Last Month

Wpis powstał we współpracy z marką Senelle, Farmina, Bobux, Volvo i Uvok. 
 

  Jest taki obraz o nazwie „Słońce majowe”. Namalował je ponad sto lat temu polski malarz – Józef Mehoffer. Widać na nim wyjście do ogrodu, stół zastawiony dwiema filiżankami, promienie słońca wpadające przez otwarte okno i obsypany kwiatami bez (Matko Święta! Lilak, a nie bez! Czy już mnie gonią z widłami za tę botaniczną zbrodnię? ;)). Gdy patrzę sobie na to słynne dzieło, to myślę przede wszystkim o tym, jak szczęśliwy musiał być sam malarz, gdy uczestniczył w tej pięknej i jednocześnie zwyczajnej scenie, którą później postanowił uwiecznić. Pewnie parę razy przeklął pod nosem, gdy pogoda zdążyła się już zepsuć, a on dalej z pędzlem przy nosie musiał malować pachnące róże. Albo gdy wieczorami lampa oliwna była jego jedynym światłem, a on musiał odwzorować blask popołudniowego słońca. My widzimy sielankę, ale zapewne była ona okupiona dziesiątkami godzin skupienia i niejedną artystyczną frustracją.  

   Mam nadzieję, że mijający maj dał Wam chociaż jedną taką miłą scenę jak w tym obrazie, którą możecie teraz powspominać. Spacer po bezdrożach przed zachodem słońca, rodzinny obiad na świeżym powietrzu, bujanie się na hamaku czy układanie bukietów z polnych kwiatów. I że to dzisiejsze zestawienie pomoże Wam do tych chwil wrócić. 

1. Dla małych myszek. // 2. Dla mamy, czyli dla mnie! Ten uroczy kubek znalazłam w polskiem sklepie LuiStore. 

Liczba zapytań o te poduszki to chyba najlepszy dowód na to, że mimo usilnych starań sieciówki jeszcze całkiem nami nie zawładnęły. Kupiłam je w malutkim sklepiku w Biarritz, a ta para to tancerze – symbol tego miasta. Szkoła baletowa w Biarritz stworzyła swój własny niepowtarzalny styl tańca, który łączy balet klasyczny i taniec nowoczesny (tutaj możcie zobaczyć jak to wygląda na scenie). Poduszki kupiłam mojej kochanej teściowej jako pamiątkę z podróży… ale jakoś się tak złożyło, że jeszcze do niej nie dotarły ;). 

1. Dzień dobry w ten zwyczajny i jednocześnie idealny piątkowy poranek! // 2. Albo mi się wydaje, albo jedna z poduszek wygląda dokładnie jak Portos… //

Wraz z wiekiem widzę, że „idealny poranek” oznacza dla mnie właściwie to samo co „całkiem zwyczajny poranek”. Bez niespodziewanych alarmów, spóźnienia, według nieskomplikowanej rutyny, która dobrze nastraja mnie na resztę dnia. W maju są one jakoś milsze, bo słońce budzi mnie zawsze o ten kwadrans wcześniej i nagle na wszystko mogę znaleźć czas. Jak powszechnie wiadomo – pięć minut rano, to jak godzina po południu!

I kolejna odsłona porannego menu. Dla mnie i męża tylko kawa (od zawsze jem późne śniadanie i wtedy czuję się najlepiej).

A teraz mała retrospekcja i powrót do naszej wyprawy. Kierunek: południe. Cel: materiały dla nowej kolekcji MLE. Drużyna: cztery kobiety i ani jednego "bombelka". Zagrożenie: węże, skorpiony, brak kawy i manualna skrzynia biegów. 

1. Na drugi dzień znalazłyśmy w jednej z szuflad kawiarkę – jesteśmy uratowane! // 2. W moim domu za oknem zaczyna kwitnąć bez, za to tutaj wita mnie wielka opuncja.

Lecce. Wrócę tu na pewno!

1. "Gentle Living" czyli niezawodne wydawnictwo Monocle. Ten sweter niestety już się w MLE wyprzedał… // 2. To będzie najpiękniejszy dzień w pracy w tym roku! // 3. Gaj oliwny zamiast garażu. Dla mnie ok! // 4. Zwinęłam jeden z naszych projektów po zdjęciach! Dostępny już w czerwcu! // 

Bukiet okupiony spotkaniem z nieznanymi owadami i jaszczurkami.

Ja parzę kawę. Asia przyrządza swoje "superfoods".

I jest Ola! Nasz zespół w MLE jest najlepszy! Bardzo jestem szczęśliwa, że pracuję na co dzień z fajnymi dziewczynami o dobrych sercach. Ileż to ułatwia potem w życiu, gdy patrzycie na najważniejsze rzeczy w ten sam sposób! (Wszystkie jesteśmy ubrane w MLE, ale uprzedzając pytania o dodatki – torebkę znajdziecie tutaj, natomiast okulary tutaj). 

Tę sukienkę zabieram na wakacje. W sprzedaży pojawi się już w ten piątek, razem z wyczekiwaną przez Was satynową spódnicą. 

A propos mojego artykułu o pakowaniu: najważniejsze to zawsze brać ze sobą cieplejsze buty. Albo… skarpetki idealnie pasujące do klapek. Same zdecydujcie. :D 

Wyglądałyśmy tu pewnie jak cztery turystki i trochę też się tak czułyśmy. Tworzenie marki odzieżowej wygląda z boku jak praca marzeń, ale takie sesyjne wyjazdy to zbieranie śmietanki po kilku tygodniach planowania, niepowodzeń i nerwów, których branża modowa dostarcza nieustannie. Ja to uwielbiam, ale Ola z Moniką były chyba po powrocie trochę zmęczone ;). 

Południowe Włochy mają niewątpliwie swój urok, ale pomagają także docenić naszą Polskę. ;) Jeśli szukacie odosobnienia, ucieczki od cywilizacji i prawdziwego włoskiego luzu, to będziecie zachwyceni (ale jeśli macie do zrealizowania jakiś projekt, a Wasz plan jest napięty i wymaga dobrej logistyki to na pewno trzeba się przygotować na niespodzianki…).

Wiele, wiele godzin później wróciłyśmy do naszej noclegowni. Jedyna restauracja w okolicy (tj. jakieś 50 km stąd) jest full. Pozostał nam więc supermarket i nasze umiejętności kulinarne. Na szczęście jest z nami Ola z Przytulnego Zakątka, więc będzie dobrze. Cały przepis na makaron z pistacjowym pesto znajdziecie tutaj

Krótka historia powstania Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. A my poszliśmy na koncert muzyki filmowej. 

Noc Muzeów w Warszawie to było coś! Ale zaczęłyśmy od baby ziemiaczanej w restauracji @theeaterywarsaw

Co robią rodzice, gdy wyrwą się we dwoje na kolację? Gadają o dzieciach – wiadomo! Moje córeczki, tata i… mama. Kochanie, naprawdę tak mnie widzisz? :D

 Za siedem minut zamykają! Biegniemy! 

Zdążyliśmy! Łazienki w Noc Muzeów też były otwarte. A w KPRM podobno straszył sam premier. ;) 

Mirror selfie. 

Królewska Galeria Rzeźby Stanisława Augusta na co dzień jest zamknięta dla zwiedzających, ale w Noc Muzeów zrobiono wyjątek. 

A teraz czeka nas długi spacer powrotny, wśród licealistów i studentów. Będziemy udawać jednych z nich! :)

Po prawie trzech latach od drugiego porodu i pięć lat po pierwszym wracam do swoich starych pasji. Na początek raz w tygodniu wystarczy ;). 

W naszym domu każdy czeka na swojego ulubionego pana kuriera ;). A Portos nie jest łatwym psem jeśli chodzi o dietę. To znaczy – zjadłby wszystko (ma na swoim koncie już między innymi trutkę na szczury i piłkę pingpongową), ale pod względem karmy jest bardzo wrażliwy, dlatego od lat stawiamy na jedną markę. Farmina współpracuje z Uniwersytetem Fryderyka II w Neapolu (Wydział Żywienia Zwierząt), powstał nawet zespół Farmina Vet Research, którego celem jest opracowywanie nowych formuł na podstawie najnowszych odkryć naukowych. Znamienitym przykładem tego mogą być badania pokazujące ogromne znaczenie żywienia karmą o niskim indeksie glikemicznym w celu zapobiegania wystąpienia otyłości i cukrzycy. W ofercie można znaleźć karmy dla alergików i o różnym składzie (Portos nie może jeść mięsa kurczaka i kaczki). Na stronie Farmina możecie skorzystać z konsultacji żywieniowej i doradzić się w sprawie karmy dla naszego pupila (zarówno dla psa jak i kota). A jeśli, tak jak ja, kupujecie Farminę "od szczeniaka" to na pewno już wertujecie tekst w poszukiwaniu kodu! Wpiszcie Kasia25 a dostaniecie aż 25% rabtu na zakupy (ważny do końca wakacji 31.08). 

Tutaj macie link do zgłoszenia na konsultację żywieniową dla swojego pupila. Dietetyk przedstawi Wam plan żywieniowy dla Waszego pieska i pomoże dobrać odpowiednią dla niego karmę. 

Gdy Asia wpada do Ciebie w pośpiechu, a Ty szybko robisz zdjęcie, aby kolejnego dnia skopiować jej strój od A do Z :D. Ten top to oczywiście MLE

Kolczyki ze zdjęcia znajdziecie tutaj. Promocja na -20% na drugą sztukę biżuterii, wciąż trwa! ;) Wystarczy, że użyjecie kodu WIOSNA. A porcelanowa rączka to dzieło polskiej artystki pod marką Maison Fragile. 

