Tekst powstał we współpracy z markami Wild Hill Coffee i Sensum Mare.

 

Artykuły opatrzone podobnymi tytułami przewijały się kiedyś na kobiecych portalach i blogach w nieskończoność. I – gdy czytam teraz niektóre z nich ponownie – dostrzegam, że nie tylko moda czy dieta podatne są na społeczne przemiany. Nasza rutyna dnia, zadania, które trzeba wykonać, podejście do swojego ciała tuż po przebudzeniu – wszystkie te elementy przeszły w ostatnim dziesięcioleciu rewolucję.

 W przeszłości rady w tego rodzaju tekstach dotyczyły właściwie tylko naszego wyglądu i tego, jak możemy go poprawić w ekspresowym tempie, no może od czasu do czasu jakiś autor pochylił się nad tym, co powinnyśmy zjeść na śniadanie (głównie w kontekście tego jak schudnąć). Ostatnio Internet dostrzegł chyba, że zdecydowaną większość z nas interesuje jednak nie tylko dobrze dobrany podkład do skóry, ale także to, jak wchodzimy w nowy dzień, co możemy zrobić, aby czuć się lepiej na wielu płaszczyznach i jak zachować w porannej rutynie spokój, a nie przyspieszyć ją jeszcze bardziej.

 Pisząc ten krótki artykuł postanowiłam sprawdzić przy okazji, jak naszą codzienną kobiecą rutynę postrzega najmądrzejszy algorytm na świecie i przeżyłam lekki szok. Czyżby słynny ChatGPT miał poglądy typowego „boomera” i nie zauważył, że perfekcyjny makijaż to nie jest nasz sprawdzony przepis na udany początek dnia? Oto tylko kilka „złotych myśli” i „rad”, które zafundowała mi sztuczna inteligencja.

 „Kiedyś kobieta musiała wstać znacznie wcześniej, aby zmieścić się w terminie. Pamiętacie, jak wyglądał ten czas? Szybkie prysznice, pękający lakier do paznokci, kłopoty z dobraniem idealnego zestawu ubrań i, oczywiście, godziny spędzone przed lustrem, próbując oswoić niesforną fryzurę. Ale nasze babskie przodkinie miały twardy charakter i nie poddawały się łatwo.”

 … nawet nie wiem jak to skomentować…lecimy dalej:

„To prawda, możecie zapomnieć o zwykłych puszkach z kosmetykami [co ChatGPT miał na myśli pisząc „puszka” tego nie wiem, prawdopodobnie to jakaś pułapka translatora]! Dzisiejsza dziewczyna korzysta z aplikacji mobilnych, które precyzyjnie dobierają produkty do jej indywidualnych potrzeb. Wyobraźcie sobie, jak wspaniale jest wstać rano i zamiast stresować się, który krem czy podkład wybrać, po prostu sprawdzić swoją aplikację i mieć gotowe zestawienie kosmetyków na daną porę roku, pogodę i nastrój! No, prawie gotowe – musisz tylko wiedzieć, gdzie zaczepić wtyczkę do naładowania swojego smartfona, który jest oczywiście zawsze na wykończeniu.”

 „Utwórz "strefę urody": Zorganizuj swoją łazienkę jak prawdziwy salon piękności! Postaw lustro na mini czerwonym dywanie, zawieś kurtynę ze sztucznych kryształów i zaproś swoje kosmetyki do "strefy urody". Będzie to miejsce, w którym będziesz mogła robić sobie stylizacje, jakbyś była gwiazdą Hollywood!”

A teraz hit:

„Użyj magicznego różdżkowego pędzla: Zamiast poświęcać wiele czasu na precyzyjny makijaż, weź w rękę magiczny różdżkowy pędzel! Udawaj, że nakładasz swoje produkty do pielęgnacji i makijażu za pomocą magicznego zaklęcia. To fantastyczny sposób na przełamanie rutyny i dodanie czaru do porannego rytuału.”

