Byłabym nazbyt dosłowna, gdybym powiedziała, że macierzyństwo kiedyś „nie było w modzie”, bo przecież kobiety rodziły i wychowywały dzieci od zawsze, niezależnie od społecznych zmian, wydarzeń historycznych, a już na pewno – niezależnie od trendów. Nie skłamię jednak, jeśli stwierdzę, że do niedawna temat bycia mamą w świecie mody właściwie nie istniał, a jeśli już się pojawiał, to albo w kontrowersyjnych nagich sesjach ciężarnych gwiazd (wszyscy pamiętamy okładkę z Demi Moore z 1991 roku), albo w ramach podziwu dla modelek, którym w błyskawicznym tempie udało się zatrzeć ślad na swoich ciałach, że to dziecko w ogóle się pojawiło. A to właściwie tylko potwierdzało teorię, że dla prawdziwego obrazu ciąży i opieki nad małym człowiekiem nie ma przestrzeni w topowych magazynach, że tych tematów nie da rady przedstawić tak, aby wpisywały się w kampanię reklamową Louis Vuitton, zestawienie produktów do makijażu od Sisley czy Chanel, sylwetek z pokazów Chloe czy relacji z wystawy nowoczesnego artysty. I to mimo tego, że kobiety w tak zwanym wieku rozrodczym stanowiły główną grupę odbiorców marek luksusowych.

   Jeszcze w 2009 roku Internet piał z zachwytu nad Heidi Klum za to, że pięć tygodni po porodzie wystąpiła w pokazie Victoria's Secret. Dziś bardziej doceniamy te gwiazdy, które po takim samym czasie pokazują nieidealny brzuch i otwarcie mówią o tym, że potrzebują jeszcze trochę czasu. Blake Lively, ulubienica takich marek jak Chanel, opowiedziała w wywiadzie „o sama wiesz czym” czyli o dotychczas najbardziej wypieranym przez magazyny kobiece temacie – połogu. Beyonce dodała otuchy milionom kobiet, opowiadając o utracie ciąży. Wreszcie – influencerki, które (czy nam się to podoba czy nie) stały się głównymi modowymi wyroczniami, zupełnie nie miały ochoty na ukrywanie zmian w swoim życiu, więc gdy zostawały mamami, dzieci pojawiały się w ich codziennych relacjach. Te decyzje dziwią mniej, gdy uświadomimy sobie, że takie mamy są zwykle, jak to się kolokwialnie mówi: na własnej działalności, a to oznacza, że urlopy macierzyńskie, które im przysługiwały były marne. Najczęściej postanawiały więc godzić pracę z opieką nad dzieckiem i nie uciekać od związanych z nimi tematów. I tu nagle w przestrzeni publicznej (bo Instagram i inne media społecznościowe już do takiej przestrzeni się zaliczają) okazało się, że nawet bardzo modna świeżo upieczona mama potrzebuje laktatora, stanika do karmienia, zastanawia się czy puścić dziecko do żłobka albo kiedy zacząć naukę angielskiego. I że w swoich dylematach nie jest odosobniona.

   A potem nastał rok 2020, przyszła do nas epidemia i sprawiła, że do „niezależnych influencerek” dołączyły także kobiety, które do tej pory pokazywały w sieci wyłącznie swoją pracę. Redaktorki magazynów, właścicielki marek odzieżowych, projektantki, producentki sesji i gwiazdy filmowe – wszyscy musieliśmy zamknąć się w domach (z dziećmi), więc jeśli któraś z tych kobiet przez ostatni rok chciała dodać na swój profil nowe treści, to nie mogła już ograniczyć się do zdjęcia z czerwonego dywanu czy pokazu. To by nie przeszło – po pierwsze dlatego, że takie wydarzenia się nie odbywały, po drugie dlatego, że nie chciałyśmy już tego oglądać. Niektóre z nich postanowiły zejść z piedestału pod tytułem „jestem ponad recenzję bodziaków i nie noszę przy sobie pieluch” i chyba wyszło im to na dobre. Okazało się, że one też pchają wózki na spacerach (i wcale nie mają wtedy na nogach szpilek), a wieczorami robią w swoich minimalistycznych kuchniach popcorn i oglądają z córkami „101 dalmatyńczyków”. Pojawienie się tematu macierzyństwa w sferach zarezerwowanych na to co „glam i fancy” to oczywiście wynik również innych szerszych zmian. Od kilku lat kobiety coraz skuteczniej przejmują stery i to one – nie media, nie mężczyźni – kontrolują narrację na temat swojego ciała, wyborów życiowych, macierzyństwa. I coraz częściej mają w nosie, że może się to komuś nie spodobać. A co jest w tym wszystkim najlepsze? Że wbrew obawom niektórych, właśnie takie treści zdobywają największy poklask i zainteresowanie odbiorców. Czy to znaczy, że moda i dziecko pod pachą jednak wcale się nie wykluczają?