 Podobno istnieją dwa rodzaje fachowców. Pierwszy to ten, który mówi, że "nie da rady". Drugi mówi, że "wszystko da radę", ale później okazuje się, że jednak nic nie wygląda, tak jak miało wyglądać. Ale ja wiem, że jest jeszcze trzecia kategoria, która mówi, że da radę, wykonuje projekt idealnie, szuka niekonwencjonalnych rozwiązań i jeszcze trzyma się terminu. Serio. Jeśli szykuje się Wam remont, albo chcecie zmienić blaty w kuchni czy gdziekolwiek w domu wykorzystać naturalny kamień/marmur to zapiszcie sobie profil @e_stone_pl

Dziś, poza stukaniem w klawiatury, towarzyszy nam od rana zdecydowanie głośniejsze stukanie związane z kolejnym etapem remontu. W sumie, nie wiem, czy się żalę czy cieszę – chyba jednak to pierwsze! A zresztą odkąd mamy już w końcu stół, to na nic w mieszkaniu nie należy narzekać.

Domowe biuro i spotkanie z Moniką, która zawsze wygląda jakby wyszła z żurnala.Spakowani? To zamieniamy biurko na trawę i będziemy pracować na łonie natury. 

Pałac Ciekocinko. ​Stary majątek ziemski. Na szczęście ktoś postanowił ocalić to miejsce od zapomnienia.

Obliczyłam, że mój kask jeździecki ma 23 lata. Pamiętam dokładnie jak dostałam go na czternaste urodziny. Odpadła już od niego jedna kokardka i przede wszystkim nie leży idealnie na mojej głowie, więc myślę, że zasłużyłam na coś nowego! No i czarno widzę pracę łydek w moich kaloszach. Jeśli znacie jakieś fajne marki z klasycznymi ubraniami do jazdy konnej, to będę wdzięczna za polecenie! 

Idealne miejsce dla wszystkich fanów Downton Abbey. 

1. A myślałam, że to ja jestem niewolnicą detali ;). 2. Jak wiadomo "kiepskiej baletnicy nawet rąbek spódnicy…" – więc zamiast narzekać na kalosze będę zdyscyplinowaną`uczennicą. 

Hamak usypia najlepiej i zwykle niespodziewanie. Na zdjęciu widzicie skórzane sandałki, które kolejny rok z rzędu zamówiłam moim dzieciom, bo są najlepsze. Buty Bobux są idealne także dla tych maluchów, które właśnie zaczynają chodzić (wiem, że zamawiają je nawet moje koleżanki fizjoterapeutki ;)). Dla wszystkich mam, które dbają o stopy maluchów: na hasło KASIA24 dostaniecie zniżkę 20% w terminie 30.05- 08.06.2024.

Jestem w niebie. 

Czas się przekonać czy nadal umiem sama osiodłać konia. Zachciało mi się Yellowstone, to mam! 

Ktoś się obudził!Berek! Mama przegrywa, bo po jeździe ledwie chodzi! Pierwszy galop w sezonie na drugi dzień zawsze boli ;).Dojechali kolejni przyjaciele z Trójmiasta! A wieczorem będzie nasz jeszcze więcej!Moją niezawodną bluzę znajdziecie tutaj (jeansy to natomiast Arket a buty to trampki Superga). A ta mała panienka nie zgodziła się ściągnąć sukienki…Ten model to Bobux Compass Caramel (są też opcje dla starszych dzieci).Od dawna widać, że ze mnie jest raczej stęskniona za sielską naturą dziewczyna, niż bywalczyni warszawskich salonów ;).Muzyka na żywo i spadające gwiazdy. Mówimy dobranoc naszym kolegom i idziemy… się jeszcze przejść!Ktoś krzyknie „dzieci będą dobrze spały” za 3,2,1… Aby do "randomowego" tygodnia wpleść trochę wakacyjnego nastroju trzeba konkretów. I kilka z nich mam zamiar Wam zafundować – może pomogą też  Wam? Zapraszam do lektury tego wpisu i moich poleceń! Pierwsze ciepłe wieczory w Sopocie. Piątkowe popołudnie. Jedni szykują się na imprezę, a inni… włączają tryb goblina, nakładają maseczkę i nadrabiają zaległości z całego tygodnia. 

Ale ta maseczka jest nie tylko dla goblinów ;). W gruncie rzeczy sprawdzi się świetnie właśnie wtedy, gdy planujemy wielkie wyjście, bo po jej użyciu skóra od razu wygląda młodziej i ładniej. Maska do twarzy Senelle to bogata, naturalna maska liftingująca z efektem GLOW. Wyrównuje koloryt, wygłada, ujędrnia, poprawia napięcie skóry, zmniejsza widoczność zmarszczek. Klikając w ten link otrzymacie 20% na wszystko oraz niespodzianki w zamówieniu (możecie również wpisać kod "mle" przy składaniu zamówienia, ale w linku obok nalicza się on automatycznie). 

A to moja dodatkowa ochrona przeciw wolnym rodnikom ;). I kolejny rozdział książki "Oczy Mony". Ostatnie poranne minuty. Lada moment idę odstawić młodzież do przedszkola i potem wpadam w wir pracy. Przez ostatnie dwa dni pisałam artykuł i teraz boję się nawet zerknąć na mejla… Odkryłam ostatnio, że ponad 80% zdjęć w moim telefonie, zrobionych jest przed godziną ósmą rano i po siedemnastej – niech sama ta statystyka da Wam obraz tego, jak bardzo wybiórcze są te beztroskie momenty, jak wiele z codziennego życia nie pokazują i z jakim dystansem trzeba do nich podchodzić. Lilak! Czego nie zrozumiałaś?!Poniedziałek. Cały ten komplet dresowy będzie w piątek znowu dostępny :). Moja nowa playlista "Lato w biurze MLE 2024". Słuchanie jej w moim Volvo to prawdziwa przyjemność! XC90 to jeden z tych modeli samochodów, w których można wykorzystać głośniki Bowers&WilkinsTego dnia było w naszym biurze MLE wielkie zamieszanie. I to nie tylko dlatego, że zabrakło kawy. ;) Miałyśmy w magazynie mnóstwo zamówień i dosłownie nie wiedziałyśmy, w co ręce włożyć. (Ta piękna tapicerka to także Volvo!).
Przegląd dziecięcych letnich sukienek… Połowa za mała na tę starszą, a druga połowa za duża na tę młodszą :).  Praca skończona i aż żal siedzieć w domu. Pakujemy się na plażę. Gdy powoli dochodzi do Ciebie, że idzie lato… Na Instagramie mnóstwo z Was pytało o ten przenośny leżak – to Zara Home. :).Nasze okulary dla dzieci są od UVOK.pl marki Olivio&Co (my mamy pomarańczowe i niebieskie). Chronią wzrok przed promieniowaniem ultrafioletowym, pochłaniając promieniowanie UVA, UVB i UVC dzięki zastosowaniu filtra UV400, którego obecność jest potwierdzona badaniami (znajdziecie je tutaj). To także produkty, które spełniają najwyższe normy bezpieczeństwa, potwierdzone certyfikatami EN ISO 12312-1:2013/A1:2015, (EU)2016/425, US ANSI Z80.3:2015, AS/NZS 1067:2003+AMDT. No i są elastyczne więc naprawdę trudno je uszkodzić. Ok, pierwsza kąpiel w zatoce odhaczona! Odwieczny konflikt interesów – ja najchętniej wzięłabym na plażę tylko łopatkę, a one domek dla lalek i wszystkie pluszaki. ​A jeśli chodzi o okularki dla dzieci to lepiej, aby nie patrzeć na nie jak na zabawki. Oczywiście mogą być kolorowe i ładne, ale niech będą też porządne. Te od UVOK.pl chronią oczy już od najmłodszych lat. Jeśli chciałbyście sprawdzić mój wybór to z kodem EASIER24 otrzymacie rabat na 20% w terminie 30.05-16.06.2024.Czyżby ta sama farba z Rossmanna? :DGdy mieszkasz nad morzem, plaża jest dla Ciebie tym, czym park w nienadmorskiem mieście.Morskie kolaże.
Połów. Wkładam do kieszeni. Pewnie znajdę je gdzieś w październiku, jak zagubioną pocztówkę z wakacji.

Wracamy do domu. Mam piasek nawet w uszach. Dziękuję Wam za obecność i mam nadzieję, że cudownie spędzicie ten nieco dłuższy weekend!

 

* * *

 

 

 

 

Nie lubię lata, bo uświadamia mi, że zaniedbałam siebie – majowe umilacze czyli kilka sposobów, aby ekstremalnie szybko przywrócić wakacyjny „vibe” w głowie

Wpis powstał we współpracy z marką Azure Tan, Veoli Botanica i Awesome Cosmetics. 

 

  Trochę w tym tytule przesadziłam, ale gdy wszyscy na około cieszą się już na lato, ja odczuwam gdzieś pod skórą napięcie, że to już, lada moment. Nim się obejrzę przyjdzie czas rozprężenia, na który nie jestem gotowa. Tyle jeszcze spraw do załatwienia, tyle miałam zrobić, aby to lato było fajniejsze, no i ja miałam być już ciut inną osobą, gdy nadejdzie. Wysportowaną, opaloną i zrelaksowaną, bez listy zadań do wykonania, która z każdym dniem jest coraz dłuższa.

