Kobieta po ciąży, czyli oczekiwania społeczne, walka o powrót do formy i moje subiektywne doświadczenia.

    Pudelek pewnie myślał, że pobije rekord negatywnych komentarzy, gdy dodawał artykuł o znanej influenserce Maffashion, która postanowiła pokazać, jak jej ciało wygląda kilka dni po porodzie. A tu klops. Trochę nieprzyjemnych uwag się znalazło, ale właściwie żaden nie sugerował, że Julia powinna w tym momencie mieć już drabinkę na brzuchu. Czy to możliwe, abyśmy my – kobiety – same zorientowały się, że standardy, które są nam narzucane podchodzą pod absurd?

   Jedną z najbardziej niesprawiedliwych rzeczy na Ziemi są sprzeczne oczekiwania wobec kobiet. Chyba nigdzie nie ujawniają się one lepiej niż przy okazji ciąży i macierzyństwa. Pół biedy, gdyby te oczekiwania wynikały z presji naszych partnerów – przecież wiele ich oczekiwań jest niedorzecznych i nie mamy dużych problemów z ich, że tak powiem, neutralizacją. Problem polega na tym, że to oczekiwania całego społeczeństwa – billboardów na ulicy, telewizora, ulubionego czasopisma, książki – wszędzie tam króluje z jednej strony Matka Polka, poświęcająca swój czas, zapał, a czasem zdrowie, aby swojej wesołej gromadce zapewnić wszystko co najlepsze od rana do nocy. Z drugiej strony ta sama kobieta jest zawsze wyzwolona, szczupła (od opuszczenia murów szpitala) i łączy karmienie (piersią oczywiście), pieluchy i wychowanie ze zdobywaniem kolejnych szczebli zawodowej drabiny.

   O tym, że ciąża powoduje ogromne problemy z samooceną i akceptacją siebie mówi badanie, które zostało przeprowadzone przez naukowców z holenderskiego uniwersytetu w Tilburgu. Sprawdzili oni jak zmienia się poczucie własnej wartości kobiet w trakcie ciąży oraz już po urodzeniu dziecka. Wnioski były następujące: poczucie to spada w trakcie ciąży aż do porodu. Potem, przez pierwsze pół roku życia dziecka wzrasta by znowu zacząć spadać i to na całe lata. Badacze nie odpowiedzieli (może na szczęście?) kiedy ten trend się odwraca. Niemniej jest to naukowe potwierdzenie na to, że ciąża i macierzyństwo, poza pierwszymi miesiącami z maluszkiem jest psychicznie dla kobiet bardzo obciążające.

   Dlaczego z jednej strony jesteśmy zniesmaczone gdy widzimy „prawdziwe” ciało po ciąży, a z drugiej ciekawość nas zżera, żeby móc popatrzeć i porównać stan „przed i po”? Dlaczego bijemy brawo kiedy kobieta nie udaje, że ma płaski brzuch po trzech tygodniach od wyjścia ze szpitala, skoro jest to zupełnie normalne? Wracając do przykładu Julii – z jednej strony chwalimy ją, że pokazała prawdę, ale nie omieszkamy zwrócić uwagi, że ma odrost przy paznokciach.

   Tak dla jasności – niezaprzeczalnie dla każdej matki jej dziecko jest najważniejsze (tylko nie myślcie, że mam na myśli to samo, co uważa nasz nowy (prawie) minister edukacji). Możecie to uznać za fanaberię, możecie to uznać za nienadążanie za zmianami społecznymi, ale mimo wszystko nie potrafię w sobie przezwyciężyć uczucia, które mówi mi „kurde chciałabym znowu wyglądać tak jak przed ciążą”. To po kiego licha w ogóle piszesz ten tekst – pewnie macie ochotę zapytać. Tak naprawdę to mam nadzieję, że te wszystkie zmiany społeczne, które widzimy w ostatnich latach przynajmniej spowodują, że jeśli nie osiągnę swojego celu w stu procentach, to nie będę miała do siebie pretensji. To super, że coraz więcej kobiet wie, że nasza wartość mało ma wspólnego z wyglądem. Nie chodzi jednak o to, aby bardziej liberalne podejście do kobiecych ciał zdemotywowało nas do wysiłku i pracy nad sobą, a o to, aby po wykonaniu tej pracy być z siebie zadowolonym, a nie dążyć w dalszym ciągu do nierealnych ideałów. Całkowicie akceptuję – u siebie i u innych – to, że nie zawsze uda się wrócić do wyglądu i formy przed ciążą, o ile podjęłyśmy starania by jednak zawalczyć o nasze ciało.

   Ostatecznie, nie chodzi przecież tylko o to, by podobać się facetom i spełniać kanony urody, ale przede wszystkim o nasze zdrowie. To co dziś będzie tematem plotek dla koleżanek, za 20-30 lat będzie tematem wizyt u kardiologa i kilku innych lekarzy specjalistów.

Efekt po 42 dniach regularnych treningów.

Widoczna na zdjęciu mata do ćwiczeń pochodzi ze sklepu Moonholi. Jest świetna jakościowo – nie kruszy się nawet po wielu miesiącach intensywnego użytkowania i po rozłożeniu od razu jest płaska, nie zawijają się jej rogi. Zajmuje mało miejsca, bo została stworzona z biodegrowalnego kauczuku, pokryta mikrofibrą i dodatkową warstwą antypoślizgową, więc ćwiczenia na kolanach można wykonywać bez bólu. Marka Moonholi specjalnie dla Was przygotowała kod rabatowy „Moonholi15” upoważniający do zakupu maty z 15% rabatem (promocja będzie ważna do końca roku – to może być świetny prezent pod choinkę ;)))

   Z początku w tym akapicie chciałam opisać „mój powrót do formy”, ale sama złapałam się na tym, że sam ten zwrot stawia przede mną ogromne wyzwanie. Może więc umówmy się, że nie jest to żadne „powrót do ciała sprzed ciąży” tylko droga do tego, aby znów czuć się dobrze w swoim ciele.