1. Popyt zawsze kreuje podaż. O ile ktoś najpierw powie głośno czego tak naprawdę chce.

   Jeśli przeszukamy archiwa amerykańskiego Vogue'a z ostatnich kilku miesięcy okaże się, że w magazynie od zawsze uważanym za synonim mody najwyższych lotów, zaczęły pojawiać się artykuły o problemach w karmieniu piersią, powrocie do pracy, niepłodności i innych kobiecych rozterkach. Podejrzewam, że nie jest to jednak wynik wspaniałomyślności redaktorek – po prostu każdy wyczuwa gdzieś pod skórą, że moda w rozumieniu abstrakcyjnym coraz rzadziej do nas trafia, jeśli nie może mieć odzwierciedlenia w codziennym życiu. Chcemy czytać o prawdziwych rzeczach, a niestety odpowiednia bielizna do porodu dotyczy po równo wszystkich mam – tych pracujących w laboratorium, szkole czy w agencji pr-owej.

   Marki luksusowe, które od zawsze narzucały rytm temu, co będzie na topie, chyba wyczuły, że świadomość naszych potrzeb się zwiększa i muszą się bardziej wysilić, jeśli mamy identyfikować się z kreowanym przez nich stylem. Zrozumiały, że zapraszając do współpracy wyłącznie bezdzietne dwudziestolatki właściwie zamknęły się na sporą część kobiet, które owszem lubią markowe torebki i zakupy w net-a-porter, ale w nowych butach muszą też odprowadzić dziecko do przedszkola, no i nie bardzo odpowiadają im fasony z odkrytym brzuchem. Tę zmianę, znając kulisy „influencerskich współprac”, widzę na Instagramie jak na dłoni – wspominana już przeze mnie kiedyś Pernille Teisbeak, mama trójki dzieci, która od roku rzadko pokazuje się w stylu innym niż „artleisure” jeszcze nigdy nie realizowała tak wielu działań z topowymi modowymi markami (Hermes, Saint Laurent, Prada, Chanel – do wyboru, do koloru). Żadnej z nich nie przeszkadza, że między minimalistycznymi fotografiami pojawiają się także filmiki ze śmiejącym się bobasem i linki do artykułów o depresji poporodowej. Ale nie zawsze tak było.

   Największy wpływ na zmianę podejścia wielkich koncernów do tematu macierzyństwa miały kobiety, których pozycja w świecie mody była na tyle silna, że nie bały się chociażby utraty kontraktów, jeśli za bardzo pokazywały swoje nowe matczyne oblicze. Do tego grona z pewnością można zaliczyć Chiarę Ferragni. Chociaż nie śledzę jej profilu z zapartym tchem (za bardzo przypomina mi reality show) to z całą pewnością miała ona wszystkie karty w dłoni, aby rozegrać macierzyństwo po swojemu. To wielki luksus, na który nie każda z nas może sobie niestety pozwolić.

