Chociaż moje życie zawodowe jest w wielu wymiarach wciąż niemal organicznie związane z modą, to coraz częściej czuję, że jej wpływ na moje decyzje i działania maleje. Obserwuję ją pilnie i, rzecz jasna, ciągle liczę się z jej kaprysami i nastrojami, ale nie mam już ochoty dostosowywać się do jej wymogów bezrefleksyjnie. Jest raczej obiektywnym zjawiskiem niż władcą moich emocji. Mój styl przybija sobie z nią piątkę, jeśli ma na to ochotę, ale jest dla niego bardziej koleżanką z pracy niż życiowym partnerem.
Jej autorytet podupadł już jakiś czas temu. Samo słowo „moda” stało się dla wielu synonimem pustki, mówimy o niej często z nieskrywanym lekceważeniem i sarkazmem. Podobnie jest z „przemysłem odzieżowym”, ten termin ma głównie pejoratywne konotacje, w dużym stopniu zasłużenie. I mówimy o nim już nie w tonacji kpiny i szyderstwa, ale poważnych zarzutów. Przemysł modowy siedzi dziś na ławie oskarżonych w procesie o niszczenie planety, klimatu i środowiska jako jeden z głównych sprawców. Rozpoznamy wśród nich także projektantów kreujących nowe trendy. To oczywiste, że ponoszą oni współodpowiedzialność za spiralę nowej produkcji i rosnących zakupów, ale winnych jest oczywiście więcej. Co nie zwalnia ich z obowiązku poważnej autorefleksji i szybkich zmian. Póki co, nikt się do nich jakość szczególnie nie kwapi.
Wróć! Coś jednak w ostatnim czasie drgnęło. Przynajmniej po stronie konsumenckiej. Miliony kobiet zmieniło (w różnym stopniu oczywiście) swoje przyzwyczajenia. Kupujecie trochę mniej, sprawdzacie coraz częściej składy tkanin, wymieniacie się ubraniami zamiast je wyrzucać… Ten oddolny, spontaniczny ruch powoli zaczyna mieć wpływ na to, co dzieje się na szczycie modowej piramidy, ale „dzieje się” to słowa trochę na wyrost, bo reakcję przemysłu są nadal spóźnione i cokolwiek niemrawe.
Jako właścicielka marki odzieżowej dobrze znam te dylematy. To nie takie proste powiedzieć sobie: OK, od dzisiaj sprzedaję mniej, płacę więcej za szycie i materiały, ograniczam liczbę kolekcji, czyli – w imię wyższego dobra – zarabiam mniej, a staram się bardziej. Prawda jest jednak okrutna, innej drogi nie ma. I dlatego niezbędne jest wprowadzenie ogólnie obowiązujących norm i reguł oraz ich egzekwowanie, bo inaczej ci, którzy na serio przejmują się środowiskiem naturalnym przegrają konkurencję z tymi, którzy mają gdzieś przyszłość planety albo z tymi, którzy cynicznie odgrywają – przy pomocy nic nie znaczących rekwizytów i emblematów – rolę „ekoproducentów”. Moja branża nie będzie zachwycona tymi uwagami, wiem o tym, ale niech nie ma złudzeń – ten proces już się zaczął i za chwilę głębokie prośrodowiskowe zmiany będą i tak wymuszone społeczną presją i prawną regulacją.
Prawdziwe „eko” przestanie za chwilę być romantycznym idealizmem, a stanie biznesowym pragmatyzmem. Pod warunkiem, że w Polsce, w Unii Europejskiej i globalnie zerwiemy z hipokryzją i udawaniem, że coś w tej sprawie robimy. Bez powszechnie obowiązujących zasad marki produkujące ubrania w sposób zrównoważony nie bedą miały szansy na przetrwanie w konkurencji z koncernami, które są „ekologiczne” wyłącznie w swoich kampaniach reklamowych.
