Last Month

Wpis powstał we współpracy z Apimelium, BasicLab, Krosno i Muduko. 

  Ostatnie tygodnie wakacyjnego rozprężenia. Upał na przemian z burzą. Plażowanie kontra planszówki w naszej bazie z koców, która najlepiej chroni przed piorunami. Potrójna porcja lodów o smaku Knoppersa na rozgrzanym deptaku, a kolejnego dnia gorące placki z malinami na kolację, gdy deszcz pada tak mocno, że za żadne skarby nikt z nas nie chce wyjść do sklepu po zakupy, które pozwoliłyby ugotować coś konkretniejszego.

  Schyłek wakacji to dla mnie mieszanina różnych emocji, których intensywność bardzo mnie w tym roku zaskoczyła. Nie miało być przypadkiem tak, że z wiekiem stajemy się twardsze i mniej rzeczy nas rusza? W każdym razie, starałam się aby dzisiejsze zestawienie było odpowiedzią na potrzeby tych wszystkich, którzy z nostalgią żegnają sierpień i z lekką niepewnością wchodzą we wrzesień. Zapraszam na kilka minut z moimi wspomnieniami. 

1. Gdy próbuję przedłużyć sen chociaż o kilka minut i w związu z tym mój telefon trafia w niepowołane ręce… a raczej stopy. // 2. Mamo, pokazuj gdzie chowasz te papierki po słodyczach! Ten kto dotarł do końca podcastu, który nagrałam razem z marką YES ten wie o co chodzi ;). Pewnego upalnego popołudnia w Sopocie. Gdy z nieba leje się żar nic tak nie cieszy jak zaproszenie od babci i dziadka na obiad. Na dzieci czeka dmuchany basen i ostatnia w tym sezonie miska kaszubskich truskawek. A na rodziców: Familiada. Słodka, chrupiąca i soczysta. Kukurydza to chyba jedno z niewielu warzyw, które nie doczekało się luksusu całorocznej dostępności. Dzięki temu niezmiennie pozostaję dla mnie symbolem sierpnia. 
Kolacja idealna. Szybko się robi. Jest zdrowa. Dzieci uwielbiają. I mama też. "Mamusiu, ale ja bez tego paskudnego zielonego". Wiadomo. Prosto z mojego ogrodu. Ależ to przyjemność móc po prostu wyjść i znaleźć kwiaty do pustego wazonu. A wszystko dzięki pani Ewie i Pracowni Florystycznej Narcyz.Moje kąty w sierpniowym (i pochmurnym) świetle. We wrześniu będzie tu bardziej kolorowo. Na mojej wiklinowej tacy leży kilka gałązek tak zwanej "hortensji bukietowej" – to najłatwiejsza w uprawie odmiana i pewnie dlatego tak ładnie mi kwitnie. Ma nieco drobniejsze kwiaty niż odmiany, które kojarzycie z kwiaciarni, no i mniej spektakularny kolor, ale rośnie w moim ogrodzie, więc jestem z niej dumna jak paw i doceniam każdą nową gałązkę. 
1. Wychodzę! Sukienki nie zmieniam, tylko koszyk trochę inny. // 2.  Gdy jesteś pewna, że po powrocie już cały dom będzie smacznie spał, a okazuje się, że wszyscy czekają na Ciebie z niecierpliwością… // Szybki mirror-check w poszukiwaniu kleszczy na nogach. Dzięki uprzejmości naszych przyjaciół spędziliśmy jeden dzień w prawdziwej leśnej głuszy. 

Komplet dresowy to stara kolekcja MLE (ależ żałuję, że nie zrobiłyśmy jeszcze grafitowego i kremowego koloru), a trampki to Balagan sprzed dwóch lat. Mamo nie bój się, to tylko żuk. Dzieci poza miastem to zupełnie inna bajka. Zupełnie inaczej spędzony czas. Inne zaangażowanie ze strony rodziców (i dzieci w sumie też). Inne potrzeby do spełnienia i inne zmęczenie pod koniec dnia. 
Moim zdaniem taki widok z okna lepszy jest od najpiękniejszej egzotyki. 
1. Marka, którą poznałam dzięki reklamom e-commerce atakujących nas na Instagramie z każdej strony. Temat ostatnio bardzo mi bliski – niestety im więcej o nim wiem, tym bardziej przeraża mnie, jakim narzędziem stają się nasze dane. // 2. Gdy mama przynosi kwiaty ze swojego ogrodu bez okazji. To onętki, które u mnie nie chcą za nic rosnąć, a u niej zaatakowały wszystko dokoła (tak, obok stoi podobizna Portosa). // Wygląda jakbym szła biegać, ale to niestety tylko Portos ciągnie mnie niczym sportowa bryka. W sierpniu mój powrót do porannych treningów umarł w ciszy. 
1. Kasza gryczana i pieczone warzywa, które zostały po wczorajszym obiedzie. Do tego orzechy i mięta. Nie chciałam być nigdy ortodoksyjna w kwestii wegetarianizmu – z czasem po prostu coraz mniej mam na mięso ochotę. // 2. "Ciiiii! Bawią się razem, nie przeszkadzaj!" // 

– Czy znajdzie się stolik dla piętnastu osóbi i piątki dzieci?

– W środku sezonu? Oczywiście!

Sempre to chyba najładniej położona restauracja w mieście.Z ukochaną prababcią. Patrzę na tę dwójkę i myślę sobie jak bardzo zmieniło się życie kobiet od czasu, gdy moja babcia była w wieku moich córek. I mimo wszystkich tych trudnych kwestii, które martwią mnie każdego dnia, mimo tragedii, które wciąż się wydarzają, to wiem, że powoli, w szerszej perspektywie idziemy do przodu. Nie zatrzymujmy się. Pamiątki po drugich urodzinach. Za parę dni, gdy przestaną być w formie, trzeba je będzie po kryjomu przekłuwać… 1. Ostatni dzień przed wyjazdem to zawsze spotkania, google-meet'y, rozdzwonione telefony i nerwy. Na szczęście wszystko w babskim gronie. // 2. Znalazłam to zdjęcie w kartonie z rzeczami, których nadal (!) nie rozpakowaliśmy po remoncie. Zrobiłam je wiele lat temu, o świcie, przed drzwiami Bazyliki Sacre-Coeur. Rozpościera się stamtąd piękny widok na dachy Paryża. Zostaje tutaj. Szkoda, żeby leżało schowane. "Fjaka" z polecenia Kary Becker. 
1. Nie zamyka się. Torebki zostają. Książka jedzie ze mną. // 2. Limit. //Wymarzone wakacje nad słynnym włoskim jeziorem to idealne zamknięcie tego sezonu. Mini przewodnik po Como pojawi się na blogu za parę dni. Będzie krótki i bardzo konkretny, tak aby łatwiej było Wam z niego skorzystać jeśli zawitacie w te strony. Powroty są zawsze słodko-gorzkie. Cieszy ulubiony kubek z kawą i dobrze znana rutyna, ale skrzynka pocztowa po kilkudniowej nieobecności trochę przytłacza. Rozpakowywanie walizek idzie sprawniej, zwłaszcza jeśli tylko jedna z nich dotarła na lotnisko w Gdańsku ;). A co można znaleźć w mojej podróżnej kosmetyczce? Produkty z BasicLab zachwalało mi już tyle osób, że sama też postanowiłam je przetestować. W mojej kosmetyczce znajdziecie antyoksydacyjne serum wyrównujące z witaminą C 15% i krem aktywnie rewitalizujący pod oczy na dzień. Co wyróżnia te dwa kosmetyki? Przede wszystkim skład, który jest mocno naszpikowany aktywnymi substancjami, a jednocześnie są one tak dobrane, aby zminimalizować ryzyko jakichkolwiek podrażnień. Serum stosowałam i na noc i na dzień. Krem pod oczy stosuję zaledwie od dwóch tygodni, ale od razu po jego użyciu mam wrażenie, że konsekwencje nieprzespanych nocy są mniej widoczne. 