  Jestem mistrzynią w jesiennym „trybie goblina” czyli chowaniu się w swojej norce gdy przychodzi jesień, wynajdywaniu świątecznego nastroju i tak dalej. Ale z latem jest inaczej. Im bliżej do Nocy Świętojańskiej, tym częściej muszę walczyć ze swoją neurotyczną naturą, która podpowiada mi, że „aby móc cieszyć się letnim czasem, musisz jeszcze zrobić to, to i to”. Dokończyć remont porzucony na finiszu, zamknąć projekt, który zaczęłam trzy miesiące temu i w połowie zorientowałam się, że chyba nie dam rady go ciągnąć, jeśli chcę mieć tyle czasu dla rodziny, ile potrzebuję. Nie wspominając już o masie innych rzeczy, które udowadniają, że prokrastynacja to moje drugie imię.

  Według profesora Jarosława Michałowskiego (za „Wysokie obcasy”), psychologa i terapeuty, takie zachowania mogą wynikać z nieadaptacyjnego perfekcjonizmu, czyli „perfekcjonizmu podszytego niewiarą we własne możliwości. Jeśli nie zrobię czegoś perfekcyjnie, to poniosę porażkę. A że trudno o perfekcję, to ociągamy się z działaniem. Takie są przyczyny o podłożu psychologicznym”. Odkładamy coś „na potem”, które nigdy nie następuje, a my wciąż mamy poczucie, że nie zasłużyłyśmy na nagrodę i odpoczynek, no bo nie wykonałyśmy założonego planu. Inna sprawa, że gdy inni cieszą się z długich letnich wieczorów, hamaka i słodkiego lenistwa, my, kobiety, wciąż zastanawiamy się co można by było zrobić, aby wszystkim wokoło było jeszcze milej. Chcemy być idealne i idealnie wywiązywać się ze swoich obowiązków, bo od tysiącleci stawiano nam poprzeczkę bardzo wysoko.  

Przechodząc do meritum – chciałabym poczuć wakacyjny klimat już teraz, będąc nadal tą samą „ja” – trochę zdenerwowaną, martwiącą się na zapas, bez idealnych nóg i perspektywy dwóch tygodni na Malediwach. Typowe blogowe „pitu pitu” powinno się teraz rozpocząć od stwierdzenia, że wszystko jest w naszej głowie, ale uważam, że to tylko po części prawda. Aby do „randomowego” tygodnia wpleść trochę wakacyjnego nastroju trzeba konkretów. I kilka z nich mam zamiar Wam zafundować – może pomogą też Wam?

zestaw z muślinowej bawełny – MLE (dostępny na przełomie maja i czerwca)

 

1. Cykady, fortepian i szum fal.

  Zacznijmy od muzyki. Specjalnie dla moich Czytelniczek stworzyłam zupełnie nową playlistę na lato. Wiem, jak wiele z Was zapisało sobie moje poprzednie propozycje i cieszę się, że utwory, które tak pozytywnie działały na mnie w ciągu różnych pór roku, Wam też sprawiły przyjemność. „Lato w biurze MLE 2024” to blisko półtorej godziny muzyki, która w subtelny sposób doda do Waszej codzienności odrobinę letniej świeżości. Mam nadzieję, że gdziekolwiek będziecie jej słuchać, poczujecie się jak na pikniku w oliwnym gaju.   

"Lato w biurze MLE" 

 

2. Galette z brzoskwiniami.  

  Zadbałyśmy już o zmysł słuchu, teraz czas na smak. Zauważyłyście, że gdy rozmarzymy się na temat danej pory roku, zwykle wymieniamy to, co najbardziej lubimy wtedy jeść? „Wyjedziemy na wakacje i znów zjem tę pyszną włoską burratę” albo „zimą uwielbiam zapach gorących jabłek z cynamonem i wanilią”. Kilka tygodni temu niejedna z nas pewnie rzuciła, że „już nie może się doczekać szparagów z jajkiem sadzonym”, ale w przypadku lata ta lista jest chyba najdłuższa ze wszystkich. To czas obfitości i świeżości, a plony, które przynosi potrafi ożywić w nas najpiękniejsze wspomnienia. Wystarczy jeden kawałek ciasta z owocami polanego odrobiną śmietany, aby przenieść się na chwilę do sielskich obrazów, jak z Pana Tadeusza. Swoją drogą, ten przepis wygląda trochę jak wyciągnięty z jakiegoś dzieła epoki Romantyzmu. A smakuje jak poezja! Znalazłam go kiedyś u Rozkosznego i pokochałam za to idealne, kruche ciasto – mówię Wam, że już zawsze będziecie je chciały robić z tego przepisu.

PROSTE LISTKUJĄCE KRUCHE CIASTO Z OWOCAMI OD ROZKOSZNEGO

Skład:

na ciasto:

1 szklanka, plus dwie łyżki (150 g) mąki pszennej

1 łyżeczka cukru

¼ łyżeczki soli morskiej drobnoziarnistej

100 g zimnego masła, pokrojonego na małe kawałki

120 g serka kremowego typu Philadelphia

na wypełnienie:

dowolne owoce około 750 g (ja wybrałam brzoskwinie) 

100 g cukru pudru 

sok z ½ cytryny

szczypta soli

1 łyżka mąki ziemniaczanej

ziarenka z 1 laski wanilii (lub 1 łyżka ekstraktu, lub 1 cukier waniliowy)

1 łyżki bułki tartej

1 jajko, roztrzepane

cukier do posypania, najlepiej gruboziarnisty

śmietana lub lody do podania

A oto jak to zrobić: 

Wszystkie składniki na ciasto włóż do misy robota kuchennego. Możesz też zagnieść ciasto ręcznie. Uformuj dysk, spłaszcz go i owiń folią spożywczą. Wstaw do lodówki na godzinę lub 20 minut do zamrażarki, jeśli bardzo, ale to bardzo Ci się śpieszy. W międzyczasie przygotuj owoce. Owoce odpestkuj i pokrój na plasterki, dodaj 100 g cukru, skrop sokiem z cytryny, dodaj szczyptę soli, wanilię i mąkę ziemniaczaną. Odstaw na min. 30 minut, aż owoce puszczą sok. Sok przelej do garnuszka, zagotuj. Gotuj na małym ogniu, często mieszając, aż zgęstnieje na rzadki kisiel, około 3 minuty. Wymieszaj powstałą glazurę z owocami. Odstaw do całkowitego wystygnięcia. W międzyczasie rozgrzej piekarnik do 220 stopni Celsjusza (góra-dół). Galette wraz z papierem zsuń z talerza na blachę. Posmaruj boki roztrzepanym jajkiem i posyp cukrem, najlepiej gruboziarnistym. Piecz około 25 – 30 minut, aż spód i boki będą mocno zarumienione. Jeśli wierzch zacznie się zbyt szybko przypiekać, przykryj go folią aluminiową. Wystudź na blaszce. Zjedz koniecznie z lodami lub bitą śmietaną. Galette najlepiej smakuje w dzień wypiekania, ale raczej ma małe szansę przetrwać dłużej. 

3. Jak pachnie lato na naszej skórze?

  Sporo z Was pyta mnie w komentarzach o perfumeryjne polecenia, a ja, jak stara nudziara, od lat odpowiadam, że tylko Chanel 5, ale w tym sezonie trochę zaszalałam. Poniżej kilka moich wakacyjnych wyborów, a w nich zapach piasku i morza zamknięty w olejku, próba zamknięcia nastroju pewnego zdjęcia w butelce i coś, co będziecie mogły dzielić z Waszą drugą połówką. 

– L'APÉRO sea, sud & sun (maleństwo, które zmieści się do kopertówki)

Oplotka FUMÉE

Byredo 1996 

Chanel PREMIERE (odświeżona wersja kultowego zapachu)

Książki pokazane na zdjęciu to (od góry): "Provence Glory"  Francois Simon // "Sztuka podróży" Travelicious // "Great Escapes Europe" Angelika Taschen // "Chateau Life" Jane Webster, Robyn Lea // 

 

4. Podróże małe i… te jeszcze mniejsze.

  „Ten kto za dzieciaka opanował sztukę szukania przygód na podwórku tuż za domem, ten w dorosłości będzie potrafił odnaleźć radość w najprostszych rzeczach” – ktoś mądry powiedział mi to kiedyś, gdy jako mała dziewczynka, bawiłam się piątą godzinę na trzepaku. Dziś doskonale wiem, co miał na myśli. Te najcudowniejsze wakacyjne wspomnienia nie zależą zwykle od celu naszej podróży – nawet jeśli ten jest piękny i odległy – ale od pracy jaką włożymy w czas, który został nam dany. Tak, pracy, bo delektowanie się otoczeniem jest sztuką, której niektórzy nie opanują nawet w pięciogwiazdkowym hotelu na Lazurowym Wybrzeżu.

 Według ekspertów tegoroczne wakacje staną pod znakiem lokalnego odkrywania – chodzi o minimum stresu związanego z podróżą, a maksimum powolnego doświadczania. Chociaż przeglądając te piękne albumy, które widzicie na zdjęciu powyżej, można zacząć marzyć o Prowansji i Capri, to szybciej poczuję ten wakacyjny „vibe” gdy zaplanuję na sobotę wycieczkę rowerową. Mniej stresu, a dla dzieci dmuchanie dmuchawców to i tak najlepsza zabawa pod słońcem. 

Kosmetyki od tej polskiej marki używam już od października zeszłego roku. Awesome Cosmetics jest pierwszą i polską marką, która w swoich kosmetykach stosuje hypskin. Jest to bioaktywna substancja naturalnego pochodzenia, pozyskiwana jest z ekstraktu z rzadkiej odmiany alg morskich. Badania producenta substancji pokazują, że działanie 1% hypskinu może być porównywalne do działania 0,3% retinolu. Marka o wszystkich składnikach rzetelnie informuje klientki w imię idei: transparentność to podstawa budowania dobrych relacji, dlatego poza informacją o tym, że dany kosmetyk posiada na przykład ponad 98% substancji naturalnych, zawsze dostajemy także informację o tym, co składa się na te 2% i dlaczego ich wykorzystanie okazało się lepsze od naturalnych zamienników.