… a więc tak widzi nasze poranne przygotowania ten „genialny” wynalazek. No cóż, dzięki temu małemu eksperymentowi przynajmniej wiem już, że raczej nie da rady wykorzystywać AI przy tworzeniu treści na blogu – podejrzewam, że po miesiącu wyniosłybyście mnie stąd na wirtualnej taczce. W tych przykładach uderza mnie przede wszystkim powierzchowne potraktowanie naszych potrzeb, infantylna narracja, skupienie się wyłącznie na naszym wyglądzie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że słynny czat analizuje wyłącznie te dane, które kiedyś zostały już spisane, a więc to jedynie powielenie i wyciągnięcie kwintesencji z tego, co można znaleźć w internecie przed 2021 rokiem (dopiero nowa wersja ChatuGPT będzie mogła korzystać ze świeższej bazy danych). Prowadząc rozmowę z AI nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie nadąża nad kobiecą emancypacją w naszym kraju… no i że musi popracować nad poczuciem humoru jeśli faktycznie chce być konkurencją dla twórców z krwi i kości.

Inna sprawa, że być może po prostu Internet „piszą” mężczyźni więc siłą rzeczy, nie z własnej winy, AI powiela głównie ten punkt widzenia. Mimo zaimplementowania mu rozmaitych blokad i instrukcji które mają pilnować inkluzywności i równościowego podejścia. Tak czy inaczej – wbrew wszechobecnym prorokom wieszczącym koniec tekstu pisanego przez człowieka – wygląda na to, że przez kolejne lata teksty będę dalej musiała pisać sama ;).

Wracając do meritum: chciałabym myśleć o sobie jak o kimś z nowoczesnym podejściem do życia, nawet jeśli niektóre elementy mojej codzienności nie zawsze pasują do tego określenia. Stąd dzisiejsza próba uchwycenia tych zmian, o których wspomniałam w pierwszym akapicie, bo – nawet jeśli wprowadzam je w wolnym tempie – widzę je też u siebie. Nie są one wynikiem jakiegoś szaleńczego pędu za modą, a raczej mądrym korzystaniem z tego, co dają nam innowacyjne produkty. Chodzi o to, aby patrzeć wprzód, ale na własnych zasadach. Postęp nie ma podobno większego wroga niż przyzwyczajenie, ale ja nie stawiałabym tych dwóch kwestii w kontrze. Domowa rutyna to coś, co uwielbiam, ale nie mam nic przeciwko jej usprawnieniu. Ostatecznie chodzi o to, by po prostu wstać z łóżka „prawą nogą” (jako osobą leworęczna jakoś zawsze dziwnie się czuję używając tego zwrotu) i przejść przez dzień z tym nastawieniem.  

1. Inny sposób serwowania treści.

 Zacznę od tematu, który w ostatnich miesiącach jest mi szczególnie bliski. Mowa o podcastach, a mówiąc szerzej – o wielkiej pokoleniowej transformacji, która sprawiła, że treści szukamy dziś w innych miejscach niż nasi rodzice. Poranki pokazują to chyba najwyraźniej. Większość z Was pamięta pewnie jeszcze, jak rodzice siadali przy śniadaniu i do kawy czytali pachnącą świeżym drukiem codzienną gazetę. To świetny przykład na to, jak rozwój technologii wpłynął na dostępność informacji. Teraz, nawet z jednym tylko otwartym okiem i twarzą przyklejoną do poduszki, możemy szybko wejść na onet.pl, przeskrolować tytuły wiadomości i właściwie już wiemy, że przez noc nie wydarzyło się nic ciekawego. Trochę sobie kpię, ale ciężko nie zauważyć, że dostęp do informacji stał się szybszy, łatwiejszy i…. jednocześnie o wiele bardziej powierzchowny.

 Być może złota era prasy jeszcze kiedyś wróci (życzę jej tego z całego serca, chociaż nie byłabym optymistką), ale obecnie rozwój mediów informacyjnych idzie w zupełnie innym kierunku, czego symbolem mogą być choćby coraz absurdalniejsze clickbaity w stylu „gdy tylko użyła tego tego kremu zjadł ją krokodyl”. Przy czym to nie jest tak, że nagle przestaliśmy się interesować tym, co dzieje się na świeice. Czytamy zdecydowanie mniej, ale nasza potrzeba przyswajania informacji jest cały czas taka sama.