Dziś ruszyła na BasicLab promocja -25% na wszystko, natomiast po jej zakończeniu 14.09 możecie korzystać z kodu rabatowego MLE, który daje 20% zniżki na stronie basiclab.shop (Kod nie łączy się z innymi promocjami na stronie).Podstawa pielęgnacji w jednej kosmetyczce. Minimalizm na wakacjach to coś co lubię. Można pomyśleć, że to szok pogodowy po powrocie z gorących Włoch sprawił, że po mieszkaniu chodzimy teraz w wełnianych płaszczach, ale nie tym razem. Tak się jakoś złożyło, że zatwierdzanie prototypów prawie zawsze ma swój finał w mojej kuchni. Nie ma chyba paczek, które cieszą mniej bardziej. Ta przyszła dokładnie dzień po tym, jak wydłubałam z ostatniego słoiczka pół łyżki pszczelego złota. Nadchodzi jesień, a wraz z nią kolejna edycja miodowej paczki od Apimelium – najcudowniejszej subskrypcji pod słońcem.Ja na sezon grypowy jestem już w pełni przygotowana (i z żalem przyznaję, że ten zestaw przydał się nam szybciej niż sądziłam). Niezawodne miody od Apimelium, imbir, czosnek, cytryna… wszystko naturalne i niezwykle skuteczne. W miodowej paczce znajdziecie słodkości, które smakują latem, a jesienią lądują w herbacie. Kolejna edycja miodowej paczki w listopadzie, więc warto już teraz zrobić zapasy.  "A mówiłaś, że po remoncie blaty będą puste…". No mówiłam, mówiłam…
Wybór kanapy czyli problemy pierwszego świata… Przeciągam decyzję w nieskończność – na szczęście kochane panie z Iconic Design to ostoja cierpliwości ;). Przy okazji mogłam sprawdzić jak prezentuje się nasza kolekcja. Jeśli chciałybyście obejrzeć, przymierzyć lub kupić rzeczy MLE stacjonarnie to zapraszamy na przykład w Sopocie na Alei Niepodległości 696.Uciekamy przed rozpoczęciem roku szkolnego w przedszkolu! Schowamy się tutaj! W tym artykule pod tytułem "Back to school" dowiecie się między innymi o tym: gdzie znaleźć idealne białe skarpetki dla dzieci za dziesięć złotych; co zrobić, gdy Netflix nie pozwala już dzielić się kontem; jaka jest tajemnica uniwersyteckiego stylu zza oceanu i co ma do tego Ralph Lauren; dlaczego Ania z Zielonego Wzgórza umiała odlaleźć szczęście, a do tego newsy ze świata sztuki, a nawet… rapu. No i zniżki do Waszych ulubionych marek kosmetycznych. Nazbierałam tych umilaczy, prawda? Plaża, Sopot i nasz zespół, który udaje, że pracuje. 
Wielozadaniowość to nasza specjalność ;). Sweterek Vigo nowym kolorze. A po mierzeniu zimowych płaszczy i gorącej dyskusji na temat nowej kampanii czas na ochłodę. Syrop z brzoskwiń robi się w moment – latem wyjdzie z niego lemoniada, a zimą najpyszniejszy napar. 

Składniki na domowy brzoskwiniowy syrop / lemoniadę: 
kilogram brzoskwiń 
2 cytryny 
3 łyżki brązowego cukru 
tymianek
lód i woda

A oto jak to zrobić: 
Do rondelka wlewamy 3 szklanki wody, wsypujemy cukier, wlewamy sok z dwóch cytryn i dodajemy umyte brzoskwinie pozbawione pestek i pokrojone na kawałeczki. Rondelek umieszczamy na kuchence i podgrzewamy na niewielkim ogniu, aż cukier się rozpuści. Doprowadzamy do wrzenia i gotujemy przez 2-3 minuty, a potem odstawiamy do wystudzenia. Syrop można zmieszczać z wodą i lodem lub zawekować na zimę. 

Niezawodne szkło z wieloletnią tradycją. Szklanki z kolekcji Fjord mają efektowną, chropowatą strukturę na dnie. Wyglądają bardzo elegancko, ale jednocześnie dobrze sprawdzają się na co dzień (wydają się delikatne, ale to zasługa projektu). Na zdjęciu wyżej możecie zobaczyć też dzbanek do kompletu. Taka lemoniada rozejdzie się w mig!

Cały komplet Fjord od Krosno (szklanki i dzbanek) wykonany jest z krystalicznie czystego szkła. Jeśli szukacie kieliszków lub innych szklanych elementów do mieszkania to pamiętajcie, że ta polska marka ma w tym temacie wielkie doświadczenie i własne tradycje. Kod rabatowy KASIA20 da Wam 20% rabatu na wszystkie nieprzecenione produkty i działa do 14 września. 

No to sprawdzamy, który ma za krótkie rękawy, a który w tym sezonie będzie już nosić młodsza siostra. Malujemy różowe jezioro. Lapis-lazuli? Błękit maryjny? A może królewski? Jak nazwać tę paletę niebiańskich barw, która rozpościera się nad Como, gdy słońce chowa się za alpejskimi szczytami? A schodząc na ziemię – opanowałam robienie naleśników z zamkniętymi oczami. Miało tu stać wielkie lustro, ale póki co jest tak (podobno żadna ze mnie influencerka skoro do teraz takiego nie mam). 
Chwilę trwało zanim załapałam reguły tej gry, ale moim dzieciom poszło to znacznie szybciej (o czym to świadczy – nie wiem). W każdym razie – jest super! Emocje i współpraca, których nie da dzieciom żaden pad.  Gra "Znajdź pluszaka" to nowość od Muduko

Gra dedukcyjna, w której dzieci nie rywalizują ze sobą, tylko bawią się razem i wspólnie zbierają wskazówki pozwalające rozwiązać zagadkę. Gra jest zalecana dla dzieci od 3 roku życia, ale ku mojemu zdziwieniu nawet dwulatka sporo rozumiała. Może sami chcecie spróbować? :) Z kodem PLUSZAK otrzymacie 20% rabatu na cały asortyment na stronie Muduko

1. Zabawy, które nic nie kosztują. // 2.  I miłe powroty do poszukiwań. //

Niech mi ktoś przypomni, z czyjego powodu postanowiłam w taką pogodę ruszyć za miasto na długi spacer? … już sobie przypominam.Gdy siedzę w szafie między zimowymi płaszczami i nagrywam podcast… Mój kanał dostępny jest do odsłuchania na iTunes i na Spotify – w tym miesiącu pojawiły się tam nowe odcinki i mam nadzieję, że za kilka dni wrócę do Was z kolejnym. Zaobserwujcie mój profil, aby nie przegapić nic nowego! Burza. Takie widoki sprawiają, że moje "jesienne ja" wygląda zza rogu i po cichu syczy "hygge". Bolognese i Harry Potter. I może padać bez końca.Och! Co za ulga, że pierwszy dzwonek jutro nas nie dotyczy!Na zdjęciu jeszcze o tym nie wiemy, ale tego wieczoru zobaczymy na niebie spadającą gwiazdę i w myślach powiemy życzenie. (Pasiasty golf to mój ideał, jutro wchodzi do sprzedaży.)Biegniemy do domu, co sił w nogach – goni nas ostatni letni deszcz!

Dobranoc :*

 

*  *  *

 

 

 

Wakacje w Prowansji – czy dyscyplina może wzbogacić Twój styl?

Jeśli wolałabyś posłuchać tej opowieści, zamiast czytać artykuł to zapraszam do mojego podcastu na Spotify i na iTunes

 

  Lądujemy w Marsylii i wypożyczonym samochodem ruszamy w drogę. Na drogowskazach szukamy Saint-Rémy-de-Provence – naszego ukochanego miasteczka. Zbliżając się do celu naszej podróży trudno nie zauważyć, że nie tylko architektura staje się wyjątkowo spójna. Mijamy starszą panią z niedużym koszem wiklinowym w ręce, w białej lnianej sukience wiązanej na szyi i delikatnych skórzanych sandałach. Towarzyszy jej pan w jasnobłękitnej koszuli, z kapeluszem fedora na głowie i mokasynami na nogach. Od razu sobie myślę „jesteśmy już blisko”. Przez całą dalszą drogę widzę już prawie wyłącznie osoby ubrane w tym samym stylu. I bynajmniej nie jestem zdziwiona – przecież sama zapakowałam do swojej walizki podobne rzeczy. Nikt mi oczywiście nie kazał tego zrobić i – szczerze mówiąc – zbyt wiele o tym nawet nie myślałam. Po prostu jakoś tak wyszło. Moja podświadomość zupełnie nie miała zamiaru przeciwstawiać się temu prowansalskiemu konformizmowi. Właściwie to wpadła w niego jak śliwka w kompot. Ale o to w sumie przecież chodzi, aby na wakacjach zanurzyć się w czymś po uszy. Prawda?

  Prawda – żadne to odkrycie. Mam jednak wrażenie, że w Prowansji to przeistoczenie się dotyka wielu aspektów naszego „ja”. Tu nie chodzi tylko o to, aby tam przyjechać, odpocząć i wrócić. Ten kto przyjeżdża do Prowansji szybko zaczyna się czuć tak, jakby był elementem pewnego spektaklu. Z początku pojawia się w nas podejrzliwość. Sprawdzamy czy gdzieś za kolejną fasadą kamienicy nie kończy się już inscenizacja. Że i owszem na głównym rynku w miasteczku jest przepiękny targ, ale to nie może być tak idealne i naturalne jednocześnie. Przechodząc przez wąskie uliczki wśród straganów i targowego gwaru mam wrażenie, że zaraz reżyser krzyknie „cięcie” a zza rogu wyskoczy kostiumografka, która poprawi panu przede mną kołnierzyk koszuli. Jednak nic takiego się nie dzieje. To mieszkańcy i o dziwo turyści są tymi reżyserami, scenografami i kostiumografami w jednym. Każdy dokłada swoją małą cegiełkę do końcowego efektu, który składa się na krajobraz jak z filmów.

Po kilku latach los pozwolił nam znów odwiedzić Prowansję. Zastanawiałam się czy po przyjeździe będę mieć wrażenie, że "jakoś fajniej zapamiętałam to miejsce" jak często zdarza się, gdy wracamy gdzieś po dłuższym czasie. Ale nie – Prowansja nie straciła nic ze swojego uroku.