   A teraz konkrety. W ciąży przytyłam 20 kilogramów, od 12 tygodnia miałam zaordynowany przez lekarza bezwzględny zakaz ćwiczeń – a właściwie poruszania się, więc to, że stracę formę i przytyję było pewne. Po wyjściu ze szpitala ważyłam już 4kg mniej. Przez pierwsze trzy tygodnie nie robiłam nic, ale waga sama zleciała i ważyłam już 8kg mniej. Kolejne 12kg nadwyżki nie chciało zniknąć. Czasami czułam się jak Fiona ze „Shreka” (w wersji zielonej oczywiście). Do tego wszystkiego moje hormony całkowicie oszalały i przez bardzo długi czas miałam przebarwienia na twarzy (do dzisiaj włosy wypadają mi garściami). Jedynym pocieszeniem był brak rozstępów i żylaków.

   Między 8 a 12 tygodniem po porodzie synek miał spore kolki, więc całodniowe noszenie go i bujanie traktowałam jak mały wstęp do powrotu do treningów. Robiłam dużo mikro przysiadów, bo to go uspakajało – muszę przyznać, że to dobrze wpłynęło na nogi i potem jak zaczęłam biegać wcale nie było tak źle.

   Jeśli chodzi o dietę to w czasie wspomnianych kolek stosowałam tą "nic nie jem, bo nie mam kiedy”, ale to nie jest sposób, bo może waga pokaże, że się schudło, ale jak tylko zacznie się znowu normalnie jeść to wszystko wraca do punktu wyjścia. Po połogu, po kolkach i po chwili oddechu od płaczu (mojego i dziecka) zaczęłam ćwiczyć.

   W akcie desperacji chciałam przejść na dietę sokową. Zanim to zrobiłam poradziłam się Was na Instagramie i poczytałam trochę artykułów specjalistów. Na pytanie „czy dieta sokowa ma sens” 76% osób powiedziało „nie”. Dostałam od Was ponad 40 wiadomości, z czego w 90% było bardzo zniechęcających, więc postanowiłam nawet nie próbować. Gdy pierwsza fala entuzjazmu minęła, sama puknęłam się w głowę – to kolejna „dieta cud”, która może wyrządzić więcej szkody niż pożytku.

Zojo Elixirs „The Bikini Body Formula” to mieszanka owoców dzikiej róży, mielonych nasion lnu, borówki w proszku, pouteria lucuma, bazylii azjatyckiej, liściokwiatów garbnikowych, migdałecznika oraz mielonego imbiru. Do końca roku można wszystkie produkty Zojo Elixirs kupić z 20% rabatem – wystarczy użyć kodu „zojo20”.

   Nie ma co się łudzić, że cokolwiek, co kupimy lub zamówimy rozwiąże nasz problem i sprawi, że w magiczny sposób wrócimy do formy. Nieważne czy jest to dieta pudełkowa, nowy sprzęt sportowy czy tabletki z guaraną. Zmiana zawsze wiąże się z wysiłkiem fizycznym, odmawianiem sobie na przykład słodyczy czy chociaż codziennej skrupulatności. Tak jest w przypadku wszystkich suplementów, do których ja od zawsze mam dużą rezerwę. Jest jeden, który mogę Wam jednak polecić z całym przekonaniem – Zojo Elixirs „The Bikini Body Formula”. Używam go już bardzo długo i wyeliminował u mnie „metaboliczne problemy”. Już po dwóch tygodniach codziennego stosowania jelita zaczynają normalnie pracować i można poczuć się lżej. Proszku, nie wykorzystuję do robienia z tym koktajli czy innych wynalazków (nie mam i chyba już nigdy nie będę miała na to czasu :P), piję to codziennie rano z letnią wodą. Jeśli macie problemy z metabolizmem to jest Wasz „must have”.

   Moim zapłonem do ćwiczeń była Ania Lewandowska, która ma o tydzień młodszą córkę od Henia. Ania wyglądała już wtedy świetnie. Jeśli myślicie, że mam na myśli te upozowane zdjęcia na jej Instagramie, to się mylicie. Te wykonane przez paparazzich, nawet jeśli mniej korzystne dla niej, dla mnie i tak były niezłą motywacją. Wiem, że takie porównywanie się nie jest idealnym rozwiązaniem, ale mi pomogło. Ściągnęłam jej aplikację, pełna entuzjazmu zrobiłam pierwszy trening i… nie mogłam się ruszać przez tydzień. To mnie zniechęciło i odpuściłam sobie „wielki powrót” jeszcze na dwa tygodnie. Dopiero jak Henio miał cztery miesiące zaczęłam wyzwanie Ani „Fighter Challenge Easy ”  miałam osiem kilogramów więcej niż przed ciążą, biegałam wolniej niż moja ośmioletnia córka i brzuch – napiszę wprost – wisiał jak rozciągnięta guma. Zapięcie starych spodni nie było możliwe nawet gdybym go wciągnęła i straciła przytomność.

   Po 3 tygodniach regularnych treningów z Anią waga nie zmieniła się w ogóle. Psychicznie czułam się znacznie lepiej, ale ani waga, ani wyniki pomiarów ciała ani drgnęły. Dodam, że odżywiam się prawidłowo, nie jem fastfoodów czy słodyczy, nie pije mleka, generalnie mój całodniowy bilans kaloryczny nie był za mały ani za duży. Wniosek? Ćwiczenia z Anią wzmacniają ciało, ale nie za bardzo spalają kalorie. Dlatego ja zaczęłam biegać. Znam swój organizm i wiem, że bieganie zawsze pomagało mi z zbijaniu tkanki tłuszczowej. Regularnie ćwiczę od 42 dni. Moje ciało wygląda zupełnie inaczej, waga stoi w miejscu, ale nie bardzo się tym przejmuję, bo efekty i tak widzę. Do końca wyzwania zostało 30 dni. Czy po tym programie wejdę w stare spodnie? Myślę, że tak, ale tylko i wyłącznie przeplatając bieganie z ćwiczeniami.

