zastanawiać się, jak do tego doszło.
Jesień stała się emocjonalnym projektem sezonowym. Od jakiegoś czasu, nietrudno było w świecie mediów społecznościowych wyłapać coś, co można by nazwać „marketingiem czułości”. Zaczęło się niewinnie i nawet z jakimś sensem – od książek o „hygge” i celebracji małych rzeczy w długie wieczory. Dziś to już jedna wielka machina, pod którą można podczepić właściwie wszystko: od schabu w promocyjnej cenie, po szybkie pożyczki.
Nikt nie powinien być zdziwiony. Przecież od zawsze wiadomo, że jeśli jakieś wydarzenia czy emocje mogą nam coś sprzedać, to zostaną one przemielone do granic możliwości, tak jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Ale mnie drażni jeszcze jedna rzecz: jesień to był dla mnie zawsze czas odpuszczenia. Mimo że spraw na głowie było mnóstwo, to jednak z tyłu głowy miałam poczucie, że jeśli po długim męczącym dniu, będę miała ochotę schować się pod kołdrą z miską makaronu i odpalić serial, to nikt nie będzie tego źle oceniał (mam tu konkretnie na myśli samą siebie oczywiście – moją najbardziej srogą hejterkę). Jesień była sezonem nicnierobienia. Czasem, w którym nikt nie wymagał nadprogramowej produktywności, więc nawet najmniejsza inicjatywa, czy drobne przyjemności były w naszym dopaminowym układzie punktowane razy sto.

Dziś zewsząd atakują mnie obrazy jesieni, która jest wyzwaniem. Masz być na grzybach i znaleźć kilo borowików, a nie jakichś tam nędznych maślaków. Musisz upiec siedem różnych ciast i tylko spróbuj podać je w miseczce razem z gałką kupnych lodów, a zostaniesz wykluczona z jesiennej społeczności „homemade”. Gdy do tego dochodzą zdjęcia wygenerowane przez AI – te idealne, złociste lasy i kubki herbaty parujące w sposób, w jaki fizyka nigdy nie pozwalała – zaczynam się zastanawiać: kto ukradł mi moją brzydką, posępną, goblinową porę roku? Tę z błotem na butach i światłem, które gaśnie za szybko?
Nie chodzi już o to, żeby czuć. Chodzi o to, żeby wyglądało, jakbyśmy czuli. Chcemy melancholii, ale tylko takiej, którą da się zresetować jednym kliknięciem. Oczywiście, nie mam najmniejszego prawa do uzurpowania sobie jesieni i miłości do niej, ale w ostatnich kilku latach zaczynam czuć się trochę jak Shrek na swoim bagienku, gdy nagle wszystkie inne postacie z bajek również postanowiły na nim zamieszkać. I przy okazji poprzestawiać wszystko po swojemu.
Od lat piszę o tym, że jesień naprawdę da się lubić. Że jest piękna, jeśli tylko spróbujemy spojrzeć na nią inaczej. Może po prostu denerwuję się, że nie mam już kogo do tego przekonywać? A jednak, skoro pojawiłyście się dziś na blogu, to znak, że potrzebujecie jeszcze odrobiny magicznego pyłu o zapachu cynamonu i w kolorze złota, który pomaga czarować szarą rzeczywistość. Dajcie mi więc odrobinę tej satysfakcji i pozwólcie podzielić się moimi prawdziwymi listopadowymi umilaczami.