 

  Nie byłabym jednak z Wami do końca szczera, gdybym powiedziała, że urok Prowansji i jej spójność to efekt tylko spontanicznego wyczucia turystów. To także, a może przede wszystkim, zasługa surowej polityki władz regionu, która ma za zadanie pilnie strzec prowansalskiego klimatu i kreować Prowansję na kształt raju utraconego dla Europejczyków. A gdy otacza cię piękna, niezakłócona banerami i samowolką budowlaną architektura, ciągnące się po horyzont winnice, drogi obsadzone cyprysami i pola lawendy, to sam zaczynasz myśleć o tym, aby tego pejzażu nie burzyć. Miło jest się poczuć elementem tej pięknej układanki, a jeśli umiejętności językowe zupełnie nam na to nie pozwalają, to może chociaż strój sprawi, że wtopimy się w ten obraz? I nikt nie zorientuje się, że my tutaj tylko na chwilę (dopóki się nie odezwiemy ;))?

  Prowansja wymaga dostosowania – dla niektórych jest to nie do przyjęcia, bo chcą spędzać wakacje po swojemu, a innym podoba się ten delikatny reżim. Są tacy, którzy czują się urażeni tym, że pani ekspedientka patrzy się na ciebie krzywo, niczym nauczycielka matematyki w podstawówce, jeśli chociaż nie spróbujesz poprosić po francusku o dwa melony. Inni traktują to jako miłe wyzwanie. Ja rozumiem i akceptuję to, że mieszkańcy pilnują abyśmy nie popsuli im przedstawienia.

  Spotkałam się z opiniami, że Prowansja to raczej makieta, a nie prawdziwa kraina, że z drzew oliwnych nie zbiera się nawet oliwek, bo mają one służyć tylko jako element krajobrazu ku uciesze turystów – no cóż, na własne oczy widziałam oliwy z dumnym napisem „Made in Provence”, ale podejrzewam, że w tej plotce jakieś źdźbło prawdy może się znaleźć. Fakt jest taki, że Prowansja ma w sobie coś, co sprawia, że ludzie z całej Europy przyjeżdżają tu i posłusznie, jak jeden mąż, chodzą w wiklinowych kapeluszach i espadrylach. Czyli zaklęcie działa.

W miasteczku Gordes udało nam się znaleźć stolik w restauracji specjalizującej się w tutejszych oliwach. A więc część tych oliwek musi być zbierana ;). 

 

  Chciałabym być czasem bardziej naiwna, ale zdaję sobie sprawę, że moje ukochane Saint Remy i jego okolice z pięknymi chateau to trochę taki prowansalski Disneyland. I tak, jak dzieci wkładają uszy myszki Micky na głowę przekraczając bramę słynnego parku, tak my rozpoczynając wakacje w tym francuskim skąpanym w słońcu mikroraju chcemy włożyć nasze przebrania. Ale jednak – nie jest to do końca to samo. Disneyland to atrapa pełną gębą. Postacie z bajek, które tam spotykamy, kończą pracę po ośmiu godzinach i możemy być pewni, że wszystkie te śpiące królewny i Śnieżki nie żywią żadnych uczuć do księcia. Zresztą pewnie tych kopciuszków i książąt park zatrudnia na pęczki by obstawić wszystkie możliwe eventy 365 dni w roku. W Prowansji stroje, architektura i niektóre zachowania mogą się wydawać mocno na pokaz, ale kryje się za nimi prawdziwe społeczeństwo, ze swoją gospodarką i kulturą. A co do tych, którzy disneyowski park odwiedzają: z uszami myszki Micky na głowie nie bardzo chcę spędzić później reszty lata w moim mieście, za to zapożyczenia z prowansalskiego stylu trwają przy mojej letniej garderobie od lat i z całą pewnością jak przebranie nie wyglądają.

Nazbyt eleganckie i delikatne kreacje nie sprawdzą się w trakcie odkrywania Prowansji. Od jedwabnej koszuli lepsza będzie ta bawełniana (ta ze zdjęcia jest już dostępna)

 

  Mogłabym jeszcze długo mówić o oszałamiającym wrażeniu tego regionu, o tym, dlaczego motyw odnajdywania szczęścia na tak zwanej prowincji jest tak umiłowany przez pisarzy i czemu to właśnie Prowansja uchodzi za wymarzony cel  umęczonego człowieka kapitalizmu, ale obiecałam Wam (i sobie) że ten artykuł będzie krótki i znajdą się w nim przede wszystkim konkretne tipy. Poniższe rady możecie zastosować nie tylko wtedy, gdy wybieracie się na południe Francji – myślę, że świetnie sprawdzą się także na Mazurach, czy na – rozgrzanych sierpniowym słońcem – ulicach polskich miast. Chodzi bardziej o uchwycenie tego nastroju, lekkości i estetyki. Czy trzeba coś kupować? Jeśli Wasza garderoba jest dobrze skompletowana, to będzie to raczej kwestia sprytnego łączenia ubrań, które już macie. No to zaczynamy mini szkolenie.

  Kilkanaście lat temu Ridley Scott postanowił zekranizować słynną powieść Petera Mayle’a „Dobry rok”. Historia ta jest stara jak świat – ambitny i cyniczny rekin finansjery dziedziczy stare chateau wraz z winnicą, co gwałtownie i mimo woli wyrywa go z jego świata i przenosi prosto do serca Prowansji. W którymś momencie poznaje dziewczynę pracującą w restauracji w Gordes – małym urokliwym miasteczku. Maks, czyli główny bohater, ma z początku protekcjonalny stosunek do prowincjalnego życia i los da mu za to małą nauczkę. Za to Fanny Chenal grana przez Marion Cottiliard sprawia, że „prowincjonalny styl” staje się na równi pożądany co ten paryski.

  Oglądałam ten film trzy razy: prawie 20 lat temu, kiedy wszedł do kin, jakieś pięć lat temu gdy byłam już dorosłą kobietą, no i teraz, tuż przed napisaniem tego tekstu. Za każdym razem miałam wrażenie że Fanny Chenal wygląda po prostu świetnie. Być może nie super modnie (w pierwszej scenie w której się pojawia, spódnica mogłaby być do kostek, a nie przed kolano, patrząc z perspektywy trendów w 2023 roku), ale to naprawdę subtelności, bo pierwsze wrażenie i tak, za każdym razem, było oszałamiające. To co ona miała w tej swojej szafie? W pierwszej scenie widzimy ją w espadrylach, białym t-shircie i delikatnej zwiewnej spódnicy w kolorze oliwki. Za drugim razem ma prostą czarną sukienkę z dżerseju, ponownie espadryle, dżinsową kurtkę i wiklinowy kosz na skórzanych rzemykach zawieszony na ramieniu (mam taki sam!). Gdzieś tam pojawiają się jeszcze dżinsy i biała bokserka. Kolejny dowód na to, że siła tkwi w prostocie… no i w naturalnych, dobrych gatunkowo materiałach.

Zdjęcie sprzed paru lat. Nadal podoba mi się ten zestaw. Nie pamiętam już czy wtedy też pakowałam walizkę pod wpływem filmu "Dobry rok" ale inspirację stylem Fanny Chenal widać gołym okiem.

 

  A skoro już mowa o materiałach – wcale nie ma tu za dużo jedwabiu, chociaż wydawać by się mogło, że powinien być naszym pierwszym wyborem. To przecież elegancki i jednocześnie idealny materiał na lato. Ale! Jest on jednocześnie bardzo delikatny i trudny do wyczyszczenia, a od dziesięcioleci w literaturze i w filmie Prowansja jawi się jako miejsce, w którym kontakt z naturą jest bardzo bliski, a czasem bliższy niż byśmy chcieli. I za tym idzie też styl, który musi się sprawdzić w takim a nie innym środowisku. Nie raz i nie dwa razy trzeba się przejść po winnicy i wrócić umorusanym wapiennym pyłem. Wąskie dróżki, mało asfaltu, wszystko porośnięte i haczące o ubranie. Nie. Jedwab z całą pewnością nie zdaje egzaminu, jeśli chcemy to miejsce poczuć, a nie tylko zobaczyć.

  Mała dygresja – oczywiście kolejność była odwrotna. To nie filmy i literatura stworzyły ten charakterystyczny dla mieszkańców i turystów styl ubierania się. One go tylko uwypukliły. „Prosty wytrzymały ubiór, wystrój domów, wreszcie potrawy nie były efektem wyboru podyktowanego świadomością że do szczęścia więcej nie potrzeba, jak sprzedają to amerykańskie superprodukcje, ale wyrazem niedostatku” – tak opisuje to Helena Łygas w swoim artykule sprzed lat. Prostota i życie „jak przed wiekami”, którymi zachwycają się miliony turystów to wynik trudnej codzienności na prowincji, który z czasem stał się zaletą i cechą charakterystyczną regionu.