   Najważniejsze jest jednak co innego – poczucie, że mam nad tym jakąś kontrolę i nie odpuściłam. To jest coś, co mogę polecić każdej kobiecie niezadowolonej ze swojego po ciążowego wyglądu. Przede wszystkim nie poddawajcie się, nie uznawajcie, że „tak musi być i nic z tym nie zrobię”. Zawsze coś da się zrobić, choćby w ograniczonym wymiarze, jednak efekty będą widoczne nawet wtedy! Chodzi jednak przede wszystkim o efekty mentalne – pewność siebie, poczucie kontroli własnego ciała, dające nam siłę w wielu sytuacjach, ale przede wszystkim – niezapominanie o stylu życia sprzed ciąży, przynajmniej w pewnym wymiarze.

Look of The Day – „czerwona strefa”

Marynarka – Marella on modivo.pl

jeans / dżinsy – NA-KD (kupione w zeszłym roku)

leather shoes / skórzane buty – Flattered

leather bag / skórzana torebka – Arket

sweater / sweter – MLE

   Minęło trochę czasu odkąd maseczka była stałym elementem coniedzielnych wpisów. Sopot jest teraz "czerwoną strefą" i zasady dotyczące zasłaniania nosa i ust muszą być tutaj mocno przestrzegane. Musicie mi więc wybaczyć, że  ten dodatek będzie się tu pewnie przewijał dosyć często. Co więcej mogę powiedzieć o tym zestawie? Marynarki wiązane w pasie, to według mnie jeden z fajniejszych trendów nadchodzącego sezonu (rozmiar mojej marynarki to według producenta 40). Dzisiejszy zestaw to kolejna "wielofunkcyjna" propozycja. Zdjęcia zrobiliśmy już późnym popołudniem, w trakcie spaceru z wózkiem, ale wcześniej strój świetnie sprawdził się także w trakcie służbowego spotkania, zakupów i innych codziennych czynności (wliczając w to siedzenie na kanapie z laptopem na kolanach i układanie puzzli z Puciem na podłodze). Taka niezobowiązująca elegancja to dla mnie najlepszy sposób, aby w wielu sytuacjach czuć się dobrze. 

   Przy tych wszystkich niepokojących danych, które spływają do nas każdego dnia, średnio widzi mi się pisanie tutaj o trywialnych rzeczach, ale wiele wskazuje na to, że obecny stan nie opuści nas zbyt szybko – trzeba więc dbać o swoje bezpieczeństwo, a jednocześnie nie dać się wciągnąć w emocjonalny "roller coaster". Uszy do góry! 

Wyczucie estetyki a szczęście, czyli jak powinno wyglądać nasze mieszkanie, abyśmy codziennie czuli się lepiej.

   Ludzie od zawsze poszukiwali szczęścia i gubili się, gdy upatrywali jego sens w rzeczach materialnych. Przedmioty, same z siebie, nawet te najpiękniejsze i najcenniejsze, nigdy prawdziwego szczęścia nie dadzą – to wiemy. A jednak, poświęcamy mnóstwo energii i pieniędzy na to, żeby dobrze wyglądać, mieszkać w ładnym mieszkaniu czy odwiedzać piękne miejsca na Ziemi. Po wpisaniu do wyszukiwarki słowa „szczęście” algorytm nie wypluje nam wizualizacji filozoficznych koncepcji radości – zobaczymy przede wszystkim piękne widoki, idealne domy, plaże, góry, nawet nadmuchiwany flaming w basenie się znalazł! Wygląda więc na to, że w powszechnym odczuciu szczęście ma swój wyraźny wizualny wymiar. Rzeczy piękne, czy po prostu estetyczne od zawsze poprawiały nam humor.

   Nie dziwi więc, że nasza cywilizacja poświęciła mnóstwo czasu nad doskonaleniem umiejętności robienia ładnych rzeczy – budynków, mebli, rozmaitych ozdób, od kolczyków po gigantyczne posągi. Od tysięcy lat to, co „ładne” oznacza też często to, co „lepsze”. Niezależnie od miejsca i czasu architektura miast zawierała zarówno strzeliste pałace pełne zdobień, obrazów i rzeźb oraz lepianki sklecone z desek nieraz tonące w brudzie. Nie trzeba wyjaśniać, gdzie lokowano perspektywę życiowego szczęścia.

    W Polsce widzimy to może nawet lepiej niż inni. Lata realnego socjalizmu bardzo wyraźnie pokazały nam, że brzydota nie kojarzy się z radością i nie jest niczym upragnionym. Wielcy światowi twórcy nie zjeżdżali w tamtym okresie masowo do Polski w poszukiwaniu inspiracji. To nasi  artyści  robili wszystko, aby wyrwać się z szarej codzienności, „dostać paszport” za żelazną kurtynę i tam tworzyć, uczyć się i wystawiać swoje prace. Polityczna cenzura spustoszyła galerie i zepchnęła wszelkie rodzaje twórczości do podziemia. Temat wielkiej sztuki to zresztą najmniejszy problem w kształtowaniu estetycznej codzienności mas. Gdy musisz stać w kolejce z kartką na mięso przez pół dnia, to jakoś łatwiej zrozumieć, że nie ma się już potem czasu i ochoty na wybór ładnego krzesła do jadalni (o ile jakiś wybór w ogóle istnieje). W obliczu wielkich problemów, a w tamtych czasach dotyczyły one właściwie każdej rodziny, wygląd salonu schodzi na dalszy plan. Nie mówiąc już o kontemplacji nad abstrakcją w muzealnych salach.