 To że statystyki czytelnictwa spadają z roku na rok nie jest wynikiem jakiejś nagłej zbiorowej ignorancji. To cała reszta się zmieniła – nasz tryb dnia bardzo przyśpieszył, pojawiło się mnóstwo ciekawych sposobów na spędzanie wolnego czasu, no i łatwiej jest sięgnąć za telefon, w którym szybko znajdziemy to, czego szukamy, niż grzebać w regale z książkami i potem skanować kartkę po kartce. Za żadne skarby nie chcemy marnować czasu. Kwadrans w towarzystwie Wyborczej, którą wcześniej trzeba było kupić w sklepie to coś, co dziś nie wpisuje się w plan dnia większości osób w moim wieku. Dodatkowo, w świecie ciągłego gonienia za czymś, lub bycia gonionym przez coś (terminy, dzieci itd.) siedzenie na fotelu przez kilka godzin dziennie z nosem w książce może być – niestety – postrzegane jako marnowanie czasu. Nie mam tu nawet na myśli otoczenia, ale przede wszystkim nas samych.

Często mam za to poczucie, że wykonuję jakąś czynność, która spokojnie pozwala mi na to, aby moja głowa zajęła się w tym momencie czymś innym. Sprzątam, prowadzę samochód, wyprowadzam psa na spacer – widzę mnóstwo potencjalnych sytuacji, w których mogłabym w jakiejś części zaspokoić informacyjny głód, ale książka z czysto logistycznych powodów się tu nie sprawdzi.  Któregoś dnia postanowiłam pójść za radą mojej znacznie młodszej koleżanki i zacząć słuchać podcastów. Z początku byłam mocno najeżona, ale szybko mi minęło. Znalazłam kilka odcinków, które były dla mnie jak substytut dawnych blogów. Oczywiście natrafiłam też na kilka kompletnych niewypałów i bzdur, ale to tylko pokazuje, że w podcastach każdy znajdzie coś dla siebie ;). Dziś poruszam się już po Spotify'u znacznie sprawniej i wiem jak szukać. Oto kilka moich poleceń, których słucham ostatnio najczęściej.

„Trendologia” Karoliny Liczbińskiej. Czy to aby nie jest dyskryminacja, że według badań mniej niż połowa kieszeni damskich dżinsów jest w stanie zmieścić ajfona lub portfel, a tylko 10% damskich dżinsów miały na tyle duże kieszenie aby zmieścić całą rękę? Czy tak było zawsze? I w ogóle skąd biorą się trendy? Czy to wymysł projektantów, a może odzwierciedlenie nastrojów społecznych i zmieniających się norm kulturowych?   

„Odpowiedzialna moda” Katarzyny Zajączkowskiej. Odnalazłam je po przeczytaniu wstrząsającej książki o tym samym tytule. Polecam każdemu kto dosyć ma „greenwashingu”. I tym, którym do tej pory brakowało motywacji, aby ograniczyć zakupy w sieciówkach. Spokojnie – tu nie ma karcenia czy gróźb, ale merytoryczne informacje na temat zagrożeń związanych z rynkiem odzieżowym.    

„Szturm sztuk” Anny Theiss od @vogue.polska . O nowych malarskich zjawiskach, o tym, co jest spekulacją, a co prawdziwą wartością. Czy świat sztuki jest gotowy na cyfrową rewolucją? Ten podcast to moje antidotum na przebodźcowanie.  

– „(Un)dressed” Michaliny Murawskiej. Redaktorka polskiej edycji magazynu Vogue zaprasza do rozmowy osoby związane ze światem mody. Mamy tu podcast o minimalizmie z lat 90-tych, o fenomenie „it-bag” i mój ulubiony z Marcinem Różycem o tym, jak w tym roku zmienia się moda – czy jest bardziej inkluzywna? Szalona? A może wraca do korzeni i znów staje się przesłaniem tego, co ważne?