 

5. Hej! Nie czekaj na hotelowe SPA. 

  Przychodzi wieczór, a na ścianach mojej łazienki wciąż tańczą promienie zachodzącego słońca. To detale, ale czasem wystarczą, aby zamienić codzienne czynności w przyjemne chwile dla siebie. Wykorzystuję więc te kilka dodatkowych minut w dziennym świetle, aby przyjrzeć się swojej skórze, przewertować łazienkową szafkę i na spokojnie zastanowić się, które z kosmetyków mi służą, a o których lepiej zapomnieć… i Wam nie polecać (to, że tak często widzicie u mnie te same marki wynika z tego, że większość nowych ofert odrzucam po przetestowaniu – niestety nie wszystkie popularne kosmetyki po przeanalizowaniu składów są warte naszych pieniędzy). Moja letnia kosmetyczka przedstawia się w ten sposób:

  Awesome Cosmetics – zamiast ekspresowej pielęgnacji (mycie i krem) dodam jeszcze coś, tak aby pielęgnacja była szersza. Seria Hydro Feeling to kompletna pielęgnacja – od oczyszczania przez tonizowanie, nawilżanie i odżywianie. W jej skład wchodzi żel do mycia twarzy, esencja tonizująca, serum i krem. Esencja tonizująca to też świetny produkt na przykład w długą podróż, gdy chcemy dać naszej skórze odrobinę wytchnienia, ale bez dotykania jej palcami. „W każdym kosmetyku łączymy wiele składników aktywnych w naprawdę dużych stężeniach. Zamiast zrobienia z takiej mieszanki trzech kremów, my stawiamy na jeden o wyjątkowo bogatym wnętrzu.” – mówią twórcy marki. Z kodem rabatowym o treści KASIA20 otrzymacie 20% rabatu na cały asortyment w Awesome Cosmetics (kod działa do 26 maja).

  Veoli Botanica – do mojej kosmetyczki wróciło w końcu serum pod oczy, które przez jakiś czas było wyprzedane, ale teraz znów można je kupić. Mówię Wam, że gdy raz go spróbujecie ciężko będzie Wam się  z nim rozstać. Niweluje cienie, oznaki zmęczenia i nie odkłada się w zmarszczkach. Po prostu hit! A skoro to wpis między innymi o letniej pielęgnacji, to nie mogę zapomnieć o filtrze – i Wy też proszę nie zapominajcie. Wyrzućcie kosmetyki przeciwsłoneczne z poprzedniego sezonu – nie nadają się już do uzytku. Na opakowaniach kosmetyków jest oznaczenie w postaci rysunku otwartego słoiczka – wskazuje on ile czasu po otwarciu produkt nadaje się do użycia. W przypadku kremów z filtrem najczęściej jest to czas od sześciu do dziewięciu miesięcy. Zwróćcie też uwagę na parametry ochronne kremu, tutaj mała ściąga:

SPF – określa stopień ochrony skóry przed promieniowaniem UVB, które odpowiada za opaleniznę oraz oparzenia słoneczne. Wartość SPF oznacza się poprzez porównanie czasu, po jakim na naszej skórze pojawi się rumień przy zastosowaniu produktu z SPF i bez niego. Należy pamiętać, że SPF nie zapewnia ochrony przed promieniowaniem UVA, które może prowadzić do przyspieszonego starzenia się skóry i zwiększonego ryzyka wystąpienia nowotworów.  

UVB – zawiera filtry przeciw promieniowaniu UVB odpowiedzialnemu m.in. za poparzenia słoneczne, reakcje alergiczne i nowotwory skóry.

PA ++++ – bardzo wysoka ochrona przeciwsłoneczna przed promieniowaniem UVA. Cztery plusiki to najwyższa możliwa ochrona.

HEV/IR – ochrona przed szkodliwym działaniem światła niebieskiego emitowanego przez ekrany (HEV) oraz ochrona przed promieniowaniem podczerwonym Infrared (IR).

PPD – wartość PPD stanowi wskaźnik skuteczności kremu z filtrem w ochronie przed promieniowaniem UVA, które jest głównym czynnikiem przyczyniającym się do fotostarzenia. Wartość PPD mówi nam o tym, ile razy zmniejszy się dawka promieniowania UVA absorbowanego przez skórę.

Lekki krem ochronny SPF przeciw fotostarzeniu BUT FIRST, SUNSCREEN (zawiera wszystkie wymienione powyżej zabezpieczenia) i rozświetlająco-liftingująco-naprawcze serum pod oczy i na powieki 20 SECONDS MAGIC EYE TREATMENT GLAM oraz  od Veoli Botanica. Kod rabatowy makelifeeasier20 daje -20% na wszystko.

4. A może to pokłosie funkcjonującego przekonania, że latem powinnyśmy być najlepszą wersją siebie?

  Na balet wróciłam miesiąc temu, zamiast – tak jak to sobie kiedyś obiecałam – we wrześniu zeszłego roku, nie pamiętam też kiedy ostatni raz biegałam. W przeszłości wydawało mi się, że nigdy nie dam się wplątać w gonitwę typu „zostało 63 dni do lata! Czas rozpocząć akcję bikini!”, ale po dwóch ciążach trochę inaczej na to patrzę. Podobno łatwiej jest być mamą, gdy zaakceptuje się fakt, że nie wszystko musi zawsze wyglądać idealnie. Albo dom, albo dzieci, albo ja – jeśli są kobiety, które siedem dni w tygodniu przez 24 godziny na dobę kontrolują cały chaos wokół siebie i niczego nie odpuszczają, to chętnie poznam ich sekret. Póki co godzę się z faktem, że drabinki na brzuchu do czerwca nie wyhoduje (i bądźmy ze sobą od razu szczere – do września też pewnie się to nie uda) i stawiam tylko na ekspresowe rozwiązania. Opalenizna – to jest dla mnie klucz do tego, aby z większą przyjemnością wkładać letnie ubrania. W aplikowaniu samoopalaczy doszłam do prawdziwej perfekcji, więc zdradzę Wam kilka moich „lifehacków”, a raczej „tanhacków”:

– Jeśli nie masz czasu (albo ochoty) aby robić peeling przed użyciem samoopalacza, to wsmaruj krem albo balsam w kostki, pięty, kolana, nadgarstki i łokcie (także po wewnętrznej stronie) i po paru minutach rozpocznij aplikację samoopalacza.

– Zawsze nakładaj samoopalacz welurową rękawicą. Umycie rąk po aplikacji nie wystarczy, bo minimalna ilość produktu może zostać pod paznokciami, czy przy wysuszonych skórkach. Żółty kolor w tych miejscach nie wygląda dobrze ;).  

– Jeśli nie masz specjalnej rękawicy, możesz użyć jednorazowych rękawiczek silikonowych. Dobrze sprawdzą się w przypadku balsamów samoopalających, a jeśli używasz pianki to pamiętaj aby wsmarować ją jak najszybciej, bo rękawiczki nie zblendują produktu tak dobrze jak welurowa rękawica.  

Wszystko, co tylko może być potrzebne do uzyskania domowej opalenizny. Mamy tu "usuwacz" nieplanowanych przebarwień, silnie opalającą piankę (polecam tym bardziej doświadczonym, daje super mocny efetk), puder, który redukuje uczucie lepkości po nałożeniu samoopalacza, masło do ciała (ładny naturalny efekt, dobry dla początkujących), produkty pielęgnacyjne i jednocześnie opalające do twarzy, peeling, spray do twarzy i rękawicę do rozprowadzania kosmetyku. Wszystko od Azure Tan (z kodem mle15 macie 15% rabatu).

 

– Samoopalacza nie nakładamy na dłonie powyżej nadgarstka. Na koniec aplikacji możemy delikatnie przyłożyć rękawicę do nadgarstków i delikatnie „przeciągnąć” ją w stronę palców (podobnie postępujemy przy wierzchach stóp – nie dochodzimy do palców).

– Używając kropelek do twarzy największą ilość produktu nałóż na te miejsca, które zwykle są najbardziej wystawione na słońce – nos, kości policzkowe, szczyt czoła. Pamiętaj, że tego typu produkty lubią się odkładać na linii włosów, czyli przy uszach i linii brwi. Na końcu dobrze jest te miejsca delikatnie przetrzeć ręcznikiem czy chusteczką, aby ściągnąć nadmiar. Nie zapominaj nałożyć produktu na szyję!

Kolor opalenizny, który widzicie na zdjęciu to efekt tylko jednorazowego nałożenia Azure Tan Shimmering – stopniowo opalającego masła do ciała (po 24 godzinach od nałożenia, po 12 godzinach zmyłam produkt). Masło posiada też właściwości nawilżające. Z kodem mle15 otrzymacie 15% zniżki na całą markę Azure Tan w sklepie Organic Concept.