   Tym bardziej dziwi, że z perspektywy czasu PRL okazał się być okresem, w którym polska sztuka użytkowa i wzornictwo miało się na przekór okolicznościom całkiem nieźle. Dowód na to mam w swojej sypialni – odrestaurowane fotele Chierowskiego to teraz jeden z najbardziej upragnionych mebli, nie tylko w Polsce. Z drugiej strony uwarunkowania gospodarcze nie sprzyjały masowej produkcji ciekawie zaprojektowanych przedmiotów. Wiele rozwiązań architektonicznych o światowej jakości nie przetrwało zbyt dobrze zderzenia z bylejakością codziennego utrzymania  – dopiero teraz, po kosztownych remontach, odkrywamy zalety i skromną, ale na swój sposób fascynującą urodę takich dzieł architektury jak Dworzec Centralny czy katowicki Spodek. Nareszcie odkryliśmy, że każdy budynek stanie się obrzydliwy, jeśli przez 30 lat nie będziemy go myć i sprzątać.

   Odpowiedzią na szarość PRL były szalone lata 90-te, brak jakichkolwiek zasad i reguł w estetyce przestrzeni zarówno tej prywatnej, jak i publicznej. Zafascynowani wolnością wyboru zagraciliśmy nasze mieszkania i ulice. Dziś lata 90-te są dyżurnym symbolem kiczu i braku dobrego smaku (memy z serii „Architekt – to brzmi dumnie”, czy konkursy „makabryły” nie biorą się z przypadku). Stąd też pewnie nasz zachwyt zachodnim stylem i wnętrzami. Gdy my męczyliśmy się z systemem komunistycznym, kraje Europy Zachodniej mogły spokojnie pielęgnować swoje wyczucie estetyki i cieszyć się bogatym życiem kulturowym. „Idea” sprzątania dworców była tam kultywowana przez dziesięciolecia, w latach 90-tych nie było tam czego odreagowywać, reklama istniała od zawsze, więc w 1990 nikt nie miał potrzeby obwieszenia swojego domu różowo-seledynową tablicą z napisem „Miejsce na Twoją reklamę”. Widać to jak na dłoni nawet wśród zwykłych przechodniów Paryża, Londynu, Brukseli, Kopenhagi czy Mediolanu, gdzie podstawowe zasady łączenia kolorów czy dopasowywania dodatków są na porządku dziennym. W przypadku wnętrz nie jest inaczej. Gdy kilka lat temu urządzałam mieszkanie mój Pinterest pękał w szwach – mnóstwo w nim było skandynawskich mieszkań, stolarki w paryskim stylu czy eklektycznych włoskich apartamentów.

   Wracając jednak do pompatycznego tematu, którym rozpoczęłam ten tekst – poczucie estetyki i posiadania piękna jest wyrazem dopełnienia szczęścia człowieka, a nie jego podstawą. Są na to dowody naukowe. W 2015 roku absolwenci architektury z prestiżowego uniwersytetu Hasselt w  Belgii przeprowadzali sondę, w której pytano respondentów, co jest dla nich warunkiem koniecznym szczęścia. Posiadanie mieszkania uplasowało się dopiero na dwunastej pozycji, a urządzenie wnętrza na czternastym. Na podium znalazły się odpowiednio: zdrowie, rodzina, przyjaciele. Czy to oznacza, że mieszkanie ma tak mały wpływ na nasze zadowolenie z życia? Nie! Po prostu analizując wpływ wnętrza na nasz nastrój, warto czasem odwrócić myślenie: Nie skupiać się na wyglądzie mieszkania jako takim, ale na tym, jak może się ono przysłużyć naszej kondycji psychicznej albo udanemu życiu rodzinnemu. W tym momencie przychodzi mi na myśl kolejny „trend z zachodu”, który łyknęliśmy jak młode pelikany – duński przepis na szczęście zwany „hygge”. W tym magicznym słowie kryło się wszystko, co potrzebne jest duszy w czterech ścianach – wewnętrzna równowaga, poczucie bezpieczeństwa, harmonia, czas z rodziną, proste przyjemności w domowym zaciszu. Furora, którą wywołały poradniki o hygge, ukazywała jedno – ogromną tęsknotę za przytulną i dobrze urządzoną przestrzenią.

   Na nasze samopoczucie mają wpływ nie tylko ludzie, którymi się otaczamy, ale także przestrzeń, w której żyjemy. I nawet jeśli to drugie jest tylko dopełnieniem, to dlaczego mielibyśmy z niego rezygnować? Nie chciałabym jednak, aby ten artykuł zamienił się w rady dotyczące odpowiedniego koloru ścian i dopasowania poduszek do kanapy. Choć żyjemy w epoce, w której przepis na szybkie szczęście należy do dóbr najbardziej pożądanych, a więc jednocześnie „klikalnych” byłabym kłamliwą jędzą, gdybym powiedziała, że stworzenie przyjaznej dla nas estetycznej przestrzeni to kwestia wyłącznie nowych zakupów w IKEA. To proces, który trwa długo i właściwie nigdy się nie kończy, a gdy osiągniemy w nim już pewnego rodzaju biegłość to z pewnością dojdziemy do wniosku, że coś chcemy w naszym mieszkaniu zmienić. Ale do rzeczy – można się tego nauczyć, czy nie? Ja uważam, że można, wpierw trzeba to jednak w ogóle zrozumieć.  

1. Piękno wynika z funkcji. Ładne krzesło jest ważniejsze niż zachwycający bibelot na półce.

   To jedna z podstaw. Jeśli chcemy, by otoczenie miało na nas jak największy wpływ i umilało codzienne czynności, to kluczowe będzie piękno tych rzeczy, z którymi najwięcej mamy do czynienia. Upraszczając – stawiając w holu antyczną rzeźbę być może znajdziemy czas, aby przy niej codziennie przystawać i ją podziwiać, ale podejrzewam, że po tygodniu jednak przestaniemy. Z drugiej strony, jeśli każdego ranka będziemy sięgać do szafki w kuchni po brzydki kubek, który w żaden sposób „nie wyraża naszego ja” będzie on miał większy wpływ na nasz codzienny poziom zadowolenia niż najpiękniejsza waza w holu.