– No i jeszcze kilka słów o moim kanale. Odsłuchałam swój nowy odcinek już zbyt wiele razy i w ostatnich dniach faktycznie to jego słucham najczęściej. Mam nadzieję, że niebawem Wam też dam go posłuchać ;).

 2. Małe zmiany, duże znaczenie.

  Nie będę się tu teraz rozpisywać o indeksach glikemicznych czy wartościach kalorycznych naszych posiłków. Dieta to temat, który rozgrzewa do czerwoności równie mocno, co brak czapeczki u dziecka. Jednym słowem: piekło. I mam tu na myśli zarówno dyskusje internetowe, jak i te całkiem realne, w grupie chociażby moich koleżanek. Nie zliczę ile razy w ciągu ostatniego dziesięciolecia ktoś z mojego otoczenia ogłaszał, że wreszcie odkrył jedyną słuszną i najzdrowszą dietę na świecie (która zwykle stała w sprzeczności z tym, co ta sama osoba twierdziła jeszcze miesiąc wcześniej), dodając przy tym, że jeśli zaraz także jej nie wdrożę to zapewne umrę bardzo szybko.

Ja zdecydowanie do testerów diet nie należę, ale nawet tak niechętna zmianom osoba jak ja, widzi wyraźnie, że to czym karmię siebie (i dzieci) ulega pewnym modyfikacjom. Zostawmy konkretny jadłospis (a może właśnie nie? Przykładowe śniadanie u mnie w domu znajdziecie pod zdjęciem), bo wpadniemy w niepotrzebne porównywania i spójrzmy na jedzenie nie pod kątem tego co robi dla nas, ale co my możemy zrobić dla niego. What? Tak, dobrze przeczytałaś. Istnieje spory zestaw produktów żywnościowych, które są wyjątkowo szkodliwe dla środowiska. Pierwsze z brzegu przykłady to:

awokado

kawa

mleko

jaja

  Wiem, że wygląda to jak standardowa lista zakupów wielu z Was –  i właśnie dlatego się nad nią pochylam. Rozpiszę się na temat kawy, bo mam wrażenie, ze spośród wszystkich tych produktów, akurat o tym – w kontekście środowiska – mówi się najrzadziej.  Szczególnie kawa jest tu ciekawym przykładem. Z jednej strony przez wielu postrzegana jako „naturalny” napój, choćby w porównaniu do wszelkich energetyków (dla niektórych są one alternatywą dla kawy za sprawą pobudzającego działania). Z drugiej strony uprawa kawy stanowi obecnie jeden z głównych czynników wylesiania się Ziemi. Warto o tym pamiętać i przy wyborze kolejnej paczki zainteresować się tematem. Są kawy uprawiane w cywilizowanych warunkach (bez pracy dzieci), przy zrównoważonej gospodarce wodnej i w miejscach w których powstanie plantacji nie wymagało wycinki lasu. Istnieją plantacje, gdzie uprawa ma stanowić – obok oczywiście źródła nasion kawy – ostoję dla niektórych zwierząt i sposób na zróżnicowanie lokalnej farmy i flory. Kawy spełniające te warunki są dostępne m.in. pod polską marką Wild Hill Coffee. Co dla mnie szczególnie zaskakujące to fakt, że naprawdę niewiele osób zdaję sobie sprawę z wpływu kawy na planetę. Jeśli parzycie ją w domu, to spróbujcie chociaż raz przestawić się na tę uprawianą w zrównoważony sposób. Wild Hill Coffee jest przepyszna (według mnie nawet lepsza niż ta od czołowych marek) więc dbanie o planetę jest w tym przypadku czystą przyjemnością. 