   Tym ważniejsze jest, aby próbować stawiać na swoim i mówić o potrzebach głośno – zwłaszcza jeśli mamy dużą siłę przebicia. Zmiana w branży modowej to tylko kropla w morzu potrzeb, o czym świat przekonał się, gdy w ciążę zaszła najsłynniejsza tenisistka wszech czasów. Serena Williams bez ogródek powiedziała o tym, o czym było wiadomo od zawsze – jeśli kobieta postanawia zostać matką jej kariera sportowa jest właściwie przesądzona. I nie mówimy tu o zmianach fizycznych, które oczywiście odciskają wielkie piętno na naszym ciele, ale o strukturach sportowego świata. Serena po urlopie macierzyńskim nie mogła liczyć na pierwsze miejsce w rankingu, które wywalczyła sobie na początku ciąży. Do gry miała wrócić jako… 453 zawodniczka, co oznaczało morderczą liczbę meczy do rozegrania, aby móc znów znaleźć się w czołówce. Sportsmenki do pracy wracają z czystym kontem, a ich dotychczasowe sukcesy mają wartość jedynie symboliczną. Dla porównania – Roger Federer ani razu nie był zmuszony do dłuższej przerwy w swoje dwudziestoletniej karierze, a jest ojcem czwórki dzieci.

   Bardziej w temacie dzisiejszego artykułu jest jednak przypadek Wiktorii Azarenki, również tenisistki, która w związku z tym, że zaszła w ciążę utraciła kontrakt ze sponsorem, czyli de facto główne źródło utrzymania. „- Moim marzeniem jest, aby zawodniczki otrzymywały godny zasiłek macierzyński, kiedy opuszczą turniej ze względu na ciążę lub dziecko. Płatny urlop macierzyński to bardzo istotna kwestia. Mam nadzieję, że uda się to wreszcie wprowadzić. Szczególnie, że tenis to jeden z najlepiej zorganizowanych kobiecych sportów. Nie powinniśmy wybierać między karierą sportową a byciem matką. Macierzyństwo to strasznie wymagająca praca, ale zarazem najlepsza, jaką znam. Można połączyć bycie matką i tenis, ale potrzebujemy reform -” wyjaśniała Białorusinka. Ciężko się nie zgodzić, prawda?

   Pewnie część z Was pomyśli: no dobrze, sport to poważna sprawa, ale co mają do tego markowe ciuchy i dylematy w stylu „co na siebie włożyć, gdy idę na plac zabaw”, to nie jest ani trochę poważne, a prawdziwa mama nie ma czasu na takie bzdury. Wolałabym jednak, abyśmy wszystkie przez chwilę zastanowiły się, czy macierzyństwo powinno sprawiać, że jakiekolwiek zainteresowania, które nie są bezpośrednio związane z naszymi dziećmi, powinny być uznawane za coś zbyt błahego, aby w ogóle o tym mówić. Znana angielska pisarka feministyczna, Rachel Cusk, napisała kiedyś, że „kiedy rodzi się matka, umiera kobieta” i chociaż wiem, co miała na myśli, to życzyłabym sobie, aby każda z nas mogła z całym przekonaniem powiedzieć, że to nieprawda. Tak jak w przypadku słynnych tenisistek – nie dajmy się zakrzyczeć innym i mówmy otwarcie o tym, czego chcemy i czego potrzebujemy. Od prawa do urlopów macierzyńskich, przez możliwość karmienia piersią także po powrocie do pracy, aż po zupełnie trywialne przyjemności, których jakoś nie odmawia się mężczyznom – ojcom (interesowanie się modą nie jest ani trochę głupsze od umiłowania dla sportowych samochodów). I wcale nie chodzi o to, abyśmy mogły bez wyrzutów sumienia kupić kolejną parę butów (zresztą zmiany klimatyczne coraz częściej sprawiają, że zainteresowanie modą nie jest tożsame z zakupami). To bardziej kwestia tego, aby kobiety dla których moda była ważna przed ciążą nie miały poczucia, że teraz nie ma dla nich miejsca w tym świecie.