Sweter to MLE, dżinsy z Zary, kapcie z Soft Goat.
1. A propos Shreka i jego bagna: świat mody odkrył, że błoto może być luksusowe.
Wybaczcie mi na wstępie ten ironiczny ton, ale inaczej się nie da. Wiejski styl, znany od wieków, właśnie został ogłoszony największym trendem sezonu. Cotswolds to serce angielskiej prowincji – pagórkowaty region rozciągający się przez sześć hrabstw, gdzie krajobraz wygląda tak, jakby ktoś projektował go pod niedzielne spacery z tuzinem psów myśliwskich przy nodze. Przez stulecia był to teren zamożnych handlarzy wełną, którzy budowali majątki z lokalnego piaskowca o ciepłym, miodowym odcieniu. Ten „golden limestone” nadał miasteczkom ich charakterystyczny, spójny wygląd i stworzył idealną scenografię do filmu o tęsknocie za prostszym (ale jednocześnie bardzo estetycznym) życiem.
Z biegiem lat Cotswolds stało się symbolem wiejskiej elegancji – miejsca, gdzie praktyczność spotyka się z gracją. Klasyczne tweedy, kalosze, kaszmirowe swetry i zamszowe dodatki to spadek po arystokratycznym pragmatyzmie. Koronowane głowy musiały mieć przecież stroje dopasowane do życia w rytmie natury. Ubrania projektowane z myślą o chłodzie i błocie łączyły praktyczność z nienachalnym luksusem.
Modowe redaktorki na całym świecie twierdzą, że to właśnie stamtąd pochodzi styl, który podbija teraz Instagram i Tiktoka. A co ja myślę na ten temat? Cieszę się, że moje dziesięcioletnie huntery są dziś bardziej modne, niż szpilki na koturnie. Jestem pewna, że w Waszych szafach znajdziecie mnóstwo rzeczy, które nawiązują do tego stylu i to jest jego duży plus. Przygotowałam dla Was tablicę na Pintereście z inspiracjami – może się przyda. Tęsknotę za angielską wsią podchwyciły też marki wnętrzarskie. Zara Home stworzyła kolekcję inspirowaną innym regionem Wielkiej Brytanii – Walią. Nie trzeba nic kupować, ale zwiastun promujący kolekcję można obejrzeć dla wczucia się w klimat :).
2. Sztuka dzisiaj.
Listopad to ten moment w roku, kiedy człowiek desperacko szuka koloru, czegoś, co pobudzi go do życia. Właśnie w taki typowy, ponury, jesienny poranek bez słońca (za to z dużą dozą frustracji na śniadanie) przyszedł do mnie mejl, który sprawił, że miałam ochotę rzucić wszystko, czym właśnie planowałam się zająć. Desa Unicum zaprosiła mnie do pełnienia roli kuratora w ich grudniowej aukcji. I chociaż ta współpraca miała być kompletnie bezpłatna i oznaczała dla mnie wiele godzin pracy plus kilka podróży, to po kilkusekundowej analizie zgodziłam się bez wahania.
To zadanie było jedną z największych przyjemności ostatnich miesięcy. Możliwość wypromowania młodych, utalentowanych twórców to jedna z tych rzeczy, dla których warto było przez lata gromadzić tutaj publiczność z estetyczną świadomością – czyli Was :). Pod tym linkiem możecie zobaczyć już część prac oraz wszystkie informacje o aukcji.
Jeśli macie coś w rodzaju zaufania do moich wyborów, to gorąco zapraszam Was do wizyty w Desa Unicum w Warszawie oraz do udziału w licytacji, która odbędzie się 2 grudnia, o godzinie 19:00 w Domu Aukcyjnym DESA Unicum na ulicy Pięknej 1A w Warszawie. Na licytację dzieł może przyjść każdy, kto ma ochotę. :)
Wśród moich wyborów znajdziecie między innymi pracę świetnego Nikodema Szpunara, a nawet przechowywaną gdzieś w przepastnych archiwach Desy, pracę Magdaleny Abakanowicz, do której mam szczególny sentyment, bo w młodości mieszkała i kształciła się w moim Trójmieście.
Z przyjemnością przejrzałam ponad 300 obrazów i rzeźb, aby znaleźć te, które będą mogły pojawić się na licytacji. Na zdjęciu znajdują się prace następujących artystów: Nikodem Szpunar, Justyna Adamczyk, Tycjan Knut, Mat Dubaj, Marcin Jasik, Basia Banda.
3. „Dziś nie dam rady, bo oglądam serial”.
Jeśli ktoś mówi, że jesienią nie lubi oglądać filmów i seriali, od razu zaczynam być podejrzliwa. Może po prostu nikt nie polecił tej osobie czegoś ciekawego? Albo – o zgrozo – ma w sobie tyle dyscypliny i samozaparcia, aby nawet w listopadzie robić wieczorami coś ambitnego? W każdym razie, jeśli chcecie odejść od oczywistego listopadowego trio, czyli „kubek + kocyk + Meg Ryan”, to mam dla Was moje trzy wybory. Dajcie znać czy oglądacie, bo nic tak nie ożywia, jak dyskusja, o tym, że polecony serial okazał się być totalnym dnem.
„Kulawe konie” (Slow Horses, Apple TV+). Ostatni raz wkręciłam się tak w serial w 2011 roku, kiedy obejrzałam pierwszy sezon Homeland. Chociaż w tym przypadku jest znacznie weselej. Tytułowe „kulawe konie” to zespół średnio rozgarniętych agentów w londyńskim biurze MI5. Główni bohaterowie ratują Wielką Brytanię z gracją ludzi, którzy zgubili w Starbucksie pendrive’a z największą tajemnicą państwową. Do tego Gary Oldman w roli szefa, który jest jak połączenie Churchilla, Bonda i zblazowanego woźnego. Jeśli wyrobię się z tym wpisem do wieczora, to już wiecie, co będę oglądać.
„Nabrani” („A True Story About Fake Art”, Netflix). Dokument o tym, jak jeden z najbardziej prestiżowych domów aukcyjnych w Nowym Jorku sprzedał światu marzenie o nowym Rothko — tyle że to marzenie namalowane zostało w garażu w Queens. Kapitalna opowieść o chciwości, snobizmie i o tym, że sztuka dosłownie odbiera ludziom racjonalne myślenie.
„Victoria Beckham” (Netflix). Z pozoru to opowieść o byłej „Posh Spice”, która zamieniła mikrofon na manekiny — ale w środku kryje się wojna z własną perfekcją. Victoria nie pozuje na „girlboss” – ona nią jest, choć najwyraźniej kosztem kilku nieprzespanych dekad. Po obejrzeniu tego dokumentu być może nie będziemy mądrzejsze, ale przynajmniej utwierdzimy się w przekonaniu, że sława i bogactwo nie zawsze idą w parze ze szczęściem.
4. Burak, jaszczurka i ja — historia jesiennej pielęgnacji.
Wraz z końcem wakacji od zawsze wchodziłam w fazę „szczura mieszkającego w mieście, w którym żaden kanał się nie otwiera” czyli legginsy, sweter, związane włosy i brak makijażu. Czas zaoszczędzony rano wykorzystywałam na porządną pielęgnację wieczorami. To właśnie o tej porze roku robię wszystkie zabiegi, które sprawiają, że przez kilka dni wyglądam jak burak, albo łuszczę się, jak jaszczurka.
Tymczasem, Instagram i Tiktok próbują mnie przekonać, że listopad, to tylko kolejny wybieg dla modelek i powód, aby starać się za bardzo. No way. Na początku roku ustaliłam zasadę: każdego dnia 10-15 minut poświęcę na pielęgnację. Jeśli tego nie zrobię, to następnego dnia podwajam czas. Tylko jesienią mogę nadrobić zaległości, dlatego gdy dziś nałożę maskę na twarz, to powinnam zmyć ją w okolicy grudnia.
A tak serio – od ostatnich kodów zniżkowych na blogu minęły chyba trzy miesiące i wiele z Was dawało mi znać, że Wasze kosmetyczne spiżarki świecą pustkami. Mam więc dla Was moje najlepsze jesienne polecajki, a Wy same wybierzecie to, czego Wam teraz brakuje.