W Wild Hill Coffee do wyboru macie kilka gatunków kaw dopasowanych do różnych gustów. Ta którą widzicie na zdjęciu to Rio Grande – odmiana o delikatnie czekoladowym, bardzo kawowym smaku, który świetnie kompunuje się z mlekiem. WSZYSTKIE kawy od Wild Hill Coffe są ekologiczne. Co to znaczy? To znaczy, że ich uprawa, zbiór i wszystkie etapy produkcji są bardzo dokładnie udokumentowane. Marka potrafi wskazać dokładnie skąd pochodzi ziarno (jest to kawa single origin pochodząca z jednego, konkretnego regionu). Kawowce są uprawiane bez pestycydów. I to jest bardzo ważna informacja ponieważ kawy dostępne powszechnie w sklepach mogą zawierać śladowe ilości pestycydów (wątek zdrowotny jest istotny, ale to także kwestia etyki – uprawa bez pestycydów nie naraża zdrowia ludzi pracujących na plantacji).  Z kodem MLE10 otrzymacie 10% zniżki na cały asortyment w sklepie Wild Hill Coffee a z kodu możecie korzystać do 15 lipca.  

  I żeby nie było – nie namawiam do rewolucji. Nie każdy może przerzucić się na alternatywy. Nie każdy też chce drastycznych zmian. Do wszystkich osób podchodzących do tego tematu w sposób zdecydowanie bardziej rygorystyczny niż ja pragnę napisać: z całego serca i zupełnie bez ironii – podziwiam Was. Pamiętajmy jednak o najważniejszej zasadzie. Dla planety ważniejsze jest 500 osób, które zmienią swoje nawyki o 15%, niż pięć osób, które żyją w całkowitej zgodzie z naturą. Realną zmianę przyniesie nie ortodoksyjne trzymanie się utopijnych reguł przez garstkę, tylko realne działania dużej części społeczeństwa przy jego poparciu, lub przynajmniej – zrozumieniu. Jakie mamy opcje? Możemy zmniejszyć udział tych produktów w naszej diecie. Ok, ale w przypadku powyższych produktów, akurat w moim gospodarstwie domowym będzie to trudne (wolę jednak dać dzieciom awokado niż parówkę). Możemy je zastąpić ekologicznymi zamiennikami (jeśli takie są). Możemy w końcu szukać takich wersji tych produktów, które gwarantują (przynajmniej w teorii) odpowiednimi certyfikatami odpowiednio mniejszy negatywny wpływ na środowisko naszej planety.

Bułka owsiana z ugniecionym widelcem awokado, jajecznica, dwa ogórki gruntowe. Do tego prawie zimna, ale nadal pyszna kawa. Trochę celowo pokazałam swoje śniadanie z newralgicznymi produktami. Mamy tu kawę z mlekiem (o kawie pisałam już powyżej, mleko krowie kupuję od zaprzyjaźnionego gospodarstwa lub wybieram roślinny zamiennik – owsiane, grochowe lub „toniemleko”), awokado (uwielbiają je moje dzieci, więc aby oczyścić sumienie przy zakupie wybieram wersję certyfikowaną), jaja to oczywiście zawsze zerówki.

 3. Pielęgnacja, nie kreacja.

 Teoretycznie nadal parę razy w tygodniu robię makijaż, ale nijak on ma się do tego, co nakładałam na twarz kiedyś. A – biorąc pod uwagą społeczną presję – im jestem starsza to przecież w teorii bardziej tego makijażu powinnam potrzebować (sick!). Czy to moje lenistwo, czy jednak powszechna zmiana poglądów (błagam, napiszcie w komentarzach, że to drugie)? A może… fakt, że coraz skuteczniej dbamy o naszą skórę sprawia, że nie chcemy jej aż tak ukrywać? A może wszystko naraz! (Łącznie z tym lenistwem na początku.)

 No dobrze, kończąc chrupkie niczym sucharki żarty – w ostatnich latach zmieniły się u mnie przede wszystkim proporcje między tym, jak próbuje wykreować swój wygląd, a tym jak chcę dbać o swoje ciało i twarz. Do tego pierwszego z roku na rok tracę zaangażowanie. Za to ten drugi aspekt jest dla mnie wyzwaniem, któremu próbuję sprostać.