   Tak naprawdę każda ozdoba (czyli przedmiot, który nie ma żadnej praktycznej funkcji oprócz ozdabiania) jest wyrazem naszej porażki. To pewne przejaskrawienie, ale z takim podejściem powinniśmy podejść do projektowania wnętrza. Najpierw staramy się, aby użytkowa funkcja mieszkania była sama w sobie ładna. Ozdoby dodajemy na końcu. Skupiając się na przedmiotach użytkowych, nie można zapominać jednak o tym, że istotą ich piękna jest funkcjonalność. Łatwo bowiem wpaść w pułapkę rzeczy pozornie ładnych, ale bardzo niepraktycznych. Każda z Was na pewno spotkała się z ładną, ale niewygodną kanapą (ba, mam wrażenie, że większość tych ładnych jest niewygodna!) albo krzesłem, które wyglądało ślicznie na wystawie, ale w prawdziwym życiu po prostu nie ma się ochoty na nim usiąść. To są bardzo częste przypadki. Można wręcz powiedzieć, że zdecydowana większość przedmiotów dzieli się na dwie grupy – ładne, ale niepraktyczne i praktyczne, ale brzydkie. Poza nimi jest jeszcze ta mała grupa przedmiotów ładnych i praktycznych – cel każdej osoby, która chce by estetyka wnętrza prowadziła do podniesienia poziomu szczęścia (spostrzegawcza czytelniczka z pewnością przypomni o czwartej grupie – rzeczach brzydkich i niepraktycznych, takie też są i tych oczywiście też nie polecam).

Jak kilka spostrzegawczych Czytelniczek już zauważyło, dotarła do mnie nowa kanapa. O tę poprzednią została stoczona prawdziwa wojna – finalnie trafiła do firmy mojego męża i wiem, że będzie mu jeszcze dobrze służyć. W naszym mieszkaniu, w pokoju od wschodniej strony świata, nie wyglądała dobrze i przez większość część dnia wydawała się po prostu czarna. No cóż, każdy popełnia błędy i wiem już przynajmniej, że ciemno-szmaragdowy kolor we wnętrzu jest naprawdę trudny. Nowy model od DePadova znalazłam oczywiście w salonie Iconic Design w Gdańsku. Jestem pewna, że to miejsce doceni każdy entuzjasta wzornictwa. Perfekcyjna selekcja produktów umożliwia stworzenie kompletnej przestrzeni odpornej na modę. Nie muszę chyba przypominać, że to właśnie tam zdecydowałyśmy się po raz pierwszy sprzedawać rzeczy MLE. 

   Tu przechodzimy do trudnej kwestii ceny. Przy okazji rzeczy ładnych i równocześnie praktycznych zapewne nieraz, tak jak ja, odniosłyście wrażenie, że takie są najdroższe. Czasem wręcz wydaje mi się, że producenci specjalnie wymyślają te brzydkie oraz niepraktyczne wersje swoich produktów, żeby za te ładne i praktyczne skasować nas ekstra. Czy więc dobry design musi być drogi? Niekoniecznie. Musimy jednak pamiętać, że cena odzwierciedla nie tylko koszt wyprodukowania i artystyczną wizję projektanta. Zawiera się w niej koszt licznych prób, konsultacji, żmudnego dobierania optymalnych materiałów i wypracowania najlepszej ergonomii. Ta różnica w cenie przekłada się na jakość wykonania, jego estetykę, funkcjonalność i komfort użytkowania. Niskie ceny ogromnej większości mebli wynikają z tanich materiałów i nieprzetestowanego projektu. Wiele osób, które próbują oszukać system, zlecając znajomemu stolarzowi wykonanie kopii designerskiego mebla znalezionego na Pintereście, często przekonują się, że ta droga nie będzie dużo tańsza od zakupu oryginału. Po prostu lite drewno dobrej jakości i jego obróbka musi kosztować. Taka jest cena ucieczki ze świata dykty, OSB i MDF-u.

    A co jeśli, mimo najszczerszych chęci, po prostu nie mamy budżetu na ikony wzornictwa? Najlepiej kupić wtedy coś używanego od kogoś, kto się na tym nie zna. OLX, Allegro, a nawet wystawki to prawdziwy ocean pięknych mebli. Myślicie, że łatwo mi mówić, a sama pewnie kupuję meble tylko w najdroższych butikach? Ha! Czekałam na ten moment! No to przypomnę już wcześniej wspomniany fotel Chierowskiego, szafę w pokoju mojej córeczki (odnowiona przez zaprzyjaźnioną panią z Gdańska), mój stolik produkcji czechosłowackiej, o który codziennie pytacie, krzesło „muszelkę” i prawdziwą perełkę – prawie stuletni fotel po pradziadku mojego męża, który wszyscy już spisali na straty, a ja postanowiłam go zachować i odnowić. Wszystkie te rzeczy (poza fotelem, bo go oczywiście nie kupiłam) przed odnowieniem kosztowały mniej niż trzysta złotych (odrestaurowanie to zwykle drugie tyle).  Oczywiście zdarza mi się również pójść do pięknego butiku i zamówić wymarzony mebel (tak jak miało to miejsce w przypadku kanapy), ale twierdzenie, że nie uda się stworzyć przyjemnej przestrzeni bez grubego portfela jest słabą wymówką. I na odwrót – największe pieniądze świata nie zapewnią nam domu, do którego będziemy wracały z przyjemnością. 

A to słynny stolik produkcji czechosłowackiej. Ma kilkadziesiąt lat ale trzyma się całkiem nieźle. Na stoliku widzicie świeczki od polskiej marki Senses Candle z kolekcji Amber Love oraz Minimalist. Przy okazji mam dla Was kod rabatowy MLE10 aby otrzymać 10% rabatu na świeczki zakupione na stronie Senses Candle w terminie 7 – 18.10.2020.