  Wracając do materiałów – w Prowansji to przede wszystkim len i bawełna. Pojawiają się też wiskozy, ale nie te w wersji połyskujących tylko bardziej przypominające cupro. Właściwie nie widać tu poliestru, ani mocno dopasowanych ubrań. Jeśli już natrafimy na kwiecistą sukienkę to będzie to raczej wzór łączki w delikatnych kolorach, a nie seledynowa kreacja rodem z „Seksu w wielkim mieście”. A jeśli mowa o kolorach to dziewczyna z obrazów francuskiej wsi spędza dużo czasu na świeżym powietrzu, więc jej ubrania szybko blakną na słońcu. Do ich barwienia używa się naturalnych składników, więc o neonach z egzotycznych puszczy raczej nie pomyśli. Strój wpisuje się w otoczenie i to ono jest największą inspiracją. Paleta barw jest dosyć szeroka, bo mamy tutaj oczywiście biel czyli podstawę garderoby, czerń, brązy, odcienie oliwkowe, ale też akcenty świeżej pomarańczy, które przypominają mi od razu o soczystym wnętrzu melonów, na cześć których odbywa się w Prowansji osobny festiwal. Wszystkie te barwy ułożone są jednak w takie zestawy, że ma się wrażenie, jakby każdy z nich wyszedł spod ręki tego samego projektanta. Dzięki naturalnym kolorom wszystko wygląda niezobowiązująco, a jednocześnie bardzo schludnie.

  Dodatki wykonane są z materiałów, z których od setek lat tworzyło się rzeczy codziennego użytku – naturalnego sznurka,, wikliny, skóry i zamszu. Espadryle, kapelusz i kosz to trio, które sprawi, że nasza biurowa sukienka nada się nawet na kolację w gaju oliwnym. Wracając do troski z jaką mieszkańcy dbają o to, aby ich region zachował swój charakter mimo milionów turystów – w sklepikach i straganach znajdziecie właściwie wyłącznie regionalne produkty i są one – sprawdziłam na własnej skórze – naprawdę świetnej jakości. Wszyscy pracują tutaj na to, aby na miejskich targach sprzedawane było tylko to, co wykonano z miłością i wielką starannością. A kupicie tu nie tylko kosmetyki, sery czy przyprawy, ale także ubrania, buty i akcesoria. Jeśli zbłąkany turysta zgubi na lotnisku bagaż, albo uzna, że jego fioletowy t-shirt z napisem Balenciaga przestał mu się podobać wraz z ujrzeniem cyprysów na horyzoncie, to w mig uzupełni swoją wakacyjną garderoby o klasyki. Jeśli więc jesteście skazani ubrać się w to, co znajdziecie na miejscu, to mimo woli wpiszecie się w prowansalski stereotyp i dołączycie do grona statystów. Brzmi strasznie? Być może, ale biała lniana koszula, która kupiliśmy mężowi 5 lat temu w miejscowości Lacoste jest od tego czasu jego ulubioną. I sprawdziła się zarówno na polach lawendy, jak i na gdyńskim Openerze.

  Brzmi to wszystko jak mocno osadzony w ramach styl, który nie znosi wyjątków, ale myślę, że to kwestia naszej interpretacji. Len daje przecież mnóstwo możliwości – także nowoczesne marki proponują wzory z tego materiału: komplety składające się z szortów i topów, wycięte sukienki, spodnie palazzo – nie trzeba decydować się na tunikę mnicha. Właściwie to w ogóle nie trzeba się do tego „dresscode'u” dostosowywać – mało prawdopodobne, aby ktoś robił nam przytyki na ulicach Arles czy Aix-en-Provence. Taka podróż to jednak fajna możliwość na to, aby przy odrobinie wysiłku znaleźć w swojej letniej garderobie więcej opcji i odkryć na nowo swobodną elegancję. 

Na targu w Saint-Rémy nie znajdziemy prowansalskich pamiątek wyprodukowanych gdzieś na przedmieściach Shenzen. Ma to mnóstwo zalet, ale też jedną wadę – znacznie trudniej jest się powstrzymać.

Temat projektu stołu bynajmniej nie ucichł na wakacjach ;). Numer telefonu i adres mejlowy do pana mam zapisany (strony internetowej niestety nie posiada). 

Robi też takie piękne krzesła! 

W trakcie jednodniowej wycieczki do L'isle-sur-la-Sorgue – prowansalskiej stolicy antyków. Rzeczy faktycznie piękne, ale w porównaniu do Jarmarku Dominikańskiego mocno wygórowane ;). 

 

  A co ja zapakowałam do walizki na te piękne 4 dni? Białe sukienki, jedną parę szortów, koszule w kolorze jasnego błękitu, oczywiście kosz i wiązane skórzane sandały. Jedną czarną sukienkę na wieczór i stare espadryle od Castanera. Duch nowoczesności objawił się w moim bagażu pod postacią kremu z filtrem.  Niektóre zdjęcia w tym wpisie mają już parę lat, ale zestaw który widzicie na pierwszym zdjęciu (sweter w paski i sztruksowa spódnica) nadal mi się podoba. Styl prowansalski jest nieczuły na upływ czasu i zmieniające się trendy z jednego prostego powodu – wynika z funkcji. Proste zestawy i naturalne kolory idealnie komponują się w otoczenie i sprawdzają zarówno wtedy, gdy mieszkamy w Prowansji, jak i wtedy, gdy przyjechaliśmy tu po to, aby pozwiedzać wybudowane na wzgórzach stare miasteczka. Podejrzewam, że po paru tygodniach może to wszystko się nam trochę znudzić, ale zapewniam, że za rok te utarte schematy sprawią, że szybciej odnajdziemy się w modzie letniej.

  Prowansja ma nam przypomnieć o tym, jak wspaniałe i ważne są proste przyjemności. To oczywiście naiwność sądzić, że po kilku dniach napawania się śpiewem cykad, zapachem rozgrzanych od skwaru platanów i dotykiem przyjemnie chłodnych wapiennych ścian jakiegoś starego chateau wrócimy do domu z czymś, co zmieni na plus też tę naszą nieprowansalską codzienność. A może jednak? Niech to będzie kilka chwil przy śniadaniu, kiedy patrzymy za okno na szumiące liście… buków powiedzmy, równie pięknych jak cyprysy. A w szafie może to być lniana prosta sukienka, która przywoła wakacyjne doznania. Być może ten wystudiowany strój to kolejna klisza, w którą wpadamy. Być może trzeba będzie przez chwilę przemyśleć to, co pakujemy do walizki. Ale czy przez to, że musimy się trochę bardziej postarać, nauczyć czegoś nowego i spojrzeć z pokorą na otoczenie, to nasza wyprawa staje się mniej urzekająca? To już pozostawiam Waszej ocenie.

LAST MONTH

Wpis powstał we współpracy z marką Senelle, NewbyTea i wydawnictwem Insignis. 

 

  Po kilku latach znów jestem w stajni i stoję koło boksu. Wpatruję się w izabelowatego konia, który czeka, aby go osiodłać. „Podciągnij popręg, ale nie za mocno, strzemiona poprawię sobie na padoku, czy umiem jeszcze włożyć wędzidło?” – w głowie przerabiam to, co jeszcze pamiętam i staram się pomóc na tyle, na ile potrafię, bo wiem dobrze, że w świecie koniarzy mijanie się od przygotowywania rumaka jest zawsze źle widziane. Wychodzę z moim kopytnym kolegą i macham do życzliwej widowni, która przyjmuje już zakłady czy uda mi się wsiąść w siodło bez pomocy. Jest ciepły lipcowy poranek, a moja głowa w końcu skupia się tylko na jednym – aby trzymać pięty w dole.

  Tego było mi trzeba, bo w ostatnich tygodniach co chwilę zabierałam się za coś nowego, nie kończąc wcześniej tego, co już zaczęłam. To trochę rozbija. Wrażenie, że coś nas przerasta towarzyszy pewnie co jakiś czas każdemu z nas – grunt, aby nie weszło nam w krew :). Patrząc jednak na to dzisiejsze zestawienie mam wrażenie, że w lipcu pisałam więcej niż przez ostatnie pół roku, przeczytałam dzieciom małą bibliotekę, pokonałam wiele technologicznych przeszkód, odwiedziłam miejsca za którymi tak bardzo tęskniłam i potrafiłam się cieszyć z małych rzeczy – nawet w poniedziałki :). A co jeszcze u mnie słychać? Zapraszam do długiej fotorelacji!

 

Lipiec powinien kojarzyć się z zabawą na świeżym powietrzu, ale my rozpoczęliśmy go przedszkolnym wirusowym mutantem i umilaliśmy sobie czas choroby w domu…

1. … a to pozwoliło nam nadrobić kilka remontowych spraw. Szczera rada ode mnie – zastanówcie się trzy razy nim uznacie, że same będziecie malować drewniane żaluzje (można je kupić w marketach budowlanych, ale tylko w surowym drewnie). 2. W czasie choroby nasze mieszkanie zamienia się w jedną wielką czytelnię (czynną całą dobę). 

Ten miesiąc był zdominowany przez podcasty. Moje, cudze, nagrywane w szafie i w profesjonalnym studio. Nowa przygoda w końcu nabiera rozpędu. 
Mój kanał dostępny jest do odsłuchania na iTunes i na Spotify – w tym miesiącu pojawił się tam nowy odcinek i lada dzień dodam kolejny. 

Chorowanie w upale? Nie polecam. Chociaż w sumie… Było segregowanie starych zdjęć w przerwach między herbatami z miodem i cytryną, nadrabianie bajek Disney'a, które – szczerze przyznam – sama też oglądałam z przyjemnością. Znalazła się nawet wolna chwila na polskiego Vogue'a i pisanie. Gdyby nie nerwy spowodowane trudną do zbicia gorączką mogłabym nawet polubić taki czas.