Uwielbiam wieczorny rytuał czytania córeczce na dobranoc, bo z jednej strony mam poczucie, że budujemy we dwie fajny nawyk (kto wie, może kiedyś machniemy tak Harry'ego Pottera?), a z drugiej mam wtedy coś w rodzaju czasu dla siebie. No właśnie, „coś w rodzaju” oznacza, że nie wybieram literatury tylko pod siebie, bo chociaż wydaje mi się, że moja słuchaczka nie bardzo zwraca uwagę na fabułę, to jednak ciężkie historie wolę zostawić na kiedy indziej. Postanowiłam odpuścić Muminki i sięgnęłam po pierwszą część „Trylogii z Korfu”. Książki Geralda Durrella teoretycznie nie są przeznaczone dla dzieci (chociaż opowiadają o jego dzieciństwie), ale stanowiły idealny kompromis między lekturą dla niej i dla mnie. A gdy po paru minutach czytania na głos, córka usypiała, ja mogłam przyśpieszyć tempo i zanurzyć się głęboko w świecie pełnym bujnej i niesamowitej przyrody, humoru i niezwykłych perypetii ekscentrycznej brytyjskiej rodziny. Każda z części była dla mnie jak antidotum na otaczającą nas teraz rzeczywistość (gdybym mogła, to po tej lekturze ruszyłabym na Korfu nawet jutro). Jeśli do tej pory nie słyszeliście jeszcze o rodzinie Durellów (których historia doczekała się nawet własnego serialu), to macie dużo do nadrobienia. Z całego serca polecam zacząć właśnie od tej trylogii („Moja rodzina i inne zwierzęta”, „Moje ptaki, zwierzaki i krewni”, „Ogród Bogów”). ​

2. Czy każda modna mama na Instagramie to „instamama”?

   W dzisiejszych czasach najpopularniejszym źródłem modowych inspiracji dla mam jest bezapelacyjnie Instagram. Ja sama często szukam w tej aplikacji przeróżnych informacji – pomysłów na strój, nowej kolorystyki dla produktów MLE, lokalizacji sesji zdjęciowej, ale też idealnej czapeczki, ręcznie robionych zabawek z organicznej wełny czy solidnych bucików dla dwulatki. Potrzeby mam więc różne, ale na palcach jednej ręki mogłabym policzyć stricte „parentingowe” konta, które obserwuję. Oczywiście, rozumiem wysyp tych w całości poświęconym dzieciom. Ja sama nie znajduję piękniejszego obrazu do fotografowania niż moja córeczka w przeróżnych codziennych scenkach i chętnie zamęczałabym efektami wszystkich wokoło, ale z szerszą publiką wolę jednak dzielić się przede wszystkim tym, co jest związane z moją pracą. Pewnie po części dlatego, że gdy sama szukam czegoś związanego z tematyką dziecięcą w internecie, to oczekuję pewnej dozy merytorycznej wiedzy.

   Z wykształcenia jestem psychologiem, z zawodu właścicielką marki odzieżowej, fotografką i blogerką, miałabym pewnie coś do powiedzenia w temacie marketingu, ale nigdy nie śmiałabym wchodzić w buty specjalistów od żywienia niemowląt czy poprawnej postawy (nie raz i nie dwa czytałam dyskusję na temat wyników morfologii krwi przedszkolaka prowadzoną przez przypadkowe osoby, albo byłam nagabywana przez producentów mleka modyfikowanego, którzy chcieli płacić bajońskie kwoty za artykuł, w którym poleciłabym ich produkt jako idealny substytut naturalnego karmienia). Zdając sobie sprawę z ciężaru odpowiedzialności jaki spoczywa na popularnych influencerach, w tym przypadku mogłabym, co najwyżej posługiwać się cytowaniem innych, bardziej wykwalifikowanych osób.

   A więc profile eksperckie – jak najbardziej. Często są one zresztą prowadzone przez kobiety, które także są mamami, ale jednak to ich wykształcenie i praktyka zawodowa, a nie „przeczucia”, są głównym motorem treści, które dodają na swoje profile i ciężko byłoby przykleić im łatkę typowych „instamatek”. Coraz więcej pedagogów, logopedów, ginekologów-położników, fizjoterapeutów ma tam swoje miejsce i przekazuje innym fachową wiedzę – to na pewno lepsze niż słuchanie wywodów, o tym, że „moje dziecko nauczyło się spać samo w łóżeczku, gdy powiesiłam przy nim wiązankę czosnku i pareo z motywem chakry” ale mimo wszystko korzystajmy z nich z dystansem. Instagram nigdy nie zastąpi poradni pediatrycznej.