 Świeczka o zapachu delikatnej figi przywołuje wspomnienia późnych sierpniowych wieczorów spędzonych na greckich wyspach. A wszystko to w pięknym bursztynowym szkle, które podświetlone delikatnym płomieniem, wprowadzi niezwykły nastrój do każdej przestrzeni. W ostatnich latach moda na świece w mieszkaniu rozpanoszyła się na dobre. Nie ulega wątpliwości, że ich delikatne światło sprawia, że każde pomieszczenie wydaje się bardziej przytulne. Przy wyborze świecy warto kierować się nie tylko jej wyglądam ale również tym, czy jest bezpieczna dla zdrowia. Te od Senses Candle są wykonane ręcznie na bazie wosku sojowego oraz esencji zapachowych, (knoty wykonano z bawełny). Jeśli zdecydujecie się na zakup to pamiętajcie koniecznie o kodzie (MLE10).

2. Sztuka uszlachetnia (nawet jeśli się na niej nie znamy).  

Wspomniałam o przekleństwie ozdób w domu. Każda z Was zapewne zna mieszkania typu „centrum recyklingu – budynek wstępnego sortowania”. Pomieszczenia zawalone bibelotami, pustymi dekoracyjnymi klatkami dla ptaków (wizualnej wartości tego tworu nigdy nie rozumiałam)) i wątpliwej urody obrazami tak, że nie widać ścian. W takich chwilach człowiek rozumie, że Jarmark Dominikański ma sens, skoro są ludzie, którzy wykupują całą ofertę nie jednego stoiska, ale całej zastawionej straganami ulicy.  Trzeba wyraźnie rozróżnić temat sztuki w domu od tandetnego ozdabiania wszystkim co wpadnie nam w ręce – szczególnie, jeśli te ozdoby w większości pochodzą spod ręki wtryskarki do plastiku na przedmieściach Shenzen. Sztuką jest tylko to, co kryje jakiś  sens.

 O tym, że prawdziwa historia kryje się za oryginalnymi obrazami wielkich mistrzów, wszyscy wiemy. Takie prace znajdują się w najlepszych muzeach na świecie i lepiej, żeby tam zostały – im więcej ludzi będzie mogło zobaczyć je na własne oczy, tym lepiej. Obcowanie ze sztuką „twarzą twarz” to coś zupełnie innego niż oglądanie albumów (chociaż do tego też zachęcam). Na żywo widać detale i technikę, której nie pokaże nawet najlepszej jakości wydruk. Wracam jednak na ziemię i do ściany w moim salonie – drukowane reprodukcje obrazów są moim zdaniem dobrym pomysłem na ozdobienie mieszkania czy domu. Szczególnie, jeśli ubóstwiamy ich twórców, wiemy, jaka historia kryje się za oryginałami albo znamy chociaż nazwisko autora danego dzieła ;).

   W dzisiejszej rzeczywistości, wielką naiwnością byłoby pisanie tutaj „wyłącz telewizor i zacznij chodzić do muzeum”. Takie rady mogły wciskać czytelnikom poradniki sprzed dziesięciu lat, ale teraz do nikogo już nie docierają. Cieszy mnie więc, że dzięki modzie na „Matisse'a” influencerki trochę się w tej prawdziwej sztuce zanurzyły. Być może niektóre z nich nawet pokusiły się o to, aby sprawdzić kim był, jak tworzył i dowiedziały się, że jego słynna niebieska kobieta jest w rzeczywistości wycinanką (czego niestety żaden wydruk zamówiony w Internecie czy zdjęcie w albumie nie pokaże). Sztuką jest jednak nie tylko obraz za miliony dolarów. W końcu Matisse też kiedyś musiał zacząć. Wspomnianą historię kryć mogą różne rzeczy, także zupełnie niedrogie, czy otrzymane w prezencie. Grafika pokazująca naszą ulicę sprzed stu lat, list babci do dziadka z czasów wojny w pięknej oprawie, a nawet pierwsza malarska ekspresja naszego dziecka – przy odpowiednim Passepartout naprawdę (prawie) wszystko wygląda dobrze i interesująco. 

Wielka sztuka w naszym salonie nie musi oznaczać czajenia się na licytacjach czy wydawania kilku tysięcy złotych na reprodukcje ulubionego obrazu wykonaną przez prawdziwego plastyka. W moim salonie znalazło się miejsce dla kilku świetnej jakości wydruków, które w towarzystwie paru prywatnych zdjęć stworzyły oryginalną galerię. Pytania o to gdzie kupuję ramki i plakaty, to jedno z najczęściej zadawanych przez Was pytań więc cieszę się, że w końcu znalazłam stronę gdzie można kupić jedno i drugie, na dodatek w świetnej jakości. Razem z Desenio przygotowaliśmy dla Was aż 30% zniżkę na plakaty z kodem „MLEXDESENIO", który działa do 15.10 (kod nie obowiązuje na ramki i plakaty z kategorii „Handpicked" i „Personalizowane" i nie łączy się z innymi promocjami). Ja wybrałam grafiki "Matisse Nadia", "In the eye of the beholder", "Arts & Crafts GREEN", "GRAPHIC FIGURES No2".​Bardzo lubię tę grafikę (Matisse Nadia). Kilka słów o ramkach w Desenio – chociaż szyba wydaje się być szklana tow gruncie rzeczy jest plastikowa – to wyjaśnia dlaczego nie obawiam się stawiać grafik także na podłodze ;). 

Galeria nad kanapą nie jest zbyt spójna, ale za to jest naprawdę moja. 