 

  Artykuł miał być o ekspresowych sposobach na wakacyjny nastrój, ale pozwólcie, że na koniec stanę jednak w kontrze do samej siebie. Na około wciąż słyszymy narrację, która mówi: rób tylko to, na co masz ochotę, ale z punktu widzenia procesów poznawczych naszego umysłu jest to kompletna bzdura. Prawdziwą satysfakcję i przyjemność daje nam osiąganie postawionych celów, często takich, które wymagają wysiłku. Ekspresowe przyjemności to w ogóle ryzykowny temat. Dzięki badaniom z dziedziny neuropsychologii wiemy, że kryje się za nimi nagły wzrost dopaminy, odpowiedzialnej za nasze poczucie zadowolenia. W naturze nie ma nic za darmo i najczęściej szybki skok oznacza później równie szybki spadek, czyli mocno obniżony nastrój i silną demotywację (za "Dopamine and effort" Walton, 2019). Ewolucja zaprogramowała nasz mózg w taki sposób, aby przez cały czas łaknął dopaminy. Pierwotnie miała ona powoli wzrastać w sytuacjach, które zwiększały nasze prawdopodobieństwo przetrwania, to jest:

– polowanie

– budowanie

– gotowanie

– odkrywanie

– stosunki seksualne

  Dopamina była "nagrodą" za odpowiednie zachowania. W którymś momencie zorientowaliśmy się jednak, że istnieją prostsze i mniej męczące sposoby na to, aby podnieść poziom dopaminy. Te „proste przyjemności” to przede wszystkim:

– cukier

– scrollowanie internetu

– alkohol

– nikotyna

– wciągające seriale

– gry

  Na dodatek jeśli nie reglamentujemy sobie „szybkich przyjemności”, to przestają nam dostarczać dopaminy i potrzebujemy ich coraz więcej. Jak zatem najlepiej złapiemy tę letnią atmosferą, skoro kieliszek wina o zachodzie słońca odpada? W akcji – jeśli chcemy zjeść coś słodkiego, niech będzie to własnoręcznie upieczone ciasto z czerwcowych owoców, a nie batonik z supermarketu. Jeśli potrzebujemy fizycznego odpoczynku, to nie na kanapie, tylko na trawie w parku, czy ogrodzie. Mamy kwadrans na reset po trudnym spotkaniu? Zamiast przeglądać rolki na instagramie, przejdźmy się i – jak idiotycznie to nie zabrzmi – powąchajmy kwiaty kwitnące na drzewach. Nie żebym wyrzucała Was teraz z bloga – co to, to nie… ale artykuł się właśnie kończy, więc zapraszam Ciebie na mały spacer. Popatrzymy – nawet jeśli z zupełnie innych miejsc – na to samo niebo, zapewnimy sobie powolny skok dopaminy i przestaniemy myśleć o tym, że lato nas pogania.  

 

*  *  *

 

 

 

ZAPISKI O MODZIE I STYLU – CO WAKACYJNA WALIZKA MÓWI O TWOJEJ OSOBOWOŚCI, czyli kilka błędów, które kiedyś popełniałam

Wpis zawiera lokowanie marki własnej.

 

sukienka z czerwoną lamówką – MLE (premiera w maju)

skórzane klapki – Hermes

 

  „Zostanę malarzem południa” – stwierdził kiedyś w liście do brata Vincent van Gogh, kiedy z zachmurzonej i szarej północno-zachodniej Europy przeniósł się na przepełnione słońcem południe Francji. Niektórzy znawcy malarstwa twierdzą, że zmiana otoczenia, a tym samym światła, stała się główną przyczyną ewolucji jego stylu.

  Nie wiemy czy w związku z tym zaczął też ubierać się inaczej, ale jeśli podróż na południe ma tak potężny wpływ na twórczość najzdolniejszych ludzi naszej ery, to chyba można założyć, że rzutuje też na estetyczne wyczucie zwykłych śmiertelników. Zresztą sama po sobie widzę, że szerokość geograficzna i wakacyjna atmosfera wpływa na mój styl, na to, jak czuję się w konkretnych ubraniach, jakie kolory i kroje chcę nosić i co chcę nimi przekazać (chociaż akurat ten ostatni aspekt pewnie w dużym stopniu pozostaje w mojej nieświadomości). Co więcej, psychologowie twierdzą, że mechanizm ten działa także w drugą stronę. Ojciec psychologii – William James – pisał kiedyś w swoim „The Sartorial Self”, że to, co nosisz na sobie determinuje Twoje zachowanie. Tym samym tworzy jakieś nawyki, które w dłuższej perspektywie kształtują codzienne życie. Przejaskrawionym przykładem byłyby pewnie wysokie szpilki – jeśli nosimy je codziennie, to wymuszają one na nas konkretne zachowania czy chociażby środki transportu (bo na rowerze raczej nigdzie nie dojedziemy). James żył na przełomie XIX i XX wieku, ale sto dwadzieścia lat po jego śmierci te przemyślenia są nadal aktualne i – co najważniejsze – potwierdzone badaniami.

  Chcecie dowodów? Proszę bardzo – w raporcie opublikowanym w 2015 roku w czasopiśmie „Social Psychological and Personality Science” naukowcy z Columbia University i California State University przeprowadzili serię pięciu testów, aby sprawdzić, czy noszenie formalnych ubrań (takich jak garnitury) pomaga lub utrudnia abstrakcyjne myślenie. We wszystkich przypadkach okazało się, że noszenie formalnych ubrań sprawiało, że badani byli statystycznie rzecz ujmując bardziej twórczy niż grupa kontrolna. W innym badaniu sprawdzano także różnice w samopoczuciu. Strój biznesowy zmieniał sposób w jaki badani myśleli o swoich kompetencjach i cechach charakteru.

  Temat formalnych strojów i ich wpływie na człowieka został przez badaczy wnikliwie przeanalizowany, bo wyniki były później wykorzystywane przez korporacje, aby jak najlepiej zarządzać potencjałem pracowników. Tak to bywa, że nauka często musi wchodzić w relacje z biznesem, bo badania są kosztowne i muszą przekładać się w dłuższej perspektywie na zysk. Pewnie dlatego mało kto zajmuje się profesjonalnymi analizami na temat naszej letniej garderoby (w tym miejscu widzę pole do popisu dla marek odzieżowych – może MLE opracuje kiedyś idealną, terapeutyczną garderobę wakacyjną ;)?). W tym temacie pozostają mi więc dywagacje i wyciąganie wniosków z własnego doświadczenia. A na to drugie naprawdę nie mogę narzekać.

   Myślę, że popełniłam w swoim życiu większość błędów, które można popełnić w trakcie pakowania wakacyjnej walizki – od zapomnienia szczoteczki do zębów, przez pomylenie moich skarpetek i t-shirtów ze skarpetkami i t-shirtami męża, aż po typowe i nielogiczne decyzje, które sprawiały, że właściwie przez cały wyjazd nie bardzo miałam się w co ubrać, chociaż po powrocie połowa moich rzeczy była nietknięta. O zostawieniu walizki z wszystkimi butami i bielizną na środku przedpokoju nie wspominając…

  Z perspektywy dorosłej już kobiety, która do wyjazdowych przygotowań podchodzi dziś beznamiętnie, widzę, że większość moich błędów wynikała z wielorakich emocji, które towarzyszyły mi na przestrzeni różnych etapów życia (no i moja pamięć na miarę złotej rybki też nie była bez znaczenia). Nadzieje, lęki, słabości, pragnienia – to wszystko wpływa na to jak się ubieramy. Pakując walizkę niektóre z tych uczuć możemy na chwilę zostawić za sobą, a innym dać w końcu dojść do głosu. Ale jak we wszystkim – tu też trzeba znaleźć balans. Szukanie go trochę mi zajęło.

  Na początku – tak jak w mitologii greckiej – był po prostu chaos. Nie potrafię nawet przypomnieć sobie czy w ogóle miałam jakieś „patenty” na wakacyjną garderobę. Pamiętam za to rozczarowanie, gdy byłam zmuszona wkładać to, co sama sobie wybrałam i wcale nie czułam się w tym dobrze. Z zazdrością patrzyłam na koleżanki, które spakowały chociaż jeden biały t-shirt, dżinsy i skórzane płaskie sandały. Albo czarną długa zwiewną sukienkę, którą mogły włożyć i na plażę (z klapkami i wiklinowym koszem) i na wieczór z innymi dodatkami.  Brałam za dużo eleganckich butów, a za mało takich, które nadawały się na długie spacery w upale i po brukowanych uliczkach. I prawie zawsze w którymś momencie było mi zimno, bo brałam za mało ciepłych rzeczy, albo kompletnie nie pasowały one do tych pozostałych. Miałam w głowie jakieś wyobrażenie wakacyjnej mody, ale zupełnie nie podejmowałam wysiłku, aby ta wizja przystawała do rzeczywistości.

  Na wakacje brałam to w czym myślałam, że wyglądam dobrze i niewiele analizowałam. Wraz z wiekiem – nie tylko w przypadku ubrań – zrozumiałam że ilość nie przechodzi w jakość, a doskonały styl w zdecydowanej większości przypadków jest efektem wykonanej pracy, a nie daru od Boga. Przestałam się też oszukiwać, że we wszystkim wyglądam dobrze. Nastała u mnie wtedy era pragmatyzmu. Na wakacje pakowałam się z taką samą sumiennością jak na służbowe wyjazdy. Przymierzałam wszystko po kolei, dzięki czemu wiedziałam, że muszę spakować taki, a nie inny stanik, aby nie wystawał spod ramiączek sukienki, analizowałam wszystkie sytuacje, w których mogę się znaleźć na wyjeździe, sprawdzałam czy jakiegoś elementu stroju nie można zostawić w domu, bo jego funkcja dubluje się z innym, już spakowanym. Zawsze zabierałam dodatkowy biały t-shirt. Nigdy nie robiłam „spontanicznych” zakupów na dzień przed wyjazdem. Robiłam dokładną listę i sprawdzałam ją dwukrotnie przed zamknięciem walizki. I chyba na jakimś etapie stałam się niewolnicą tego funkcjonalizmu. Był to też taki czas w życiu, w którym chciałam (a może nawet nie potrafiłam inaczej?) mieć wszystko pod kontrolą.