   Jest jednak sporo „miękkich” tematów, które pozwalają nie tylko dokonać lepszych decyzji zakupowych, ale też zbudować wokół siebie pewnego rodzaju grupę wsparcia, której potrzebuje nawet najmodniejsza mama. Wiem na jaki profil zajrzeć, aby znaleźć oznaczenia do fajnej marki odzieżowej dla dzieci, albo jeśli szukam nowej, ale mądrej zabawy, która zajmie nam pół godziny, gdzie szukać inspiracji na szybki obiad dla całej rodziny, albo jak chronić dziecko przed słodyczami. Nie mówiąc już o komentarzach! Na profilach ulubionych sklepów z asortymentem dziecięcym znajdę od razu opinie innych użytkowniczek – czy ta kołderka się mechaci, czy do tego fotelika trzeba zamówić przejściówki, jak dany wózek poradzi sobie na plaży i tak dalej. Mamy możliwość dzielić się doświadczeniami i zbierać informacje od innych w bardzo szybki i sprawny sposób.

Kosmetyki dla dzieci to temat, który często pojawia się w komentarzach – być może dlatego, że ostrożnie przekazuje Wam moje polecenia i odkąd zostałam mamą naprawdę niewiele razy zmieniłam coś w pielęgnacji córki. W tej kwestii wychodzę z założenia, że im mniej tym lepiej i jeśli coś się sprawdza, to lepiej nie kombinować. Przy naszej wannie od wielu miesięcy królują więc te same produkty (to znaczy, nie dokładnie te same, bo oczywiście trzeba co jakiś czas uzupełniać zapas), czyli kompletna seria Clochee Baby&Kids (między innymi szampon i żel do mycia, emulsja do kąpieli, delikatne masełko). Tę markę kojarzycie pewnie dobrze, bo do tej pory z sukcesem tworzyła produkty dla kobiet i zaskakiwała nas coraz ciekawszymi proekologicznymi rozwiązaniami. Nie dziwi więc fakt, że seria dla dla dzieci posiada wszystkie niezbędne certyfikaty, jest naturalna i wegańska, nietestowana na zwierzętach, a opakowania są przyjazne środowisku. Zdobiący je wizerunek rysia Ryszarda nie jest jedynie zabiegiem estetycznym – zakup kosmetyków dla dzieci wspiera rysie znajdujące się w Dzikiej Zagrodzie w Jabłonowie. Jeśli macie ochotę wypróbować te produkty, to mam dla Was kod rabatowy dający 20% zniżki na zakupy w sklepie Clochee. Wystarczy, że w koszyku użyjecie kodu KTBABY (kod nie obowiązuje na zestawy i linię PREMIUM, jest ważny do 22 kwietnia).

  Wracając jednak do meritum – jeśli śledzę profile mam, to takie na których znajdę także coś poza codziennymi bolączkami i radościami związanymi z macierzyństwem. Chociaż sama w prywatnym życiu pewnie wpisałabym się w wymogi stereotypowej instamatki (długo karmiłam piersią, używałam chust zamiast klasycznych nosideł, trening spania uważam za torturę i bardzo długo miałam ogromny problem z tym, aby moim dzieckiem opiekował się ktokolwiek poza mną, nie zdecydowałam się też na żłobek, ale od razu zaznaczam, że znam kobiety, które postępowały inaczej i też uważam je za dobre mamy) to bardzo chciałam też zobaczyć, że w nowej rzeczywistości znajdzie się miejsce dla Kasi sprzed ciąży. Sama świadomość, że nie trzeba zmieniać się o 180 stopni przynosiła mi ukojenie.