 3. Czy wyczucia estetyki można nauczyć swoje dzieci?

 Alain De Botton w swojej rewelacyjnej książce pod tytułem „Architektura Szczęścia” napisał, że „możemy potępić ogrodowe krasnale, zachowując szacunek dla tęsknot powodujących ich właścicielami”. Jako dziecko też marzyłam o tym, aby przy grządkach mama postawiła w końcu parę ogrodowych krasnali. Postrzegam je jako potrzebę ucieczki do magicznej krainy – w sensie dosłownym. Niektórzy w mieście nadają swoim ogrodom mocno wiejski charakter – jakiś snop siana, trochę zabytkowego sprzętu rolniczego. Krasnale to kolejny poziom – uciekamy już nie tylko na wieś, ale do smerfów, księżniczek i Kubusia Puchatka w jednym. Prawda jest jednak taka, że są one kolejną wersją ozdoby będącej wyrazem porażki przy tworzeniu ogrodu. Bez względu na to, czy spowodowanej brakiem środków, wiedzy czy jednego i drugiego. Podobną sytuację widzimy gdy dorosła kobieta ma kredens wypełniony po brzegi porcelaną w kotki, a każdy jej sweter posiada pięknie wyszytą podobiznę któregoś z bohaterów Disney'a. Dorośli powinni wyrosnąć ze świata dziecięcej estetyki, a jednocześnie umieć wykorzystać swoje wewnętrzne dziecko do przekazania nowemu pokoleniu pewnych wzorców.

Znacie może serię „Mali wielcy”? Ja pierwszy raz zetknęłam się z nią wiele lat temu w Paryżu. Znalazłam ją w mojej ukochanej księgarni Galignani w języku angielskim i chociaż nie byłam jeszcze mamą, to nie mogłam się powstrzymać przed zakupem i wybrałam tytuł o Coco Chanel. Ucieszyłam się więc, że seria, w tej samej pięknej oprawie, doczekała się polskiego wydania. „Mali wielcy” to niezwykłe historie, które pozwolą dziecku utożsamić się z wielkimi postaciami i czerpać z nich takie wzorce, jak pasja, wytrwałość i odwaga w dążeniu do celu. Na końcu każdej książki znajduje się biografia wraz z datami, faktami, ciekawostkami i autentycznymi zdjęciami danego bohatera. Moi ulubieńcy to Frida Kahlo i Stephen Hawking – gorąco polecam!

   Można powiedzieć, że niektórzy rodzą się takimi, że nieodpowiedni kolor wazonu potrafi im zepsuć humor na cały tydzień, a plama na kanapie wywołuje wysypkę, ale według mnie przewrażliwienie na punkcie swojego mieszkania nie oznacza od razu, że ma się dobry gust. Jako psycholog nie wierzę do końca w dziedziczenie poczucia estetyki na drodze biologicznej. Zapewne, tak jak w przypadku innych cech, geny są ważne, ale niemniej niż wychowanie. Dzieci mają bardzo ograniczone poczucie estetyki – w zasadzie takie same dla wszystkich (wystarczy spojrzeć na zabawki Fisher Price i lalki Barbie).  Estetyki uczymy się powoli. Porównując różne wzorce, odwiedzając ciekawe mieszkania, budynki użyteczności publicznej, oglądając albumy, filmy czy przeglądając Internet. Dziś nieocenione zasługi dla promowania pięknych wnętrz powinien mieć Pinterest, ale nie mogę być tego pewna, jako że algorytm tego serwisu mistrzowsko serwuje mi to, co mi się podoba (na tym polega jego działanie). Zapewne miłośnicy różowych sedesów w czarnych łazienkach mają tu swoją bańkę i są przekonani, że ich różowa idea właśnie zdobywa świat. Podobnie jak wyznawcy krasnali ogrodowych, czy posiadacze kanap ze sterowaniem elektronicznym oraz głośnikami i lodówką w oparciu.

Wprawne oko od razu wychwytuje to, czy dana rzecz została wykonana z uczuciem czy była po prostu jedną z tysiąca rzeczy wyprodukowanych tylko dla zysku. To pewnie jeden z kluczowych powodów, dla których zakupy z małych niszowych marek po prostu lepiej nam służą i bardziej cieszą. Gdy droga od właściciela firmy do końcowego produktu jest krótka, to tym większe zaangażowanie w proces tworzenia. Idealnym przykładem potwierdzającym tę tezę są dopracowane i jednocześnie śliczne gry o nazwie „Wspomagajki”.

Chociaż w tak zwane memory jeszcze nie gramy, to karty z unikalnymi ilustracjami i tak świetnie nam służą – uczymy się dzięki nim nowych słów, pór roku i układamy je do pary. Wiem na pewno, że skuszę się również na drugą grę tej marki. Jeśli chciałybyście sprawić jakiemuś malcowi taki prezent, to teraz mam dla Was kod rabatowy o wysokości 10% na zakup dwóch lub więcej produktów od Wspomagajek. Wystarczy, że użyjecie kodu MLE (kod ważny jest do końca tego tygodnia).

   Wracając jednak do meritum: jako rodzice lubimy oglądać miejsca, które nam się podobają. Zabierając tam dzieci podświadomie oswajamy je z tym, co postrzegamy jako ładne. Dziecko słyszy też nasze złośliwe komentarze o tym, co brzydkie. Pomijając oczywiste okresy buntów, w jakimś stopniu musi to wpływać na nasze postrzeganie estetyki, nawet jeśli efektów na pierwszy rzut oka nie widać.  Nie będę kłamać – jako dziecko uważałam, że muzea są nudne, a moi rodzice musieli chyba upaść na głowę skoro w Paryżu woleli oglądać rzeźby w Luwrze niż wejść na wieżę Eiffla, ale dziś widzę, że mimo mojej dziecięcej arogancji, ich starania nie poszły w las i udało im się zaszczepić w mojej głowie chęć do poszerzenia swojej wrażliwości estetycznej.   Targanie niemowląt na wystawy nie wydaje mi się jednak kluczem do sukcesu. Ważniejsze są mniejsze kroki, ale wykonywane każdego dnia. Nasze dzieci codziennie mają kontakt z całą masą przedmiotów, które mogą być brzydkie, ładne albo chociaż estetyczne. Książki, zabawki, gry, naczynia, ubrania, a nawet pościel – przez długi czas to my, rodzice, decydujemy o tym, czym będzie otaczało się nasze dziecko. Oczywiście, przyjdzie taki moment, w którym będziemy musieli dać mu w tym temacie wolną rękę. Pamiętajmy – nie chodzi o to, aby miało taki sam gust jak my, ale aby ukształtować w nim własną wrażliwość.