Ja wiem, że to ciągłe gadanie o tym, że "mama ma wychodne" może być nudne. Brzmi to co najmniej tak, jakby kobiety, które mają dzieci były na co dzień trzymane w jakimś karcerze, ale część z Was zgodzi się pewnie ze mną, że nasz macierzyński umysł trochę tak funkcjonuje. Najtrudniejsze w tym wszystkim to otrzymanie zgody od samej siebie, aby na chwilę wyjść z roli mamy i bez wyrzutów sumienia tańczyć pod sceną do "świecisz jak miliony monet". Niby to wszystko wiem, a jednak każdy wieczór "bez bombelków" wciąż jest dla mnie w jakimś sensie trudny.

– Halo?

– Nie mogę rozmawiać, jestem na Openerze.

– Ale to ty do mnie dzwonisz!

– Pa!

(czyli jak się kończy oglądanie zbyt wielu storisków od Make Life harder)

Zabawa całą noc przy blasku księżyca… i chrabąszczach we włosach. Wakacje. Jesteśmy nad polskim morzem. Z nieba leje się żar. Dzieci grzebią w piasku i odliczają minuty, aby wrócić do wody, bo usta nadal sine (ale nie od jagodzianek). Parawany rosną wokół nas i co chwilę ktoś krzyczy, że sprzedaje ciepły popcorn. Lubimy się podśmiewywać z tych naszych narodowych dziwactw plażowych, ale mnie one jakoś nie drażnią. W takie dni jestem najszczęśliwsza na świecie. Ciasto na plaży!? Właściwie, czemu nie? Ja zabieram jako prowiant wszystko, co mam w lodówce, a za moment może się zmarnować. Wiem, że na plaży zjemy ze smakiem nawet to, na co w domu niekoniecznie miałabym ochotę.  Basen wybudowany dla świnki Peppy i jej przyjaciół z innych bajek. 1. Fajnie, że wzięłam gazetę i jednej strony nie przeczytałam. Naiwny rodzic, który na plażę przynosi leżak i lekturę… 2. Piękne to nasze wybrzeże, tylko czemu te upalne weekendy zdarzają się tak rzadko?A potem i tak wszystko wrzucam do torby!Słoneczny poranek w Warszawie! Zaczynam długi pełen wyzwań dzień! Wiele z Was pytało mnie na Instagramie o ten zestaw, a przecież ze statystyki wynika, że 99% u mnie to oczywiście MLE. :) Natomiast jedwabny top jest od Moye, a torba to Polene. Restauracja Oliva. Odkryta dzięki pani Dominice (pozdrawiam! :)). Na pewno tu wrócę!1. Risotto z kurkami. Żałuję, że też nie zamówiłam! //  2. Co robi Kasia w restauracji? Fotografuje zlewy – wiadomo. Nagrywamy razem z YES. Przy okazji przypominam Wam o ostatnich dniach kampanii YES. Zarówno online jak i w butikach stacjonarnych znajdziecie wyselekcjonowaną przeze mnie biżuterią. Spacer po warszawskich Łazienkach zaliczyłam nie jeden, ale za każdym razem odkrywam coś nowego. Idziemy na wystawę Fridy. Podobno przechodzi teraz prawdziwy szturm!Gdy wkładasz bluzkę i od razu masz ochotę wykorzystać ten wieczór (koszula pochodzi od Seprov). 1. Wystawę dzieł Fridy Kahlo w Łazienkach możecie obejrzeć do 3 września. // 2. Sto lat! W uroczej restauracji Chianti w Sopocie świętowaliśmy kolejną "czterdziestkę". // 3. Co by tu jeszcze zmienić, aby lepiej wykorzystać ogród? Długie rozmowy z kochaną panią Ewą z Narcyza – uwielbiam to miejsce, uwielbiam panie, które tam pracują i uwielbiam te wszystkie piękne kwiaty, które tam znajduję. // 4. Zielono na talerzu – groszek, szparagi, koperek, liście szpinaku i mięta. // Co dodaje blasku mojej skórze? Uśmiech i spokój. A sukienka to oczywiście MLE :).Mrożony napar parzony sposobem "cold brew" to moja lipcowa miłość. Polecam wykorzystać do niej dobry gatunkowo rooibos, bo to napar, którą bez ograniczeń mogą pić też dzieci. 

Rooibos czyli czerwonokrzew afrykański rośnie jedynie w RPA w obszarze gór Cederberg, na północ od Kapsztadu. Susz z rooibosa produkuje się podobnie, jak susz herbaciany. W efekcie powstaje wonna mieszanka drobnych jak igiełki listków w kolorze miodu. Mój numer jeden to Rooibos Orange od NewbyTea. Wiem, że wiele z Was ma już swoje ulubione produkty z tego sklepu, więc dzielę się kodem: z KASIA15 otrzymacie w Newbytea 15% zniżki na wszystkie produkty (możecie z niego korzystać do 15 sierpnia). 

Każda z 15 piramid Rooibos Orange jest pakowana oddzielnie w torebkę z trójwarstwowej folii aluminiowej w celu zagwarantowania najwyższej jakości i świeżości. Wrzucam dwie do dzbanka i zalewam letnią wodą. Czekam godzinę (dzięki zimnemu parzeniu napar jest delikatniejszy w smaku), dodaję miód, gałązki lawendy lub rozmarynu i dużo pokrojonych owoców brzoskwini. Prawie 30 stopni? W takim razie mrożona herbata będzie smakować jeszcze lepiej.1. Lipcowe słońce – wróć do nas! // 2. Dziękuję za zaproszenie! Jeśli coś może mnie zmusić do myślenia o deszczowej jesiennej pogodzie w samym środku lipca to będzie to CHANEL  i pokaz jesienno-zimowej kolekcji. Gdy przyjaciółki są najlepszymi ambasadorkami twojej marki. W MLE pojawiają się już nowości z kolekcji "resort".
Tak zwane słodkie nic nierobienie w domu. Przynajmniej w teorii. Czy dobrze urządzone mieszkania może nam dać trochę szczęścia? Tutaj zapraszam do kolejnego odcinka (będę bardzo wdzięczna za subskrypcję i pozytywne oceny – to jedyna nagroda za tę pracę :)). 1. "Kopciuszek". // 2. Moja najlepsza wymówka, aby zrobić sobie przerwę. Praca w domu w towarzystwie dzieci nie zawsze wygląda słodko, ale jestem wdzięczna za tę możliwość. // 

Ktoś tam kiedyś pisał w swoich artykułach, że trzeba unikać niebieskiego światła pod wieczór. Ekhm… a to ja idąca do łóżka z laptopem pod ręką. Wieczory to czasem jedyny moment w ciągu dnia, kiedy mogę skupić się w ciszy. Tak bywa, tak pewnie będzie i nie biczuję się za to. Chyba.A tu na zdjęciu widzicie serum marki Senelle – jedno z najmocniej nawilżających, jakie kiedykolwiek miałam. Wieczorem wcieram je w twarz (wystarczy kilka kropelek) i nad ranem skóra wciąż jest mocno nawilżona. Posiada w swoim składzie ultra stabilną formą witaminy C (4%), Stoechiolem (1%) (naturalny lifting) oraz Oléoactif. Rewitalizujące serum z witaminą C od Senelle wraz z innymi kosmetykami tej marki możecie znaleźć stacjonarnie (oraz online) w drogeriach Super-Pharm, gdzie zapewnione są testery dla każdego produktu. To świetna informacja dla osób chcących zobaczyć na żywo zapach/konsystencję i skorzystać z promocji, która notabene również na -20% jest tam dostępna.
Z kodem MLE otrzymacie natomiast 20% zniżki w sklepie Senelle i możecie z niego korzystać do końca sierpnia. 

Efekt "glow" w kroplach. Jeśli będziecie chciały skorzystać z kodu rabatowego to polecam również przy zakupach krem pod oczy tej marki, który świetnie radzi sobie z porannymi obrzękami.Rodzice idą na "Barbie". Tylko jak tu przekonać młodsze towarzystwo, że zostaje? Może jagodzianki załagodzą kryzys…1. Tulasy, które wyłudzam, kiedy tylko się da. // 2. i 3. Dla mnie też coś zostało! // 4. Lista zakupów. Każdy taką robi, prawda?Człowiek – stopa społeczna. Tfu! ISTOTA społeczna! A tak serio "Człowiek – istota społeczna" Elliota Aronsona to jedna z moich ulubionych książek z czasów studenckich. Polecam każdemu. Pierwsze odwiedziny w Montowni w Gdańsku – klimatyczne miejsce w pobliżu stoczni z pysznym jedzeniem. // O podróży do Prowansji opowiem Wam jeszcze trochę w innym artykule (w ten piątek to już na pewno wejdzie ta koszula ;)). Zobaczymy jak długo wytrzyma na kolanach u taty. Niezbyt długo. 