  I chociaż dziś trochę współczuję tamtej Kasi, to wiem, że praca, którą wtedy nad sobą wykonałam (i nie mówię tu tylko o umiejętnościach organizacyjnych) przydała mi się w nowej roli. Gdy zostałam mamą, na pakowanie moich ubrań miały wpływ właściwie tylko dwie rzeczy: pogoda i charakterystyka miejsca (wieś, atrakcje na łonie natury, miasteczka itd.). Nie bardzo miałam wtedy ochotę na eksponowanie ciała, bo po pierwsze, po ciąży nie wyglądało tak jak chciałam, a po drugie, byłam tak skupiona na pieluchach, turystycznych przewijakach i milionie innych bobasowych rzeczy, które trzeba było spakować, że najchętniej wzięłabym dla siebie to, co akurat wyciągnęłam z pralki. Kapsułowa garderoba, którą stworzyłam sobie wcześniej, świetnie zdała egzamin. Do perfekcji nauczyłam się oszczędzać miejsce (słoiki z potrawką z cielęciny i komplet pieluch na cały tydzień właściwie uniemożliwiają modowe szaleństwa na wakacjach) i przede wszystkim nie traktować własnego stylu zbyt ambicjonalnie.

  I właściwie wszystko było już OK, bo zawsze miałam ze sobą poprawny strój. Tylko jak czerpać przyjemność ze swojego stylu, gdy wszystko co związane z modą i ubraniami schodzi na drugi (a może raczej dwudziesty czwarty) plan? Może przydałoby się trochę szaleństwa i luzu? W końcu urlopy są o tym, by odreagować. By każdy aspekt naszej wakacyjnej codzienności przyniósł nam inną radość życia. Niech pierwsza rzuci kamieniem ta z nas, której nigdy nie kusiło, aby na wakacjach pokazać swoje alter-ego. Wpakować do bagażu wszystkie te sukienki, których z różnych powodów nie chcemy nosić w naszych rodzinnych stronach, postawić na mocny kolor albo śmigać przez cały dzień w kreacji z odkrytymi plecami. Pokazać się w innej odsłonie, nawet jeśli naszą widownią będą tylko krowy na pastwisko albo jaszczurka przy basenie.

   Rutyna dnia codziennego dla większości z nas oznacza wpisywanie w wiele różnych ról, a my musimy znaleźć jeden strój, który będzie pasował do nich wszystkich – od rana do wieczora. Na wakacjach jest o niebo prościej. Mamy wtedy przypisaną tylko jedną rolę – kobiety, która ma przede wszystkim miło spędzić czas. Wakacje dają nam przyzwolenie zarówno na wariactwo jak i spokój, wygodę i ekstrawagancję. No i utratę kontroli – nie tylko nad włosami, których nie możemy ułożyć tak jak zwykle, bo w apartamencie jednak nie ma suszarki. Piszę to ze świadomością, że sama mam z tym problem. A więc odnotowuję tutaj przy Was, że wychodzenie ze schematów to cel na najbliższą podróż.  

  A na koniec zapraszam Was na kilka kadrów z miejsca, gdzie nie potrzeba nic więcej poza kilkoma wakacyjnymi sukienkami i jednym swetrem. Zwłaszcza, gdy współtowarzyszkami są inne świetnie ubrane kobiety. 

sukienka z żakardowej tkaniny – MLE (premiera w maju)

dwukolorowa torebka – Polene

okulary – Celine

satynowy komplet Asi – MLE (premiera w maju)

wszystkie ubrania – MLE 

brązowa pleciona torebka – Dragon diffusion

czarna torebka – Bottega Veneta

czarne klapki – Hermes 

moje sandały – Ancient Greek Sandals

sweter z bawełny i wełny merynosowej – MLE (premiera w maju)

Odkrywam Biarritz i tajemnice kamelii z domu CHANEL

Wpis powstał dzięki zaproszeniu marki CHANEL.

  Był rok 1998 kiedy Jean Thoby, ogrodnik od pięciu pokoleń, postanowił nawiązać współpracę z domem mody CHANEL, bo zaczynało być dla niego jasne, że bez wsparcia nie uda mu się uchronić przed wyginięciem niektórych gatunków kamelii. Miał szczęście, bo przed laty dział badawczy CHANEL próbował już nakłonić do współpracy rodziców Jean'a (bezskutecznie). Słynny dom mody wciąż doskonale pamiętał o niezwykłym potencjale jaki kryją w sobie te trudne w uprawie rośliny i bez wahania postanowił wykorzystać tę szansę.

  To mógłby być początek sagi o francuskich dynastiach, wielkich wpływach i skarbach ukrytych wśród pędów pnącego bluszczu… i ten nastrój nie opuszczał mnie także wtedy, gdy sama znalazłam się w samym centrum wydarzeń.  Moja przygoda zaczęła się na dworcu kolejowym w Biarritz, gdy po kilkugodzinnej podróży wysiadłam z pociągu i wraz z resztą zaproszonych przez CHANEL osób ruszyłam w stronę hotelu. Można by pomyśleć, że na dziewczynie, która od urodzenia mieszka nad morzem, widok plaży i fal nie zrobi większego wrażenia, a jednak wybrzeże w Biarritz zasługuje na odnotowanie. Po wejściu do pokoju przez dobrych kilka minut wpatrywałam się w potężne wody Oceanu Atlantyckiego, piaszczysty brzeg, bloki skalne wysokie na kilkanaście metrów i dumną latarnię morską na horyzoncie, która uratowała pewnie niejednego zbłądzonego marynarza. Mówiąc w skrócie – widok zapierał dech w piersi.  

  A samo Biarritz jest jak sen o idealnym francuskim nadmorskim miasteczku. Takim, w którym pan w berecie krzyczy co rano przez okno „Bonjour” do każdego przechodnia, pani na rowerze jedzie do pracy wioząc w koszyku pięć bagietek, a turyści udają mieszkańców i za wszelką cenę nie chcą dać po sobie poznać, że nie znają tutejszych zwyczajów. Życie toczy się wolnym rytmem wśród nieskończonych odcieni błękitu – od szafirowych fal oceanu przez zgaszone „lapis lazuli” ocynkowanych dachów. Po powrocie z długiego spaceru i nawdychaniu się morskiej bryzy zasnęłam tak głęboko, że gdyby nie skrzecząca na parapecie mewa z całą pewnością zaspałabym na zbiórkę.

  Po błyskawicznym śniadaniu wyruszyliśmy w stronę maleńkiej wioski Gaujacq. To właśnie tam, pomiędzy zielonymi wzgórzami Béarn i Adour, CHANEL prowadzi projekt na wyjątkową skalę, a wszystko kręci się wokół symbolicznego kwiatu Mademoiselle Chanel, o którym wspomniałam już wcześniej – kamelii.   Po dotarciu na miejsce poznałam mojego przewodnika – Jean'a Thoby we własnej osobie. Przyszedł po nas w swoim roboczym stroju, tak jakby dosłownie kilka minut wcześniej sadził jeszcze cebulki kwiatów czy pielił chwasty. Moje zamszowe sztyblety z całą pewnością nie przetrwałyby tego, co zaplanował dla nas maestro ogrodnictwa, więc pokornie, wraz z pozostałymi osobami, zmieniłam własne buty na kalosze i ruszyłam za nim w stronę ogrodu.

  „Cierpliwość. To jeden z tych sekretnych składników, których ludziom ostatnio bardzo brakuje, a bez niej natura nie da nam tego, czego tutaj potrzebujemy.” – usłyszałam od niego, gdy wspólnie przemierzaliśmy dróżki wzdłuż grządek i zarośli. On z gracją przechadzał się między krzewami i chaszczami, tak jakby doskonale wiedział, skąd wyrasta każda gałąź i gdzie leży każdy konar, a ja dreptałam za nim w pośpiechu, próbując jednocześnie notować, robić zdjęcia i nie wpaść twarzą w błoto. „Kraina w la Chalosse znana jest z regularnych opadów przez cztery pory roku, prawie niewystępujących wiatrów, głębokich gleb i licznych źródeł. Jest to mikroklimat zbliżony do tego, który kamelia pamięta z krajów swojego pochodzenia – Chin, Korei i Japonii.” Ale poza specyficznym klimatem kamelia potrzebuje też specjalnego traktowania i nie nadaje się do masowej uprawy. Aby dobrze rosnąć, kamelie muszą być otoczone pasmem drzew, krzewów i roślin okrywowych aby zapewnić jej naturalne ocienienie. Jakiekolwiek zanieczyszczenie gleby ma na nią zgubny wpływ, a jej kwiaty muszą być zbierane wyłącznie ręcznie. Brzmi jak prawdziwy koszmar przesiębiorcy, który nie ma czasu ani ochoty bawić się w takie ceregiele. Nic więc dziwnego, że kilkanaście lat temu wiele gatunków kamelii było bliskich wyginięciu. „Dzięki wsparciu domu CHANEL ochroniono tu 75 gatunków kamelii botanicznych” – podsumował Thoby i zaprosił nas na spotkanie z kolejnym pasjonatem kamelii – Philippem Grandry.