Jeszcze kilka lat temu większości z nas wystarczał cały ten „greenwashingowy” marketing. Pseudocertyfikaty, gwarancje, ckliwe historie. Kiedy zaczęłam się temu przyglądać bardziej wnikliwie i krytycznie, zrozumiałam, że to pozorne uświadamianie klientów o ekologicznym i zrównoważonym charakterze sprzedawanych produktów ma na cel redukcję nie CO2, tylko naszych wyrzutów sumienia. Tym bardziej, że ekologiczne podejście bywa grą pozorów o fatalnych często skutkach. Uciekamy od poliestru (i słusznie) na przykład w stronę ubrań z bawełny. A przypomnę, że to produkcja tej drugiej spowodowała jedną z największych katastrof ekologicznych w historii, czyli wyschnięcie Morza Aralskiego.
Niektórzy sądzą, że próby powstrzymania nadprodukcji, podobnie jak inne działania na rzecz ochrony natury, to walka z wiatrakami. Martwi mnie, że niektóre środowiska slowfashion czy zero waste są dziś jakby w defensywie, trudno zresztą dziwić się ich pesymizmowi, ale nie ma co opuszczać rąk. Na przykład Francuzi wprowadzili ostatnio nowe prawo przewidujące surowe kary dla tych, którzy utylizują nadprodukcję i wymuszające stosowanie materiałów z recyklingu do nowej produkcji. Francuska prawniczka Celine Bondard wskazuje przemysł modowy jako główny cel tych nowych obostrzeń, ponieważ jest on rekordzistą w ilości nowych produktów i niesprzedanego towaru. Producenci woleli niszczyć ubrania niż sprzedawać je w dyskontach lub gromadzić w magazynach. Wartość utylizowanych (często spalanych) nowych produktów odzieżowych w samej Francji wynosi rocznie 700 milionów euro. Efektem ubocznym tych nowych obostrzeń jest prawdziwy wysyp multibrandowych sklepów z przecenionymi kolekcjami poza granicami tego państwa. Widzimy je też u nas.
Nie oszukujmy się, to wciąż zaledwie pierwsze i nieśmiałe kroki. Nie tylko nad Sekwaną szyje się za dużo. Zara wprowadza rocznie do sprzedaży aż 24 kolekcje, a jej konkurenci na całym świecie usiłują utrzymać to mordercze tempo. W Polsce jeszcze sporo czasu upłynie zanim prawo zacznie rozliczać marki odzieżowe z greenwashingu. Póki co, to klienci sami muszą dokonywać selekcji na podstawie nie zawsze wiarygodnych danych.
A teraz przejdźmy do MLE. W tytule tego artykułu pozwoliłam sobie na dość obcesowe stwierdzenie, że MLE zasługuje na miano marki ekologicznej, chociaż, jak wiele z Was zauważyło, staramy się nie epatować tym terminem z takim tupetem jak niektórzy. Przesadna skromność też jednak nie popłaca. I nawet jeśli uszy robią mi się właśnie czerwone, to napiszę wprost – MLE spełnia kryteria marki ekologicznej z wielu powodów. I dodam bezczelnie: gdyby cała branża odzieżowa narzuciła sobie takie rygory jak my, bylibyśmy dziś w zupełnie innym miejscu. Bardziej zielonym. Dlaczego?
W MLE nie wydajemy pieniędzy na wielkie siedziby i biurko szefa ;). Większość spraw związanych z prowadzeniem firmy załatwiam w domu. Minimalizowanie niepotrzebnych kosztów pozwala nam maksymalnie obniżać marżę naszych produktów.