ubranko Małej: bluza – Zara, spodenki – H&M // Moje ubranie: sweter – MLE (nie wiem czy wejdzie do sprzedaży), dżinsy – Zara 

   Miejsce w którym mieszkamy, dokładnie tak jak ubrania które nosimy, są uzewnętrznieniem nas samych i jeśli rozbieżność jest znacząca, to na pewno w takim wnętrzu nie będziemy czuć się dobrze. To dokładnie tak samo, jakby, ktoś ubrał nas w strój zupełnie nie pasujący do naszej osobowości i oczekiwał, że po prostu się do tego przyzwyczaimy. Przypomnijcie sobie zresztą z jaką ulgą ściągaliście z siebie ubranie, w którym musieliście chodzić, chociaż zupełnie Wam nie pasowało. Nasza relacja z mieszkaniem polega dokładnie na tym samym. Wie to każdy, kto tymczasowo musiał mieszkać w wynajmowanym mieszkaniu z narzuconym przez wynajmującego wyposażeniem wnętrz. Świadomość, że każdego dnia, po pracy lub innych obowiązkach, możemy wrócić do miejsca, w którym czujemy się dobrze, które znamy, które jest dopasowane do naszych potrzeb i które nam się podoba, to naprawdę dużo. To coś, co każdego dnia polepszy odrobinę nasz nastrój. Marie-Henri Beyle, francuski pisarz żyjący w epoce romantyzmu i prekursor realizmu, stwierdził, że „piękno to tylko obietnica szczęścia”. Motywator który może być przez nas wykorzystany, bądź nie. Od sztuki aranżacji mieszkania nie można wymagać gwarancji szczęścia, ale można dzięki niej żyć lepiej. 

   Pierwsze wielkie dzieła są zwykle niedoceniane i okupione dużym wysiłkiem. Wysiłkiem polegającym na szorowaniu przez mamę ściany gąbką z mydłem. A teraz mam dla Was dobrą wiadomość – dotrwałyście do końca tego artykułu! ;) Spokojnego wieczoru!

*  *  *

 

 

Look of The Day – czy nowa moda skutecznie stłamsiła ponętność w naszym stroju?

earrings & ring with pearls – Minty Dot (kolekcja AMA)

black suit / czarny garnitur – MLE Collection (uzupełniamy rozmiarówkę)

black silk scrunchie / czarna jedwabna gumka – MOYE

leather shoes / skórzane klapki – Flattered

leather bag / skórzana torebka – CHANEL

body – Zara (obecna kolekcja)

   Ubrania od zawsze były dla kobiet narzędziem emancypacji. Mocne ramiona w płaszczach i marynarkach, geometryczne formy, zapożyczenia z męskiej szafy – to wszystko konsekwencja słusznego nurtu. Feminizm w ostatnich latach rośnie w siłę na wielu płaszczyznach i jest to powód do radości (nawet jeśli nadal wiele jest do zrobienia).

    To właśnie zmianom społecznym zawdzięczamy to, że od kilku sezonów wysokie i cienkie szpilki nie są już modnym dopełnieniem codziennego stroju. Nawet w wersji wieczorowej są niższe i wygodniejsze niż te, które lansowane były jeszcze dekadę temu. Nikt już nie mówi o tym, że wysokie obcasy umacniają w nas pewność siebie. Wręcz przeciwnie – one nic nie umacniają, tylko  spowalniają i utrudniają ruch. Kiedyś tytuły na okładkach kobiecych magazynów krzyczały o podkreślaniu naszych „kobiecych atrybutów”, miałyśmy się nie wstydzić, a pokazywanie ciała miało świadczyć o sile naszego charakteru. Dziś kobieta znająca swoją wartość nie ma potrzeby wkładania na siebie wyzywającego stroju. Przecież to, co w nas najfajniejsze zupełnie nie ma związku z liczbą odpiętych w bluzce guzików. Dobrze, że moda wychodzi tej prawdzie naprzeciw.

   Dlaczego na dzisiejszych zdjęciach jestem ubrana tak, a nie inaczej? Ano dlatego, że emancypacja nie powinna nakazywać nam ubierania się jak mężczyźni. Ma pozwolić nam dokonać wyboru zgodnego z naszymi potrzebami, a nie z tym, czego oczekują od nas narzucone z góry role społeczne. Staram się więc znaleźć balans między pozornym antagonizmem „kobieca i wyzwolona jednocześnie” i coraz częściej przejawia się to w moim stylu. Na wieczór ubieram się teraz inaczej niż jeszcze trzy, cztery lata temu. Tym razem postawiłam na mój ulubiony garnitur (tak jak obiecałam pokazuję go w różnych odsłonach), płaskie zamszowe klapki z zakrytymi palcami i dopasowane body. Wyjściowy charakter całości staram się podkreślić delikatną biżuterią i mocniejszym makijażem oka. 

   I na koniec kilka słów właśnie o tych delikatnych ozdobach. Kolczyki i pierścionek, które pokazuję na zdjęciu pochodzą z kolekcji AMA od polskiej marki Minty Dot. Wykonane są ze złota próby 375 i ozdobione perłami hodowanymi. Istnieje także kolekcja "bliźniacza" – AMA Summer – produkty mają dokładnie ten sam design, ale są wykonane ze złoconego srebra (próba 925) oraz pereł Swarovski (są to syntetyczne perły wysokiej jakości). Kolczyki można nosić na dwa sposoby – perełkę po ściągnięciu z kółka można zakładać osobno. Wszystkie produkty tej marki są wykonane ręcznie w warszawskiej manufakturze. Jeśli coś sobie upatrzyłyście, to mam dla Was kod rabatowy Kasia20 dający 20% zniżki (obowiązuje od dzisiaj do 18 października na kolekcję Ama oraz Ama Summer). Miłej niedzieli!