  „Nie ma skutku bez przyczyny. Jeśli nawozisz ziemię chemią nie licz, że spotkasz w niej dżdżownicę. Jeśli używasz pestycydów nie oczekuj, że pszczoły będą zapylać Twoje kwiaty. Jeśli nie pozwolisz naturze robić tego, co umie odkąd powstał świat, nie zdziw się jeśli nie przetrwa.” – zaczął Grandry i po chwili przeszedł do wymieniania licznych osiągnięć jego laboratorium. „Podejście agroekologiczne doprowadziło nas nie tylko do stosowania bezpiecznych, naturalnych produktów i zakazu stosowania pestycydów, herbicydów i nawozów chemicznych, ale także do uzyskania dla tego gospodarstwa certyfikatu HEV na poziomie trzeciem (High Environmental Value). Mamy tu sztab naukowców, który od lat pracuje tylko nad roślinami znajdującymi się w naszym gospodarstwie. Efekty ich pracy są fascynujące”. I nie dłużej niż pięć minut później, ubrana w kitel, ochraniacze na buty i po porządnej dezynfekcji byłam już w rzeczonym laboratorium, gdzie przedstawiono mi wyniki najnowszych badań nad kamelią i jej zastosowaniem. Olej kameliowy, zwany „tsubaki”, to jeden z najcenniejszych składników przeciwstarzeniowych. Nawilża, silnie regeneruje i ujędrnia skórę. Jest bogaty w antyoksydanty i zawiera aż 80 procent nienasyconych kwasów tłuszczowych Omega-9. W laboratorium w Gaujacq udało się pozyskać kilka innych cennych składników z legendarnego kwiatu, na przykład ekstrakt czy wodę kameliową. Wszystko to, co ma właściwości pielęgnacyjne jest wykorzystywane w tworzeniu kosmetyków. Ale nawet te części rośliny jak liście, łupiny nasion i miękkie torebki na szypułkach, w których dojrzewają owoce kamelii zostały wnikliwie zbadane przez tutejszych naukowców. Z łupin nasion wykonuje się nakrętki do opakowań produktów pielęgnacyjnych CHANEL, a torebka która otula owoc ma być w przyszłości wykorzystana jako budulec… tkanin.

  Chwilę po tym, gdy ostatnia rozkwitnięta kamelia została przeze mnie delikatnie zebrana i włożona do specjalnego koszyka, reszta zespołu pracującego w ogrodach Gaujacq także skończyła pracę na ten dzień. Nie było już więcej pretekstów, aby zostać w tym niezwykłym, pełnym harmonii miejscu. Podziękowałam wszystkim za udzielone lekcje, oddałam kalosze i ruszyłam w długą drogę powrotną. Miałam więc trochę czasu, aby spisać wspomnienia, fakty i przebrać zdjęcia z miejsca, w którym na własne oczy można zobaczyć, że natura jest źródłem największego piękna. 

Słynne TGV (czyli "teżewe" ;)) przewiozło mnie pędem z Paryża do Biarritz (we Francji krótkodystansowe loty są mocno ograniczone, ale przy świetnie rozwiniętej kolei nie jest to uciążliwe). Następnego dnia o tej samej godzinie cały ten notes był już w moich gryzmołach. // Dotarliśmy!Widok na latarnię w Biarritz bije na głowę nawet szczyty wieżowców w Nowym Jorku (chyba).
Niech mnie ktoś uszczypnie! CHANEL potrafi ugościć jak mało kto. Hotel w którym spałam został wybudowany dla cesarzowej Eugenii i jest jedną z pierwszych budowli żelbetowych we Francji. Minęło wiele lat nim willę przerobiono na słynny Hôtel du Palais. 
Walizka rozpakowana. Zamykam drzwi do pokoju i ruszam do miasteczka nim zajdzie słońce. W pierwszej chwili widząc tę parę pomyślałam o tym, że miłość na którą pracuje się całe życie jest najpiękniejsza… a potem naszła mnie myśl: co jeśli oni tak naprawdę poznali się miesiąc temu? ;)Odcienie bękitów w Biarritz. Fale, niebo, cynkowe dachy.No jakbym mogłabym nie wejść?Pierwsza randka?W poszanowaniu dla pewnej stałej bywalczyni Biarritz, która ponad sto lat temu wylansowała czarne lamówki. Czy Sopot na emeryturze też będzie taki magiczny? Jestem tego prawie pewna.
Kolaże o niczym. To chyba oznacza, że czas wracać do hotelu. Jutro długi dzień przede mną!
Dzień dobry! Najbardziej zdeterminowani plażowicze pojawili się tutaj jeszcze nim się obudziłam. Taki widok jest lepszy niż kawa.
A o mój blask zadbała tego dnia linia Hydra Beauty z wyciągiem z białej kamelii. Potrzebuję jeszcze pięciu minut i możemy ruszać!Witajcie w Gaujacq na południowym zachodzie Francji. To tutaj odkryłam tajemnice domu CHANEL. Kamelia, która tu rośnie, to nie tylko piękny kwiat, ale także prawdziwy botaniczny skarb, którego właściwości są kluczowe dla pielęgnacyjnej linii marki.  
Nim rozpoczniemy naszą przygodę na farmie i w laboratorium musimy zmienić buty na kalosze. Czeka nas długi spacer po ogrodzie i polach.  Chateau de Gaujacq wzniosione w XVII wieku.  Ruszamy zaraz w stronę tajemniczego ogrodu na lekcję z botaniki. Jean Thoby we własnej osobie. Wypożyczalnia kaloszy. 

I już jestem gotowa!

Dziewczyny jak z filmu.

1. Ale tak szczerze… gdyby ktoś powiedział mi, że zdjęcie po lewej to Kaszuby w kwietniu z pewnością bym uwierzyła. // 2. Jeszcze czyściutkie.  

Kamelia przybyła do Europy z Azji Szlakiem Herbacianym w XVII wieku i już wtedy była tam znana ze swoich właściwości pielęgnacyjnych. 

Kwiatów kamelii się nie zrywa tylko delikatnie wykręca. Trafiliśmy akurat na ostatnie dni zbiorów, bo kamelia to jeden z niewielu gatunków kwiatów, które kwitną zimą. Prosto z ogrodu do laboratorium. To tutaj poznajemy technologię, która pozwala wykorzystać właściwości kamelii.  Zespół naukowców wykorzystuje nawet łupinki nasion. Nie mają one właściwości pielęgnacyjnych, więc użyto je do… produkcji pokrywek.  W Chateau porcelana jest ręcznie malowana i nie trudno zgadnąć jakie kwiaty ją zdobią. 
Rzadka odmiana kamelii, która pachnie i wyglądem przypomina nasz jaśminowiec. Gdy niespodziewanie wracasz na lekcję chemii…
Ciekawe czy to tylko zbieg okoliczności, że ulubiony kwiat i jednocześnie symbol dziedzictwa Gabrielle Chanel ma w sobie tyle magicznych (a jednak udowodnionych naukowo) właściwości? Czy Coco chodziła kiedyś tymi dróżkami i odwiedzała Chateau w weekendy, gdy chciała na chwilę odetchnąć od pracy w swoim pierwszym butiku w Biarritz? Tego już się nigdy nie dowiemy, ale nie trudno byłoby mi w to uwierzyć. 

 

*  *  *

 

Last Month


Wpis powstał we współpracy z marką Lierac, Rodziną Pasieki Sadowskich oraz Wild Hill Coffee.
 

  W tym tygodniu kończy się luty. Potem marzec minie bardzo szybko i już będziemy mieć Wielkanoc. Nim się obejrzymy przyjdzie piękne lato, a potem złota jesień i zacznie się czekanie na Święta. Właściwie można powiedzieć, że rok 2024 niebawem się skończy ;). To taki nieśmieszny żart oczywiście, ale upatrywanie przyjemności tylko w wydarzeniach, które dopiero są przed nami, na własne życzenie zabieramy sobie teraźniejszość.

  Chociaż niepoprawna ze mnie fanka zimy, to zwykle o tej porze roku oczami wyobraźni widziałam już drzewa owocowe upstrzone białymi kwiatami, tymczasem były one zaśnieżone i pogrążone w zimowym śnie. Przyznaję, że zdarzało mi się na tę przeciągającą się zimę narzekać. No cóż, to lekcja dla mnie, aby bardziej cieszyć się tym, co daje nam los – okazuje się bowiem, że luty wcale nie musi być biały i mroźny, może być też błotnisty i mokry. Tym razem próbowałam go więc polubić takim jakim jest, bo kto wie, co przyniesie nam przyszłość?

  Ona przyjdzie. Zapewniam Was. Czego byśmy nie zrobiły, o czym byśmy nie zapomniały i jak mocno nie marudziły – ona jest już tuż za rogiem i nic jej nie powstrzyma. Nie marnujmy więc czasu na jej wyglądanie, skoro zawita do nas nawet bez wcześniejszego zaproszenia. A tymczasem, u progu przedwiośnia zapraszam Was na fotorelację z ostatnich tygodni.