1. Bo nie ma u nas żadnej nadprodukcji.
Zacznijmy od skandalu z 2021 roku. Były pracownik Amazona nagrał film, w którym pokazał, co dzieje się z niesprzedanymi produktami. Co tydzień do zniszczenia miało trafiać ponad 130 tysięcy produktów. Połowa z nich była jeszcze zapakowana, a druga część miała pochodzić ze zwrotów, choć nadawała się do użytku. Przedstawiciele Amazona twierdzili, że „starają się aby do takich sytuacji dochodziło jak najrzadziej”, ale śledztwo dziennikarskie wykazało, że była to powszechna praktyka. Ujawnienie tego procederu odbiło się na Wyspach Brytyjskich szerokim echem, do sytuacji odniósł się nawet ówczesny premier Boris Johnson podkreślając, że potrzebne są prawne regulacje, które narzucałyby koncernom mądrzejsze zarządzanie niesprzedanymi zasobami.
Nadprodukcja jest uznawana przez specjalistów za największy grzech marek odzieżowych. To dlatego, że najpierw zużyto energię do wyprodukowania ubrań, których finalnie nikt nie kupił, a później trzeba było ponownie odcisnąć ślad na środowisku, aby zutylizować tony niechcianych rzeczy. Przerażająca jest skala, a konsumenta powinien zastanowić fakt, że końcowa cena nałożona na bluzkę, którą chce kupić, musi zrekompensować producentowi koszt także niesprzedanych produktów.
Wyżej wymieniony proceder nigdy nie miał i nie będzie miał miejsca w MLE z kilku przyczyn. Po pierwsze – za dużo czasu i serca wkładam w to, aby każdy nasz produkt był idealny. Nie wyobrażam sobie, aby efekty mojej pracy zamieniły się w sterty śmieci. Po drugie – koszty szycia ubrań wysokiej jakości w zrównoważony sposób są tak wysokie, że nie utrzymałybyśmy obecnych cen, gdybyśmy miały wliczać w nie koszt nadprodukcji i utylizacji niesprzedanych produktów. Nasz kosztorys jeśli obliczony co do sztuki i wiem, że niejedna z Was się o tym boleśnie przekonała, bo to dlatego produkty są często wyprzedane. Po trzecie, jako mama dwóch dziewczynek zaczęłam bardzo serio myśleć o ich przyszłości. Będą przecież żyły na tej samej planecie, pod warunkiem, że ludzkość zapobiegnie nadciągającej katastrofie. Zdecydowanie żądze typowe dla rekina biznesu przegrywają w moim sercu z matczyną troską.
2. Bo ubrania z MLE wytrzymują dłużej niż inne.
Trudno znaleźć inny produkt, który w zasadzie z definicji musi być wymieniony na nowy w stosunkowo niedługim czasie. Oczywiście, wymieniamy samochody, telewizory czy smartfony na nowsze. Ale jednak zdecydowana większość ludzi nie wymienia tych rzeczy co rok. Nawet telefony, które także „podpadają” pod modę, większość z nas używa co najmniej 2-3 lata (wg badań firmy Kantar dokładnie jedyne 12% polskiego społeczeństwa wymienia je częściej niż co 24 miesiące). W przypadku samochodów praktycznie wszystkie znajdują kolejnych nabywców i „pracują” co najmniej 20 lat. I właśnie, pracują.
To właśnie krótki czas noszenia ubrań jest kolejnym grzechem branży mody. Ekologicznie jest, gdy są one używane jak najdłużej. Ta banalna prawda wciąż z trudem przebija się do świadomości producentów. Ahaaa! No tak, zapomniałam. Przecież zależy im na tym, abyśmy szli na zakupy jak najczęściej. Ubrania muszą się zużywać w ekspresowym tempie. A jeśli fizycznie dotrwają do kolejnego sezonu, to z pomocą przyjdą „nowe trendy”.