  Dwadzieścia lat temu wraz z moimi koleżankami traktowałyśmy rady dermatologów o kremach z filtrem mniej więcej z takim nastawieniem, jak teraz, gdy słyszę komentarze w stylu „elegancka kobieta zawsze powinna nosić cieliste rajstopy do sukienek/ stanik pod bluzką/wysokie obcasy na oficjalne spotkania” i tak dalej. Mówiąc w skrócie – nie niszcz mi moich młodych lat na bezsensowne ograniczenia. A dziś – same spójrzcie – to ja wcielam się w rolę tej zrzędzącej babci, która nie pozwala Wam siadać na zimnym kamieniu.

  Krem z filtrem to absolutna podstawa mojej codziennej pielęgnacji twarzy. Wolę nie zdążyć z podkładem (to właściwie żaden problem, bo już od dawna zamiast niego używam tego produktu), różem, czy włożyć niewyprasowaną koszulę, ale filtr latem muszę nałożyć. Myślę, że jeśli znajdziecie idealny produkt, który poza ochroną będzie jeszcze sprawiał, że Wasza skóra stanie się bardziej nawilżona, pełna blasku i bez widocznych zmarszczek, to też zmodyfikujecie swoję rutynę.

  Kremy z filtrem to taki segment kosmetyków, który w ostatnich latach zrobił największy technologiczny postęp. Są mniej szkodliwe, łatwiejsze w nałożeniu, przyjemniejsze w stosowaniu. Te najlepsze kosmetyki z filtrem posiadają też całą masę odżywczych składników zapewniają naszej skórze nie tylko ochronę, ale także pielęgnację. 

Mój ulubiony produkt z filtrem, który dobrze sprawdza się nie tylko na wakacjach, ale także jako element codziennej pielęgnacji. Pozytywne renzje na jego temat nie są przesadzone. Sensum Mare Algodrops ultralekka formuła przeciw fotostarzeniu z SPF 50+ to połączenie pielęgnacyjnych właściwości serum do twarzy z kompleksową ochroną przed promieniami słonecznymi, zanieczyszczeniem oraz niebieskim i podczerwonym światłem. A teraz czas na odśpiewanie sto lat! Już trzy lata minęły odkąd pierwszy raz wspomniałam tutaj o marce Sensum Mare. Od tego czasu pokochały ją dziesiątki tysięcy Czytelniczek i jest to marka, do której – według statystyk – wracacie najczęściej. Założyciele marki postanowili z tej okazji udostępnić wyjątkowy kod MLE25 dający -25% na wszystko (poza zestawami). Możecie z niego skorzystać do 15 lipca. 

4. Homefulness.

  Poranna i wieczorna rutyna to ramy, pomiędzy którymi może wydarzyć się wiele, ale jeśli one są mocne i dają nam poczucie stabilności to wiem, że dzień, mimo niespodzianek może okazać się udany.  Inspirując się popularnym w ostatnim czasie słowem „mindfulness” stworzyłam jego wariację, która posłużyła mi jako tytuł tego akapitu. Rozumiem to jako pewien rodzaj „domowej filozofii”, według której czas spędzony w naszych czterech ścianach powinien przygotowywać nas na to, co poza nimi i jednocześnie pomagać koncentrować uwagę na tych drobnych domowych czynnościach, które przynoszą nam przyjemność/satysfakcję/spokój. Kiedyś nasze poranki nastawione były na to, abyśmy pokazały się światu tak, jak on chce nas widzieć. Mam wrażenie, że dziś znacznie ważniejsze jest dla nas to, aby rano znaleźć siłę i dobre nastawienie, które pozwolą nam po przekroczeniu progu mieszkania  spostać wyzwaniom najbliższych kilku godzin.

  Na czym więc polega nowoczesne podejście do codzienności? Na zadbaniu o siebie, ale nie kosztem planety. Na korzystaniu z innowacyjnych rozwiązań, ale tak, aby faktycznie usprawniały naszą rutynę, a nie wywalały ja do góry nogami. Na świadomym wyborze i poszerzaniu horyzontów. Jeśli tak mogę tę nowoczeność rozumieć, to się jej nie boję i chętnię będą z nią witać nowy dzień.