Rex London Drewniany konik do ciągnięcia // Rex London kredki // Zeszyt do kreatywnej zabawy Art Dots // Egmont Toys Drewniana gra zręcznościowa chwiejny mur // Egmont Toys Układanka magnetyczna farma // Gra drewniana labirynt z kulką

Jeśli chodzi o wspólne zabawy, to w tym wypadku zdecydowanie najsłabiej sprawdzają się u nas pluszaki. Mamy oczywiście kilka ukochanych misi (w tym jeden jeszcze z mojego dzieciństwa), ale sprawdzają się one głównie przy zasypianiu. Uwielbiam za to wszelkiego rodzaju gry, książeczki magnetyczne i inne zabawy, które pochłaniają nas do reszty na dłuższy czas. Wybrałam kilka moich ulubionych „czasowypełniaczy” – książeczka magnetyczna, gra zręcznościowa „chwiejny mur”, ukochane puzzle od Donsje, organiczna ciastolina, albo po prostu tradycyjne kredki. Na stronie Petit Concept w zakładce „zabawki” znajdziecie też naprawdę wiele ciekawych produktów, których nie widziałam nigdzie indziej. Przy okazji mam dla Was kod rabatowy na cały asortyment w sklepie Petit Concept dający 10% zniżki. Wystarczy, że użyjecie hasło: petit10 (kod jest ważny do 18 kwietnia). 

3. Kilka profili modnych mam.

   Największym powodzeniem na Instagramie cieszą się te profile, których autorki mają charakter, nie ociekają sztucznością i przekazują autentyczną historię – w tym pewnie wszystkie się zgodzimy. Jeśli jednak chodzi o pozostałe kwestie, to jesteśmy różne i pewnie każdą z nas na Instagramie inspiruje coś innego, chociażby w związku z innym gustem. Potraktujcie więc poniższe polecenia jako moje subiektywne wybory.

  @Carolinastorm

   Jeśli ktoś pamięta jeszcze początki modowych blogów, to pewnie natknął się na Carolinę. Zaczynała jak większość z nas – pokazując swoje stylizacje. Przez dekadę influencerzy w zdecydowanej większości zmienili jednak sposób komunikacji z odbiorcami i dziś jej strona nie jest już aktualizowana, za to profil na Instagramie pełen jest przede wszystkim wnętrzarskich inspiracji. Carolina wyszła za mąż za założyciela portalu Bloglovin i urodziła syna. Jej zdjęciach to subtelna kombinacja mody z użyciem topowych marek, dizajnu, książek, sztuki i codziennego, acz bardzo stylowego życia mamy.

 @Angelickpicture

   Można by się spierać, w którym momencie jej odważne (według niektórych) zdjęcia są wyrazem artystycznej ekspresji, a kiedy przekraczają już pewną granicę intymności, ale z całą pewnością macierzyństwo oczami Angelici jest piękne. Ta blond Szwedka jest fotografką, ale to jej prywatny profil wywołał w sieci prawdziwą burzę. Ja sama, chociaż z wielką ciekawością oglądam jej relacje i nowe zdjęcia, mam mieszane uczucia, zwłaszcza jeśli chodzi o to, jaki stosunek do prezentowanych treści będzie miała jej córka w przyszłości. Pamiętam jednak, że gdy odkryłam jej profil (a sama byłam wtedy w ciąży) to pozwolił mi on spojrzeć na swoje zmieniające się ciało znacznie przychylniejszym okiem. 

  @NataliaKlimas

   Przyznaje się bez bicia, że profil Natalii zaczęłam obserwować dopiero wtedy, gdy została mamą. Ze wszystkich podanych dziś kont, to jest chyba najbardziej skoncentrowane na macierzyństwie. Natalia jest mamą dwóch córeczek i właściwie codziennie pokazuje nam, jak wygląda jej codzienność, którą dzieli między domem na Mazurach a Warszawą. Jest trochę łez, trochę szczerości i próśb o radę, ale wszystko podane w takiej formie, że macierzyństwo nadal wydaje się być czymś fajnym. Natalia ma do tego fajny wyrazisty styl – nawet gdy wychodzi na spacer po zaśnieżonych polach jej stylizacje przyciągają uwagę.