Może to głupota, ale ja wierzę, że skoro ja z szacunkiem traktuje portfele klientek i staram się zaoferować im projekt dopracowany do perfekcji, to nowe właścicielki obdarzą kupione ubranie opieką i wykażą się taką troską, aby zostało ono z nimi jak najdłużej. Oczywiście, nie powinnam zrzucać odpowiedzialności na Was w kwestii trwałości projektów MLE. To przede wszystkim moje zadanie. A jednak wydaje mi się, że mój stosunek do marki przekłada się później na Wasz stosunek do niej. Nie wierzę, że członkowie zarządu, czy akcjonariusze wielkich koncernów odzieżowych zapłakaliby nad leżącą na śmietniku bluzką swojej marki. Ale ja tak. Nie oszczędzamy na niciach, wykończeniu, zamkach w spodniach. I oczywiście materiałach. Wiele rzeczy, które mam w swojej szafie z pierwszych kolekcji, wygląda jak nowe.
Ale „wytrzymałość” to nie tylko to po jakim czasie zaczną wychodzić nitki z t-shirtu, w swetrze pod pachą zrobi się dziura itd. Chodzi też o to, jak długo w danej rzeczy będziemy miały ochotę chodzić i czy po dwóch latach nam się po prostu nie znudzi. I tu MLE także wygrywa. Nasze wzory nie gonią ślepo za krótkotrwałą modą. Analizujemy zmiany w sylwetkach, tak aby projekty były nowoczesne, ale nigdy nie przerysowane.
Nasze swetry z roku 2020, 2021 i 2022. Moda się zmienia, ale my umiemy ją trochę oszukać.
3. Bo sweter, który wyprodukowałyśmy w 2019 roku dziś na rynku wtórnym osiąga wyższe ceny niż wtedy, gdy został wypuszczony do sprzedaży.
Ta zaleta MLE to efekt – o czym wspomniałam w poprzednim akapicie – trwałości i fasonów, które wytrzymują próbę czasu. Sprawa wymaga jednak podkreślenia (no dobrze, wcale nie wymaga, ale muszę się tym pochwalić) – MLE nie jest marką luksusową, nie robimy pokazów na tygodniu mody w Paryżu, ceny naszych produktów oscylują w granicach nieco droższych sieciówek, jak Massimo Dutti czy Arket i wydawałoby mi się niemożliwe, aby używane modele MLE zyskiwały z czasem na wartości. A jednak… Tutaj znajdziecie na przykład zakończone ogłoszenie ze swetrem Katania z 2020 roku w cenie 799 złotych (pierwotnie kosztował 659 złotych), oczywiście różnica jest niewielka, ale zastanawiałyście się ile z Waszych ubrań w szafie sprzedałybyście dziś za większą kwotę niż cena kupna? Stałe klientki podadzą na pewno więcej takich przykładów, bo często podsyłacie mi tego typu linki (nawet dziś jedna z Was na Instagramie podesłała podobną sytuację ze swetrem Cortina).
W nowej rzeczywistości szanse będą miały tylko te marki, które oferują produkty mało tracące na wartości (nie mówiąc już o tych, które zyskują). Gdyby więcej ubrań trafiało do drugiego obiegu i znajdowało tam zadowolonego nabywcę (a i sprzedający odchodziłby od stołu uśmiechnięty), to automatycznie na wysypiskach śmieci trafiałoby zdecydowanie mniej ubrań.
4. Bo wszystko szyjemy w Polsce.
„O rany, Kasia, słyszałam to już milion razy. To, że szyjecie w Polsce, niewiele zmienia, poza tym, że płacicie tu podatki” – idę o zakład, że u niejednej z Was pojawi się taka myśl. Temat jest jednak bardziej złożony. Uwierzcie mi, to nie podatki zdecydowały, że szyjemy w Polsce. Jak wiecie, produkcja w Chinach czy w Bangladeszu jest o wiele ( o w i e l e ) tańsza, ale jest oczywistym złamaniem podstawowych zasad zrównoważonej produkcji. Mówiąc krótko, wolimy zapłacić więcej polskiej szwalni, która nie zatrudnia dzieci ani Ujgurów z chińskich obozów. Warto też wiedzieć, że metka z napisem „Made in Europe” to nie to samo, co metka z nazwą państwa członkowskiego UE, zobowiązanego prawem do przestrzegania unijnych standardów. „In Europe” brzmi wiarygodnie i kojarzy się raczej z Włochami niż Białorusią, ale jest jakiś powód, dla którego firmy umieszczają swoją produkcję poza Unią. Jaki powód? Większe pieniądze, niższe standardy.