U moich rodziców jest jak w dobrym antykwariacie. "Eichmann w Jerozolimie" autorstwa Hannah Arendt (ta sama książka funkcjonuję też pod tytułem "Rzecz o banalności zła") to dzieje procesu zbrodniarza wojennego, ale też próba zdefiniowania różnych obliczy zła. Obojętność, brak charakteru, spolegliwość i zachłanność – to w ich cieniu rośnie największe zagrożenie. Projektowanie swetrów to zdecydowanie moja ulubiona działka w MLE. Wiem, że nasze modele nie mają sobie równych, ale i tak każdego roku staram się zawieszać tę poprzeczkę coraz wyżej. I chociaż mamy środek lata, to widzę już siebie w tym swetrze po lewej – przy kominku, tuż po bitwie na śnieżki. Powroty oznaczają jedno: zapach proszku do prania w całym mieszkaniu. Każda z nas jest inna, ale jedno nas łączy – potrafimy przyznać się do naszych słabości i porażek i nie oceniać nawzajem. W takim gronie "najgorsza wersja mnie" czuje się naprawdę dobrze ;).  Takie spotkania po latach lubię najbardziej. Szykuję dla Was małą niespodziankę związaną z MakePhotographyEasier, ale wszystko w swoim czasie. ;) 1. Kolor nieba, który lubię najbardziej. // 2. Toteme – marka założona przez koleżankę po fachu. // 3. Mój ulubiony posiłek – zrobiony z resztek. // 4. Udało mi się przekonać Asię, aby zrobić dla Was na Gwiazdkę piżamy! Czekamy jeszcze na ostatnie poprawki, ale już jestem zakochana – w materiale, lamówce i jakości wykończenia. // 

Czy moja babcia spodziewa się tych kwiatów? Ani trochę!1. Niewiele tu widać, ale jesteśmy w Pokusie w Gdyni – naszym ulubionym kawiarnianym biurze. // 2. Zwykle nie jadam słodkich śniadań, ale dla takiej owsianki można zrobić wyjątek. // Podróże, te dalekie i te duże. Godzina od Trójmiasta i jestem w niebie. 

Konie, drzewa, rodzina, przyjaciele. Pałac Ciekocinko to takie miejsce, do którego uwielbiam wracać.

 Prowansja? 
Galopowanie pod drzewami i leczenie zakwasów z lekką książką. Piszę się na to!Szybko, bo spóźnię się na lekcję!A do obiadu usiądziemy… z dziadkami! Jak miło, że ktoś znalazł chwilę między kampanijną zawieruchą.Ciepła, zabawna i wciągająca książka. W sam raz na weekend. To jedna z tych opowieści (a mówiąc wprost: romansów), które zostawiają nas z zadowoloną miną. Główna bohaterka zostaje opuszczona przez męża, ale radzi sobie w nowej sytuacji lepiej niż by się tego spodziewała. Być może to ten cudowny klimat domu Nory, być może jej charakter i życiowe doświadczenia, być może po prostu potrzebowałam czegoś, co wyrwie mnie z czytelniczego zastoju. W każdym razie polecam "Nora, tego nie ma w scenariuszu!"
Dziecięce menu dla wszystkich urlopowiczów!W starym pałacu z początku XX wieku powinnam chyba czytać Herkulesa Poirot, ale tym razem posłuchałam poleceń Gosi i zaczęłam "Nora, tego nie ma w scenariuszu". Na szczęście nie czytałam jej do góry nogami, jak na tym zdjęciu, bo wiele bym straciła ;). Korzystam z wizyty dziadków i pędzę na kolejną jazdę. 
Jeszcze z 38 lekcji i wszystko sobie przypomnę.
Płatki na śniadanie? A nie mieli parówek?
Ten kto tu przyjedzie na pewno będzie chciał wrócić. Widoki jak z "Pana Tadeusza" – moja stara dusza czuje się tu najlepiej.  Pierwszy sierpniowy poranek to idealny moment na rozpoczęcie nowego rozdziału. Napiszemy go razem?

 

 

Poranna rutyna nowoczesnej dziewczyny

Tekst powstał we współpracy z markami Wild Hill Coffee i Sensum Mare.

 

Artykuły opatrzone podobnymi tytułami przewijały się kiedyś na kobiecych portalach i blogach w nieskończoność. I – gdy czytam teraz niektóre z nich ponownie – dostrzegam, że nie tylko moda czy dieta podatne są na społeczne przemiany. Nasza rutyna dnia, zadania, które trzeba wykonać, podejście do swojego ciała tuż po przebudzeniu – wszystkie te elementy przeszły w ostatnim dziesięcioleciu rewolucję.

 W przeszłości rady w tego rodzaju tekstach dotyczyły właściwie tylko naszego wyglądu i tego, jak możemy go poprawić w ekspresowym tempie, no może od czasu do czasu jakiś autor pochylił się nad tym, co powinnyśmy zjeść na śniadanie (głównie w kontekście tego jak schudnąć). Ostatnio Internet dostrzegł chyba, że zdecydowaną większość z nas interesuje jednak nie tylko dobrze dobrany podkład do skóry, ale także to, jak wchodzimy w nowy dzień, co możemy zrobić, aby czuć się lepiej na wielu płaszczyznach i jak zachować w porannej rutynie spokój, a nie przyspieszyć ją jeszcze bardziej.

 Pisząc ten krótki artykuł postanowiłam sprawdzić przy okazji, jak naszą codzienną kobiecą rutynę postrzega najmądrzejszy algorytm na świecie i przeżyłam lekki szok. Czyżby słynny ChatGPT miał poglądy typowego „boomera” i nie zauważył, że perfekcyjny makijaż to nie jest nasz sprawdzony przepis na udany początek dnia? Oto tylko kilka „złotych myśli” i „rad”, które zafundowała mi sztuczna inteligencja.

 „Kiedyś kobieta musiała wstać znacznie wcześniej, aby zmieścić się w terminie. Pamiętacie, jak wyglądał ten czas? Szybkie prysznice, pękający lakier do paznokci, kłopoty z dobraniem idealnego zestawu ubrań i, oczywiście, godziny spędzone przed lustrem, próbując oswoić niesforną fryzurę. Ale nasze babskie przodkinie miały twardy charakter i nie poddawały się łatwo.”

 … nawet nie wiem jak to skomentować…lecimy dalej:

„To prawda, możecie zapomnieć o zwykłych puszkach z kosmetykami [co ChatGPT miał na myśli pisząc „puszka” tego nie wiem, prawdopodobnie to jakaś pułapka translatora]! Dzisiejsza dziewczyna korzysta z aplikacji mobilnych, które precyzyjnie dobierają produkty do jej indywidualnych potrzeb. Wyobraźcie sobie, jak wspaniale jest wstać rano i zamiast stresować się, który krem czy podkład wybrać, po prostu sprawdzić swoją aplikację i mieć gotowe zestawienie kosmetyków na daną porę roku, pogodę i nastrój! No, prawie gotowe – musisz tylko wiedzieć, gdzie zaczepić wtyczkę do naładowania swojego smartfona, który jest oczywiście zawsze na wykończeniu.”

 „Utwórz "strefę urody": Zorganizuj swoją łazienkę jak prawdziwy salon piękności! Postaw lustro na mini czerwonym dywanie, zawieś kurtynę ze sztucznych kryształów i zaproś swoje kosmetyki do "strefy urody". Będzie to miejsce, w którym będziesz mogła robić sobie stylizacje, jakbyś była gwiazdą Hollywood!”

A teraz hit:

„Użyj magicznego różdżkowego pędzla: Zamiast poświęcać wiele czasu na precyzyjny makijaż, weź w rękę magiczny różdżkowy pędzel! Udawaj, że nakładasz swoje produkty do pielęgnacji i makijażu za pomocą magicznego zaklęcia. To fantastyczny sposób na przełamanie rutyny i dodanie czaru do porannego rytuału.”

… a więc tak widzi nasze poranne przygotowania ten „genialny” wynalazek. No cóż, dzięki temu małemu eksperymentowi przynajmniej wiem już, że raczej nie da rady wykorzystywać AI przy tworzeniu treści na blogu – podejrzewam, że po miesiącu wyniosłybyście mnie stąd na wirtualnej taczce. W tych przykładach uderza mnie przede wszystkim powierzchowne potraktowanie naszych potrzeb, infantylna narracja, skupienie się wyłącznie na naszym wyglądzie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że słynny czat analizuje wyłącznie te dane, które kiedyś zostały już spisane, a więc to jedynie powielenie i wyciągnięcie kwintesencji z tego, co można znaleźć w internecie przed 2021 rokiem (dopiero nowa wersja ChatuGPT będzie mogła korzystać ze świeższej bazy danych). Prowadząc rozmowę z AI nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie nadąża nad kobiecą emancypacją w naszym kraju… no i że musi popracować nad poczuciem humoru jeśli faktycznie chce być konkurencją dla twórców z krwi i kości.

Inna sprawa, że być może po prostu Internet „piszą” mężczyźni więc siłą rzeczy, nie z własnej winy, AI powiela głównie ten punkt widzenia. Mimo zaimplementowania mu rozmaitych blokad i instrukcji które mają pilnować inkluzywności i równościowego podejścia. Tak czy inaczej – wbrew wszechobecnym prorokom wieszczącym koniec tekstu pisanego przez człowieka – wygląda na to, że przez kolejne lata teksty będę dalej musiała pisać sama ;).