 @Morgansezalory  

   Prywatny profil założycielki francuskiej marki Sezane był dla mnie kiedyś bardziej interesujący, bo więcej było na nim prawdziwego życia – dziś dominują tam głównie zdjęcia z Pinteresta i efekty jej pracy. Jeśli jednak cofniecie się do starszych wpisów, to zobaczycie jak wygląda idealny paryski apartament i idealna francuska rodzina. To znaczy, nie taka „na tip top”, ale taka jak lubimy ją sobie wyobrażać – z luzem, szczyptą nonszalancji i wrodzonym wyczuciem styla. W Polsce mamy też parę fajnych prywatnych profili modnych mam prowadzących własne biznesy – @PaulinaPyszkiewicz (założycielka marki LeBrand), @JustynaKonczewska (właścicielka butiku Crush), Kasia Szymków czyli @JestemKasia.

    Celowo omijałam w tym tekście ciemną stronę modowej branży i Instagrama, który – jak wszyscy wiemy – pełen jest sztuczności, hejtu, próżności, a czasem po prostu bezdennej głupoty. Nie napiszę jednak nic zaskakującego jeśli powiem, że ta aplikacja jest odzwierciedleniem społeczeństwa, a konta kierowane są do różnych odbiorców. Mamy prawo do bardzo ostrej selekcji i korzystajmy z niego – obserwujmy te profile, które nas motywują, inspirują, ułatwiają codzienność i sprawiają, że czujemy się lepiej, a nie zaszczepiają w nas negatywne emocje. Pamiętajmy też, że presja społeczna, która mimo zachodzących zmian, nadal ma się świetnie, powoduje, że jako mamy jesteśmy bardziej skłonne do porównywania się z innymi. Nic w tym dziwnego – oddajemy dzieciom całe nasze serce, a tym samym jesteśmy bardziej podatne na zranienie. Im mniej pewne się czujemy, tym łatwiejszym jesteśmy celem (nie tylko dla innych, ale też dla naszych wewnętrznych krytyków). Cały czas czujemy się pod ostrzałem i często mamy poczucie, że nieważne jak bardzo byśmy się starały i tak zawsze znajdzie się ktoś, kto skrytykuje nasz wybór. Tym bardziej, że wymagania stawiane matkom są często nie do pogodzenia: „poświęcaj się dziecku bez reszty, ale się nie zaniedbuj”, „wróciłaś do pracy i zrobiłaś to kosztem dziecka”, „siedzisz w pieluchach i nic nie robisz całymi dniami” i tak dalej, bez końca, sprzeczność goni sprzeczność.

   Przyjrzyjmy się więc swoim potrzebom z czułością, bo wygląda na to, że nikt za nas tego nie zrobi. A dla tych wszystkich z Was, które planują macierzyństwo, ale trochę boją się, że po porodzie zatracą własną tożsamość, zamkną się w domu, będą chodzić tylko w lnianych sukienkach do kostek, pisać komentarze o „bombelkach”, a poczucie wyobcowania wśród bezdzietnych eleganckich koleżanek będzie narastać za każdym razem, gdy zamiast zafundowania sobie modnej fryzury postanowią kupić nowe pudełko klocków duplo, mam dobrą wiadomość – naprawdę nie musi tak być. Nawet jeśli jest jeszcze sporo do zrobienia, jeśli sporo stereotypów musi upaść, to z całą pewnością macierzyństwo jeszcze nigdy nie było traktowane przez świat mody tak poważnie – i miejmy nadzieję, że to dobry zwiastun. 

PS Ostatni wpis poświęcony macierzyństwu pojawił się tutaj prawie rok temu. Obiecywałam Wam wtedy, że ta tematyka nie zawładnie blogiem i mam nadzieję, że nie zawiodłam Was w tej kwestii. Dam Wam teraz trochę odetchnąć od moich maminych przemyśleń :).