Skoro produkujemy w Polsce, to nasze ubrania pokonują zdecydowanie krótszy dystans. Nie muszę tłumaczyć, ile więcej śladu CO2 zostawiają ci, którzy zlecają szycie na innym kontynencie. Najdalej położona od Trójmiasta szwalnia, w której szyje MLE znajduje się pod Warszawą, a nie pod Szanghajem czy Ankarą. Smutnym paradoksem jest, że im bliżej domu szyjesz tym większe ponosisz koszty. Niestety, nie wszyscy są na to gotowi. Na przykład, według tygodnika „Polityka”, hiszpański Inditex też nie zamierza stracić na „modzie eko”. W 2018 r. na całym świecie sprzedał za 26,1 mld euro, osiągając 3,4 mld euro czystego zysku. Także dlatego, że klienci za dżinsy płacą w sieciówce około 200 zł, ale szwaczka w Bangladeszu czy Wietnamie dostaje za ich uszycie 2–4 zł (za portalem Altmoda). Takie rozpiętości w definicji mody zrównoważonej nie powinny się mieścić. Tymczasem na Dalekim Wschodzie szyją wszystkie wielkie firmy odzieżowe, polskie też, dokładając się do środowiskowej dewastacji.
5. Bo w naszych opakowaniach nie ma nawet grama plastiku.
Nie zdziwię się jeśli ten argument nie zrobi na Was wielkiego wrażenia. Gdy sama słyszę, że marka „x” nie używa plastiku w swoich paczkach, to nie zbieram w związku z „tą przełomową informacją” szczęki z podłogi. Taka polityka powinna być absolutnym standardem we wszystkich sklepach internetowych, a wciąż zdarza się, że jest obwieszczanym wszem i wobec sukcesem. Tymczasem, dla marki nie jest to ani większy koszt, ani utrudnienie. Owszem, wymaga zmiany niektórych schematów pakowania i oczywiście chęci, ale to naprawdę małe wyrzeczenie biorąc pod uwagę to, ile zyskuje dzięki temu planeta.
Niebieska koszula została wyprzedana, ale udało nam się szybko sprowadzić kolejną partię materiału. Wiele z Was zapisało się do opcji "powiadom o dostepności" i dzięki temu wiemy dokładnie ile sztuk możemy dorobić.
6. Bo korzystamy z innowacyjnych tkanin i przędzy.
W tym argumencie kryje się pułapka. Marki odzieżowe oczywiście powinny dążyć do tego, aby materiały, których używają odciskały na środowisku coraz mniejszy ślad i w MLE również wyznajemy tę zasadę, ale zbyt wiele razy już nacięłam się w tym temacie, aby bezrefleksyjnie zmieniać cały proces produkcji, gdy tylko ktoś obwieści stworzenie „przełomowego włókna”. Zaryzykuję stwierdzenie, że nie ma idealnego materiału. Każdy ma jakieś „za” i „przeciw”. Hasło „poliester z recyklingu” brzmiało super, najnowsze badania pokazują jednak, że posiada on zdecydowanie więcej szkodliwych dla człowieka substancji niż ten powstający z czystego plastiku. Mowa tu między innymi o udowodnionym działaniu kancerogennym, nie wspominając już o takich „drobiazgach”, jak wywoływanie alergii skórnych. Byłabym szczególnie ostrożna w przypadku ubranek dla dzieci wykonanych z poliestru z recyklingu, których ciała są bardziej podatne na wpływ toksycznych ubrań.