Moje jesienne odkrycie – marka G.M. Collin. Czym wyróżnia się na tle innych? Przede wszystkim od ponad trzech dekad dba o skórę gwiazd przed galami Oscarów i Złotych Globów. Wywodzi się ona z medycyny regeneracyjnej, łącząc przyjemność pielęgnacji ze skutecznością potwierdzoną naukowo. Jako jedna z pierwszych opracowała profesjonalne terapie kolagenowe, stając się pionierem w dziedzinie odbudowy i regeneracji skóry. Opiera się na filozofii „slow care”, w której regeneracja i czas są sprzymierzeńcami naturalnego piękna.
Pokazuję Wam te produkty, które zużyłam do końca i postanowiłam zamówić po raz drugi – to chyba najlepsza rekomendacja. Na początek dokładne oczyszczanie. Emulgujący olejek do mycia twarzy Phytoderm (pierwszy etap) i żel do mycia twarzy. Ale absolutnym hitem jest dla mnie ten krem pod oczy, który widzicie na zdjęciu. Utwierdził mnie on w przekonaniu, że dobra pielęgnacja może w kilka minut poprawić nasz wygląd bardziej niż makijaż (koniecznie użyjcie tego zimnego aplikatora!). Sekretem tego kosmetyku są składniki aktywne: między innymi, aż cztery formy kwasu hialuronowego o działaniu wypełniającym, transportowane dzięki technologii Cosmetic DroneTM.
W ciągu dwóch minut wmasowywania kremu tym aplikatorem wszystko się wchłonie, a okolica oka będzie wyglądała na wypoczętą i napiętą. Z kodem MLE15 otrzymacie 15% rabatu na zakupy w sklepie gmcollin.pl.
Emulgujący olejek do mycia twarzy Phytoderm (jest to pierwszy etap oczyszczania twarzy), żel do mycia twarzy Puractive oraz krem pod oczy z kwasem hialuronowym. Dzięki metalowej końcówce nakładanie kremu zapewnia natychmiastowe nawilżenie i uczucie chłodzenia. Krem niweluje drobne zmarszczki mimiczne w okolicach oczu a także skutecznie niweluje obrzęki pod oczami i oznaki zmęczenia. Sekretem tego kosmetyku są składniki aktywne: między innymi, aż cztery formy kwasu hialuronowego o działaniu wypełniającym, transportowane dzięki technologii Cosmetic DroneTM.
Na zdjęciu od lewej: szampon głęboko oczyszczający, odżywka nawilżająca i odżywka w spray'u ułatwiająca rozczesywanie od Basic Lab.
A jeśli chodzi o włosy, to jesienią idealnie sprawdza się u mnie to trio od Basic Lab. Szampon oczyszczający to podstawa, jeśli używacie produktów do stylizacji, ten mój pięknie pachnie i nie ma wad. Odżywka też świetnie się sprawdza – nie obciąża włosów, ale widocznie je nawilża. Ale jesiennym top of the top jest spray ułatwiający rozczesywanie. Dzięki niemu moje włosy nie tylko mniej się plączą (i to także po ich wysuszeniu), ale mniej się elektryzują (dla fanek wełnianych golfów to chyba istotna informacja?). Z kodem MLE otrzymacie 20% rabatu (nie łączy się z innymi promocjami).
Czy wygładzenie bez Dysona jest możliwe? Najwyraźniej tak ;).
Czy jestem kosmetyczną wiewiórką, która zbiera jesienią zapasy na zimę? Być może. Ale jeśli kosmetyki, których regularnie używam, są w niższej cenie ze względu na Black Friday, to czemu nie skorzystać? Nie wiem ile z Was jest tutaj stałymi Klientkami marki Sensum Mare, ale sądząc po liczbie zapytań o zniżkę w ostatnim czasie, jest Was niemało. Daję więc znać, że Wasza ukochana marka właśnie rozpoczęła promocję i rabaty sięgają nawet 40% (rabaty są tak duże także dlatego, że marka obchodzi już swoje 8 urodziny).