Wracając do meritum: chciałabym myśleć o sobie jak o kimś z nowoczesnym podejściem do życia, nawet jeśli niektóre elementy mojej codzienności nie zawsze pasują do tego określenia. Stąd dzisiejsza próba uchwycenia tych zmian, o których wspomniałam w pierwszym akapicie, bo – nawet jeśli wprowadzam je w wolnym tempie – widzę je też u siebie. Nie są one wynikiem jakiegoś szaleńczego pędu za modą, a raczej mądrym korzystaniem z tego, co dają nam innowacyjne produkty. Chodzi o to, aby patrzeć wprzód, ale na własnych zasadach. Postęp nie ma podobno większego wroga niż przyzwyczajenie, ale ja nie stawiałabym tych dwóch kwestii w kontrze. Domowa rutyna to coś, co uwielbiam, ale nie mam nic przeciwko jej usprawnieniu. Ostatecznie chodzi o to, by po prostu wstać z łóżka „prawą nogą” (jako osobą leworęczna jakoś zawsze dziwnie się czuję używając tego zwrotu) i przejść przez dzień z tym nastawieniem.  

1. Inny sposób serwowania treści.

 Zacznę od tematu, który w ostatnich miesiącach jest mi szczególnie bliski. Mowa o podcastach, a mówiąc szerzej – o wielkiej pokoleniowej transformacji, która sprawiła, że treści szukamy dziś w innych miejscach niż nasi rodzice. Poranki pokazują to chyba najwyraźniej. Większość z Was pamięta pewnie jeszcze, jak rodzice siadali przy śniadaniu i do kawy czytali pachnącą świeżym drukiem codzienną gazetę. To świetny przykład na to, jak rozwój technologii wpłynął na dostępność informacji. Teraz, nawet z jednym tylko otwartym okiem i twarzą przyklejoną do poduszki, możemy szybko wejść na onet.pl, przeskrolować tytuły wiadomości i właściwie już wiemy, że przez noc nie wydarzyło się nic ciekawego. Trochę sobie kpię, ale ciężko nie zauważyć, że dostęp do informacji stał się szybszy, łatwiejszy i…. jednocześnie o wiele bardziej powierzchowny.

 Być może złota era prasy jeszcze kiedyś wróci (życzę jej tego z całego serca, chociaż nie byłabym optymistką), ale obecnie rozwój mediów informacyjnych idzie w zupełnie innym kierunku, czego symbolem mogą być choćby coraz absurdalniejsze clickbaity w stylu „gdy tylko użyła tego tego kremu zjadł ją krokodyl”. Przy czym to nie jest tak, że nagle przestaliśmy się interesować tym, co dzieje się na świeice. Czytamy zdecydowanie mniej, ale nasza potrzeba przyswajania informacji jest cały czas taka sama.

 To że statystyki czytelnictwa spadają z roku na rok nie jest wynikiem jakiejś nagłej zbiorowej ignorancji. To cała reszta się zmieniła – nasz tryb dnia bardzo przyśpieszył, pojawiło się mnóstwo ciekawych sposobów na spędzanie wolnego czasu, no i łatwiej jest sięgnąć za telefon, w którym szybko znajdziemy to, czego szukamy, niż grzebać w regale z książkami i potem skanować kartkę po kartce. Za żadne skarby nie chcemy marnować czasu. Kwadrans w towarzystwie Wyborczej, którą wcześniej trzeba było kupić w sklepie to coś, co dziś nie wpisuje się w plan dnia większości osób w moim wieku. Dodatkowo, w świecie ciągłego gonienia za czymś, lub bycia gonionym przez coś (terminy, dzieci itd.) siedzenie na fotelu przez kilka godzin dziennie z nosem w książce może być – niestety – postrzegane jako marnowanie czasu. Nie mam tu nawet na myśli otoczenia, ale przede wszystkim nas samych.

Często mam za to poczucie, że wykonuję jakąś czynność, która spokojnie pozwala mi na to, aby moja głowa zajęła się w tym momencie czymś innym. Sprzątam, prowadzę samochód, wyprowadzam psa na spacer – widzę mnóstwo potencjalnych sytuacji, w których mogłabym w jakiejś części zaspokoić informacyjny głód, ale książka z czysto logistycznych powodów się tu nie sprawdzi.  Któregoś dnia postanowiłam pójść za radą mojej znacznie młodszej koleżanki i zacząć słuchać podcastów. Z początku byłam mocno najeżona, ale szybko mi minęło. Znalazłam kilka odcinków, które były dla mnie jak substytut dawnych blogów. Oczywiście natrafiłam też na kilka kompletnych niewypałów i bzdur, ale to tylko pokazuje, że w podcastach każdy znajdzie coś dla siebie ;). Dziś poruszam się już po Spotify'u znacznie sprawniej i wiem jak szukać. Oto kilka moich poleceń, których słucham ostatnio najczęściej.

„Trendologia” Karoliny Liczbińskiej. Czy to aby nie jest dyskryminacja, że według badań mniej niż połowa kieszeni damskich dżinsów jest w stanie zmieścić ajfona lub portfel, a tylko 10% damskich dżinsów miały na tyle duże kieszenie aby zmieścić całą rękę? Czy tak było zawsze? I w ogóle skąd biorą się trendy? Czy to wymysł projektantów, a może odzwierciedlenie nastrojów społecznych i zmieniających się norm kulturowych?   

„Odpowiedzialna moda” Katarzyny Zajączkowskiej. Odnalazłam je po przeczytaniu wstrząsającej książki o tym samym tytule. Polecam każdemu kto dosyć ma „greenwashingu”. I tym, którym do tej pory brakowało motywacji, aby ograniczyć zakupy w sieciówkach. Spokojnie – tu nie ma karcenia czy gróźb, ale merytoryczne informacje na temat zagrożeń związanych z rynkiem odzieżowym.    

„Szturm sztuk” Anny Theiss od @vogue.polska . O nowych malarskich zjawiskach, o tym, co jest spekulacją, a co prawdziwą wartością. Czy świat sztuki jest gotowy na cyfrową rewolucją? Ten podcast to moje antidotum na przebodźcowanie.  

– „(Un)dressed” Michaliny Murawskiej. Redaktorka polskiej edycji magazynu Vogue zaprasza do rozmowy osoby związane ze światem mody. Mamy tu podcast o minimalizmie z lat 90-tych, o fenomenie „it-bag” i mój ulubiony z Marcinem Różycem o tym, jak w tym roku zmienia się moda – czy jest bardziej inkluzywna? Szalona? A może wraca do korzeni i znów staje się przesłaniem tego, co ważne?

– No i jeszcze kilka słów o moim kanale. Odsłuchałam swój nowy odcinek już zbyt wiele razy i w ostatnich dniach faktycznie to jego słucham najczęściej. Mam nadzieję, że niebawem Wam też dam go posłuchać ;).

 2. Małe zmiany, duże znaczenie.

  Nie będę się tu teraz rozpisywać o indeksach glikemicznych czy wartościach kalorycznych naszych posiłków. Dieta to temat, który rozgrzewa do czerwoności równie mocno, co brak czapeczki u dziecka. Jednym słowem: piekło. I mam tu na myśli zarówno dyskusje internetowe, jak i te całkiem realne, w grupie chociażby moich koleżanek. Nie zliczę ile razy w ciągu ostatniego dziesięciolecia ktoś z mojego otoczenia ogłaszał, że wreszcie odkrył jedyną słuszną i najzdrowszą dietę na świecie (która zwykle stała w sprzeczności z tym, co ta sama osoba twierdziła jeszcze miesiąc wcześniej), dodając przy tym, że jeśli zaraz także jej nie wdrożę to zapewne umrę bardzo szybko.

Ja zdecydowanie do testerów diet nie należę, ale nawet tak niechętna zmianom osoba jak ja, widzi wyraźnie, że to czym karmię siebie (i dzieci) ulega pewnym modyfikacjom. Zostawmy konkretny jadłospis (a może właśnie nie? Przykładowe śniadanie u mnie w domu znajdziecie pod zdjęciem), bo wpadniemy w niepotrzebne porównywania i spójrzmy na jedzenie nie pod kątem tego co robi dla nas, ale co my możemy zrobić dla niego. What? Tak, dobrze przeczytałaś. Istnieje spory zestaw produktów żywnościowych, które są wyjątkowo szkodliwe dla środowiska. Pierwsze z brzegu przykłady to:

awokado

kawa

mleko

jaja

  Wiem, że wygląda to jak standardowa lista zakupów wielu z Was –  i właśnie dlatego się nad nią pochylam. Rozpiszę się na temat kawy, bo mam wrażenie, ze spośród wszystkich tych produktów, akurat o tym – w kontekście środowiska – mówi się najrzadziej.  Szczególnie kawa jest tu ciekawym przykładem. Z jednej strony przez wielu postrzegana jako „naturalny” napój, choćby w porównaniu do wszelkich energetyków (dla niektórych są one alternatywą dla kawy za sprawą pobudzającego działania). Z drugiej strony uprawa kawy stanowi obecnie jeden z głównych czynników wylesiania się Ziemi. Warto o tym pamiętać i przy wyborze kolejnej paczki zainteresować się tematem. Są kawy uprawiane w cywilizowanych warunkach (bez pracy dzieci), przy zrównoważonej gospodarce wodnej i w miejscach w których powstanie plantacji nie wymagało wycinki lasu. Istnieją plantacje, gdzie uprawa ma stanowić – obok oczywiście źródła nasion kawy – ostoję dla niektórych zwierząt i sposób na zróżnicowanie lokalnej farmy i flory. Kawy spełniające te warunki są dostępne m.in. pod polską marką Wild Hill Coffee. Co dla mnie szczególnie zaskakujące to fakt, że naprawdę niewiele osób zdaję sobie sprawę z wpływu kawy na planetę. Jeśli parzycie ją w domu, to spróbujcie chociaż raz przestawić się na tę uprawianą w zrównoważony sposób. Wild Hill Coffee jest przepyszna (według mnie nawet lepsza niż ta od czołowych marek) więc dbanie o planetę jest w tym przypadku czystą przyjemnością. 