Na dodatek, coraz cześciej podważany jest wpływ poliestru z recyklingu na ograniczanie plastiku w środowisku. O ile PET (tworzywo sztuczne, z którego robione są przede wszystkim plastikowe butelki) może być wykorzystywany wielokrotnie, to jeśli zostanie wykorzystany do uszycia ubrania, jego obieg się kończy – nie ma możliwości odzyskania tego surowca po raz kolejny. Te nowe doniesienia nie zmieniają faktu, że marki odzieżowe, które produkują ubrania z plastiku poddanego recyklingowi, dalej uprawiają zwykły greenwashing, a więc wprowadzają klientów w błąd, wybielając przy okazji swój wizerunek. W MLE Chcemy aby ubrania były uszyte z tkanin, które w mniejszym stopniu zatruwają środowisko – i to jest super. Ale robimy to z głową. Na przykład w naszych swetrach korzystamy z przędzy z domieszką opatentowanego wynalazku Amni Soul Eco. To oznacza, że gdyby Wasz sweter trafił kiedyś do gleby, to zawarte w niej bakterie uaktywniłyby proces degradacji i poliamid rozłożyłby się już w ciągu pięciu lat (czyli co najmniej kilkadziesiąt razy szybciej niż każde inne sztuczne włókno).
A teraz przejdźmy do istoty tego artykułu. To oczywiście dobrze, że wiele marek postanawia kosztem własnych dochodów wprowadzać zmiany. Jeszcze lepiej, że niektóre kraje zmieniają prawo, aby odzieżowe koncerny przyprzeć do ściany i zmusić do realnych działań. To jeszcze nie jest radykalny przełom, ale postępująca ewolucja – już tak. Cieszę się, że MLE wychodzi naprzeciw tym wyzwaniom z podniesioną głową, czystym sumieniem i bez lęku.
Inne marki odzieżowe też będą musiały się zmienić – w przeciwnym razie cały rynek oparty o produkcję nowych ubrań wpadnie w jeszcze poważniejsze tarapaty i się z nich nie wykaraska. I to szybciej, niż przewidują to analitycy. Mam też coraz mocniejsze przekonanie, że jeśli chcemy zachować w naszej kulturze „radość z mody” to ewolucyjne rozwiązania muszą iść w parze z prawdziwą rewolucją. Dla jednych brzmi to pewnie jak wstęp do szmacianego Armagedonu, ale według mnie wcale nie musi tak być. Ba! Nowe rozwiązania mogą być nie tylko zbawieniem dla planety, ale także nowym otwarciem dla tych, którzy przez wyrzuty sumienia stracili przyjemność z obcowania z modą. Kończąc to pompatyczne intro: jeśli marka odzieżowa chciałaby naprawdę stać się marką ekologiczną to… niestety nie może produkować ubrań. Proste. I trudne do przełknięcia jednocześnie.
Przez wiele ostatnich miesięcy pracowałam nad tym, aby móc stać się częścią tych wielkich zmian. Obecna sytuacja gospodarczo-polityczna nie jest lekka – to fakt. I wiele osób mówiło mi, że można było znaleźć bardziej sprzyjający moment na eksperymentalny biznes oparty o ideę, ale myślę, że im cięższe czasy, tym odważniejszych decyzji potrzebujemy. Już za parę dni ruszam z projektem, który spełnia to kryterium, a jednocześnie będzie miejscem, w którym (mam nadzieję) będziecie robiły zakupy równie chętnie jak w MLE.
Źródła:
1. Tygodnik Polityka, "Dochody z Ekomody".
2. Dziennik Rzeczpospolita, "Daleko od Eko, ubrania z recyklingu nie uratuja planety", "Nowy raport nie zostawia złudzeń: ubrania z recyklingu szkodzą środowisku".
3. "Odpowiedzialna moda" Katarzyna Zajączkowska.
4. Puls Biznesu "Francja: nowe przepisy zakazują firmom i sklepom niszczenia niesprzedanych towarów".
5. The Guardian "Recycled plastic bottles leach more chemicals into drinks".