Na zdjęciu widzicie serię ALGOPRO, w której zastosowano (pierwszy raz na polskim rynku) wegański PDRN (polinukleotydy), który cechuje się wyższą skutecznością działania oraz lepszymi właściwościami nawilżającymi od tego pozyskiwanego z łososia Produkty zawierające PDRN pochodzenia rybiego są niezgodne z filozofią wegan i wegetarian, którzy ze względów etycznych rezygnują z ich stosowania. Dodatkowo, kwestie takie jak warunki hodowli ryb, nadmierny odłów oraz negatywny wpływ na środowisko budzą coraz więcej wątpliwości, co sprawia, że osoby świadome ekologicznie i etycznie wybierają kosmetyki z PDRN pochodzenia roślinnego. Na zdjęciu widzicie: liftingujące serum, rewitalizująco-naprawczy krem, rozjaśniająco-wygładzający krem pod oczy.

5. Terapeutyczna sesja przed szafą, która kończy się na Vinted.
Podobno istnieją dwa rodzaje ludzi – minimaliści, którzy potrafią żyć tylko z najpotrzebniejszymi rzeczami, oraz zbieracze, którym ciężko rozstać się z czymkolwiek. Ja jestem dowodem na to, że można być gdzieś pomiędzy. Właściwie na okrągło chodzę w ubraniach, które zmieściłyby się w dwóch szufladach, ale z dużym trudem oddaję sztuczne futro, którego nie nosiłam od siedmiu lat. W każdym razie, listopad to mój ulubiony czas na porządki (prawdziwe jesieniary nie czekają do wiosny) i właśnie dlatego wrzucam Wam tutaj mój profil na Vinted. Z kilkoma rzeczami ciężko jest mi się pożegnać z emocjonalnych przyczyn, ale wiem, że danie im drugiego życia, to najlepsze, co mogę zrobić. Trzymanie przy sobie balastu jeszcze nigdy nikogo nie przybliżyło do wyznaczonych celów, prawda?

Być może jesień nie została mi ukradziona – może po prostu przeszła rebranding. Jej wykreowany obraz jest jak lustro, w którym widzimy własne próby poradzenia sobie ze światem: trochę chaotyczne, trochę niekonsekwentne, często nieszczere. Ale jeśli w tym wszystkim potrafimy jeszcze znaleźć motywację i ciepło, chociażby w formie koca i herbaty – to znaczy, że jednak wygrałyśmy ten sezon.
Ależ to był dla mnie stres wrócić do Was po tak długim czasie z „umilaczami”. Jeśli bardzo Was zawiodłam – proszę, nie bądźcie dla mnie zbyt surowe w komentarzach! :)
* * *





Komentarze