W Wild Hill Coffee do wyboru macie kilka gatunków kaw dopasowanych do różnych gustów. Ta którą widzicie na zdjęciu to Rio Grande – odmiana o delikatnie czekoladowym, bardzo kawowym smaku, który świetnie kompunuje się z mlekiem. WSZYSTKIE kawy od Wild Hill Coffe są ekologiczne. Co to znaczy? To znaczy, że ich uprawa, zbiór i wszystkie etapy produkcji są bardzo dokładnie udokumentowane. Marka potrafi wskazać dokładnie skąd pochodzi ziarno (jest to kawa single origin pochodząca z jednego, konkretnego regionu). Kawowce są uprawiane bez pestycydów. I to jest bardzo ważna informacja ponieważ kawy dostępne powszechnie w sklepach mogą zawierać śladowe ilości pestycydów (wątek zdrowotny jest istotny, ale to także kwestia etyki – uprawa bez pestycydów nie naraża zdrowia ludzi pracujących na plantacji).  Z kodem MLE10 otrzymacie 10% zniżki na cały asortyment w sklepie Wild Hill Coffee a z kodu możecie korzystać do 15 lipca.  

  I żeby nie było – nie namawiam do rewolucji. Nie każdy może przerzucić się na alternatywy. Nie każdy też chce drastycznych zmian. Do wszystkich osób podchodzących do tego tematu w sposób zdecydowanie bardziej rygorystyczny niż ja pragnę napisać: z całego serca i zupełnie bez ironii – podziwiam Was. Pamiętajmy jednak o najważniejszej zasadzie. Dla planety ważniejsze jest 500 osób, które zmienią swoje nawyki o 15%, niż pięć osób, które żyją w całkowitej zgodzie z naturą. Realną zmianę przyniesie nie ortodoksyjne trzymanie się utopijnych reguł przez garstkę, tylko realne działania dużej części społeczeństwa przy jego poparciu, lub przynajmniej – zrozumieniu. Jakie mamy opcje? Możemy zmniejszyć udział tych produktów w naszej diecie. Ok, ale w przypadku powyższych produktów, akurat w moim gospodarstwie domowym będzie to trudne (wolę jednak dać dzieciom awokado niż parówkę). Możemy je zastąpić ekologicznymi zamiennikami (jeśli takie są). Możemy w końcu szukać takich wersji tych produktów, które gwarantują (przynajmniej w teorii) odpowiednimi certyfikatami odpowiednio mniejszy negatywny wpływ na środowisko naszej planety.

Bułka owsiana z ugniecionym widelcem awokado, jajecznica, dwa ogórki gruntowe. Do tego prawie zimna, ale nadal pyszna kawa. Trochę celowo pokazałam swoje śniadanie z newralgicznymi produktami. Mamy tu kawę z mlekiem (o kawie pisałam już powyżej, mleko krowie kupuję od zaprzyjaźnionego gospodarstwa lub wybieram roślinny zamiennik – owsiane, grochowe lub „toniemleko”), awokado (uwielbiają je moje dzieci, więc aby oczyścić sumienie przy zakupie wybieram wersję certyfikowaną), jaja to oczywiście zawsze zerówki.

 3. Pielęgnacja, nie kreacja.

 Teoretycznie nadal parę razy w tygodniu robię makijaż, ale nijak on ma się do tego, co nakładałam na twarz kiedyś. A – biorąc pod uwagą społeczną presję – im jestem starsza to przecież w teorii bardziej tego makijażu powinnam potrzebować (sick!). Czy to moje lenistwo, czy jednak powszechna zmiana poglądów (błagam, napiszcie w komentarzach, że to drugie)? A może… fakt, że coraz skuteczniej dbamy o naszą skórę sprawia, że nie chcemy jej aż tak ukrywać? A może wszystko naraz! (Łącznie z tym lenistwem na początku.)

 No dobrze, kończąc chrupkie niczym sucharki żarty – w ostatnich latach zmieniły się u mnie przede wszystkim proporcje między tym, jak próbuje wykreować swój wygląd, a tym jak chcę dbać o swoje ciało i twarz. Do tego pierwszego z roku na rok tracę zaangażowanie. Za to ten drugi aspekt jest dla mnie wyzwaniem, któremu próbuję sprostać.

  Dwadzieścia lat temu wraz z moimi koleżankami traktowałyśmy rady dermatologów o kremach z filtrem mniej więcej z takim nastawieniem, jak teraz, gdy słyszę komentarze w stylu „elegancka kobieta zawsze powinna nosić cieliste rajstopy do sukienek/ stanik pod bluzką/wysokie obcasy na oficjalne spotkania” i tak dalej. Mówiąc w skrócie – nie niszcz mi moich młodych lat na bezsensowne ograniczenia. A dziś – same spójrzcie – to ja wcielam się w rolę tej zrzędzącej babci, która nie pozwala Wam siadać na zimnym kamieniu.

  Krem z filtrem to absolutna podstawa mojej codziennej pielęgnacji twarzy. Wolę nie zdążyć z podkładem (to właściwie żaden problem, bo już od dawna zamiast niego używam tego produktu), różem, czy włożyć niewyprasowaną koszulę, ale filtr latem muszę nałożyć. Myślę, że jeśli znajdziecie idealny produkt, który poza ochroną będzie jeszcze sprawiał, że Wasza skóra stanie się bardziej nawilżona, pełna blasku i bez widocznych zmarszczek, to też zmodyfikujecie swoję rutynę.

  Kremy z filtrem to taki segment kosmetyków, który w ostatnich latach zrobił największy technologiczny postęp. Są mniej szkodliwe, łatwiejsze w nałożeniu, przyjemniejsze w stosowaniu. Te najlepsze kosmetyki z filtrem posiadają też całą masę odżywczych składników zapewniają naszej skórze nie tylko ochronę, ale także pielęgnację. 

Mój ulubiony produtk z filtrem, który dobrze sprawdza się nie tylko na wakacjach, ale także jako element codziennej pielęgnacji. Pozytywne renzje na jego temat nie są przesadzone. Sensum Mare Algodrops ultralekka formuła przeciw fotostarzeniu z SPF 50+ to połączenie pielęgnacyjnych właściwości serum do twarzy z kompleksową ochroną przed promieniami słonecznymi, zanieczyszczeniem oraz niebieskim i podczerwonym światłem. A teraz czas na odśpiewanie sto lat! Już trzy lata minęły odkąd pierwszy raz wspomniałam tutaj o marce Sensum Mare. Od tego czasu pokochały ją dziesiątki tysięcy Czytelniczek i jest to marka, do której – według statystyk – wracacie najczęściej. Założyciele marki postanowili z tej okazji udostępnić wyjątkowy kod MLE25 dający -25% na wszystko (poza zestawami). Możecie z niego skorzystać do 15 lipca. 

4. Homefulness.

  Poranna i wieczorna rutyna to ramy, pomiędzy którymi może wydarzyć się wiele, ale jeśli one są mocne i dają nam poczucie stabilności to wiem, że dzień, mimo niespodzianek może okazać się udany.  Inspirując się popularnym w ostatnim czasie słowem „mindfulness” stworzyłam jego wariację, która posłużyła mi jako tytuł tego akapitu. Rozumiem to jako pewien rodzaj „domowej filozofii”, według której czas spędzony w naszych czterech ścianach powinien przygotowywać nas na to, co poza nimi i jednocześnie pomagać koncentrować uwagę na tych drobnych domowych czynnościach, które przynoszą nam przyjemność/satysfakcję/spokój. Kiedyś nasze poranki nastawione były na to, abyśmy pokazały się światu tak, jak on chce nas widzieć. Mam wrażenie, że dziś znacznie ważniejsze jest dla nas to, aby rano znaleźć siłę i dobre nastawienie, które pozwolą nam po przekroczeniu progu mieszkania  spostać wyzwaniom najbliższych kilku godzin.

  Na czym więc polega nowoczesne podejście do codzienności? Na zadbaniu o siebie, ale nie kosztem planety. Na korzystaniu z innowacyjnych rozwiązań, ale tak, aby faktycznie usprawniały naszą rutynę, a nie wywalały ja do góry nogami. Na świadomym wyborze i poszerzaniu horyzontów. Jeśli tak mogę tę nowoczeność rozumieć, to się jej nie boję i chętnię będą z nią witać nowy dzień.