"Jak wydaje się Wam, że wygląda Trójmiasto w lutym” kontra „Jak najczęściej wygląda Trójmiasto w lutym” ;). Moim zdaniem mieszkam w najpiękniejszym miejscu na świecie, ale to nie oznacza, że każdy dzień tutaj jest idealny.Gdy Twój strój świetnie wpisuje się w szaro-błotniste otoczenie. 
Dla lutowej równowagi. Aromatyczna zupa warzywna i wizyta w Baloli. To pierwsze jest dla mnie codziennością, na to drugie chciałabym częściej mieć czas. Jedziemy z tym poniedziałkiem! Jestem już po dwóch spotkaniach i teraz siedzę nad ważnym dla mnie tekstem. A ten magazyn o podróżach znalazł się tutaj całkowicie przypadkiem…Ostatnie dni przed kampanią. Dopinamy najdrobniejsze szczegóły – od harmonogramu wejść poszczególnych produktów przez potwierdzenie ostatnich zleceń na szycie, aż po poprawki wykończenia dziurek na guziki. Zwracamy uwagę na najmniejsze detale, abyś Ty już nie musiała ;). No i nasza odsłona "Never ending story" czyli współpraca branży kreatywnej z informatyczną. My tu o letniej kolekcji, sukienkach i szortach, a tak naprawdę wszystkie już jesteśmy myślami w kolejnym sezonie…
Tłusty czwartek i test pączków! Ta rolka podbiła Wasze gusta. Jeśli szukacie w Trójmieście sprawdzonych miejsc z pączkami to podaję moje top miejsca: Pączuś (one & only ), Kaisser (jeśli macie zjeść w Tłusty Czwartek tylko jednego pączka to postawcie na tego z Kaissera ), Cappuccino Cafe (a po pączku zjedzcie tam jeszcze rzemieślnicze lody ), Oficyna w Gdyni (jeśli szukacie pączków w zdrowszej wersji to tylko tam).Błękit, szarość i biel, czyli próba wywołania wymarzonej pogody. 
Idealne Walentynki w domu nie istnie…. a czekaj! Ten wieczór może nie był spektakularny, ale na ostatnią chwilę nie wymyśliłabym nic lepszego (tego dnia jakoś nikt nie kwapił się do opieki nad naszymi dziećmi ;)). Chwila dla nas, odrobina słodyczy z własnego piekarnika i kanapa. 
Ten chlebek migdałowy wyszedł super! Tak jak obiecałam na Instagramie dzielę się z Wami przepisem na pyszny migdałowo-cynamonowy chlebek: 

Składniki: 

 2 jajka

160 g masła 

170 g cukru (ja użyłam brązowego) 

180 g maślanki 

240 g mąki pszennej (ja użyłam typ 450) 

1,5 łyżeczki proszku do pieczenia 

pół łyżeczki soli 

100 g migdałów 

opcjonalnie: miód 

(pasta migdałowa) 

50 g masła migdałowego 

70 g brązowego cukru 

50 g masła (zwykłego) 

50 g drobno posiekane migdały

1 łyżeczka cynamonu 

Sposób wykonania: 

1. Rozgrzej piekarnik do 180 stopni i przygotuj formę wyłożoną papierem do pieczenia. Masło utrzyj z cukrem na wysokich obrotach przez 5-6 minut. Dodaj jajka i ubijaj przez dodatkową minutę. Dodaj połowę maślanki i ponownie wymieszaj. Do ciasta przesiej mąkę, cynamon i proszek do pieczenia, wymieszaj. Zanim wszystko się połączy, dodaj resztę maślanki. 

2. Włóż 1/3 ciasta do formy i dodaj pastę migdałową (rozłóż ją w miarę równomiernie, najlepiej przemieszać ją cienkim patyczkiem tak aby powstały "esy-floresy".  Powtórz proces jeszcze raz i dodaj migdały na wierzch. Piecz chleb około 45 minut.

Bajka i ciasto z lodami. Nie wiem kogo z naszej piątki najbardziej cieszył ten plan na wieczór. 

Disney'owski klasyk o miłości. 

Jutrzejszy dzień będzie długi. Robimy wiosenno-letnią kampanię dla MLE. Ten moment to zawsze zwieńczenie wielomiesięcznej pracy. Jeśli gdzieś popełniłyśmy błąd, to teraz jest już zbyt późno, żeby go naprawić ;).Alain de Botton ze swoją "Architekturą szczęścia" i Katarzyna Zajączkawska z "Odpowiedzialną modą". No i witamina C, bo chyba coś mnie bierze. Warszawo! Jesteś dziś dla nas łaskawa z tym słońcem. Mamy wynajęte studio, ale naturalne światło zawsze jest w cenie. Za każdym razem, gdy zaczynamy myśleć o kolejnej kampanii, zaczyna się dyskusja na temat tego, czy pokazać nasze projekty na profesjonalnej modelce (moje stanowisko), czy jednak na mnie (stanowisko zespołu). Jak dla mnie sesja wizerunkowa MLE wypadłaby lepiej, bardziej profesjonalnie, gdyby przed obiektywem stała dziewczyna, która wie co robi i ma do pozowania większe predyspozycje. Może Wy pomożecie mi przekonać Asię, aby nie ciągać już na zdjęcia 37-letniej matki dwójki dzieci i postawić na młodszą (i wyższą) gwardię? Zastanawiałyście się kiedyś ile trwa taka sesja zdjęciowa? Zaczęłyśmy punkt ósma, skończymy po szesnastej. Czyli typowy dzień w pracy tylko nerwy większe.
Czternaście stylizacji, białe tło i dwa krzesła. Ten pierwszy na górze to własność Asi, ten na dole z taboretem wypożyczyłyśmy z Iconic Tells a Story
Oto nasza wspaniała grupa! W tym wpisie możecie zerknąć kiedy mniej więcej pojawią się poszczególne produkty. Ten zestaw na górze to koszula i szorty. Olivia zestawiła go z eleganckimi dodatkami, ale podejrzewam, że ja będę w nim śmigać z trampkami i klapkami. 
Koniec! Jeśli zaraz czegoś nie zjemy to atmosfera się zagęści. ;) Wybrałyśmy się do The Eatery i chyba nie będziemy zawiedzione. 
1. "Zamówmy kilka rzeczy, aby móc spróbować wszystkiego i po prostu się podzielmy". // 2. Tak. Znalazł się. // 3. Marchew i mielony. Polecam z czystym sumieniem. // 4. Bardzo dopracowany koncept. Kuchnia polska z nowoczesnym akcentem, nienachalny minimalistyczny wystrój i polskie klasyki filmowe z lat 90-tych. Bardzo podoba mi się to miejsce! //Super miejsce to Eatery. Czekam, aż ktoś zdolny zrobi coś podobnego w Trójmieście. A teraz teleportujemy się do mojego ukochanego miejsca. Jakiś czas temu napisałam długi artykuł o dolinie Val Di Fiemme. Tutaj macie link jeśli chciałybyście się dowiedzieć, co jest w tej krainie tak wyjątkowego, że wracam do niej od ponad dwudziestu (!) lat. Miejsce, który nigdy mi nie spowszednieje. Czuję się w tu jak u siebie.
Moje Passo Rolle. Nie ma tu najnowocześniejszych wyciągów i setek tras narciarskich, ale ja i tak kocham to miejsce. Szczytu nie zdobędziemy, ale mamy tu nasz ulubiony szlak, który kończy się u podnóży tej skały. Kiedyś we dwoje, później z sankami i niemowlakiem, a teraz w czwórkę. Z roku na rok coraz ciężej. Ale także weselej. Ile czasu można spędzić z dziećmi przy zamarzniętym źródełku? Zaskakująco dużo!… aż tak dużo, że gdy dochodzimy do schroniska ktoś nieoczekiwanie ucina sobie drzemkę.  Najlepsze ocieplane legginsy na świecie. Nie spadają i nie rozciągają się. Niestety z sieciówki, ale chyba można dla nich zrobić wyjątek. Znajdziecie je tutajW które wycelować śnieżką? :D 1. Cortina d'Ampezzo. Kilkadziesiąt lat temu odbywały się tu zimowe igrzyska olimpijskie… i niebawem szykuje się powtórka! // 2. Ten sweter ma chyba z dziesięć lat i zawsze jedzie ze mną w góry (jest z RobotyRęczne). Za to ta kurtka… w przyszłym sezonie same się przekonacie! 

No dobrze. Teraz widzę, że artykuł na blogu sprzed 4 lat wymaga odświeżenia, bo część polecanych miejsc zdążyła się zamknąć, a pojawiło się wiele nowych. Ale ogólne przesłanie chyba się nie zmieniło – trzeba chronić i szanować naturę. Solidarnie i z rozmysłem. Przy takim podejściu my także zyskujemy, bo nadal możemy cieszyć się jej pięknem. 1. Gdy tym razem to Ty możesz krzyczeć "Mamo! Pomóż!" ;). Wyjazdy z rodziną – tą dalszą i bliższą – to dla mnie najcudowniejszy czas w roku. // 2. Czy to jedno zdjęcie może być "mini-zamiennikiem" dla "Look of The Day"? ;). Żartuję! W tę niedzielę zapraszam Was na nowy cykl, czyli "Zapiski o modzie i stylu". Jestem bardzo ciekawa Waszego odbioru. "El Brite De Larieto" to moja ulubiona restauracją w Cortinie. Przynależy do agroturystycznego gospodarstwa, a jedzenie mają tam wyborne. 
1. Kluski w sosie grzybowym. To jest zbyt dobre! // 2. Słońce! Sama nie wiem czym się tu najadam bardziej – pysznym jedzeniem czy ciepłymi promieniami. // Tam, gdzie chmury tańczą wokół gór… 
Wracamy w stronę Val di Fiemme i wspinamy się (a raczej pchamy przed sobą naprawde dobrze obciążone sanki) na wysokość 2084 metrów nad poziomem morza. Po takiej eskapadzie najprostsze dania smakują wybornie. Koniec Karnawału obchodzi się też tutaj! I to hucznie!
Przy mojej całej miłości do Włoch… nasze pączki są lepsze.  Tylko oglądam, przysięgam! Mam własne w bardziej zakopiańskim stylu i też są super! Pamiętacie jak pisałam o słynnych butach z Cortiny w tym wpisie?Tydzień w górach, dwie godziny na nartach. Ale nadrobimy jeszcze to szusowanie! 1. Mój górski niezbędnik. Okulary to Celine, balsam to prezent od marki Chanel. // 2. Dostałam na Instagramie mnóstwo pytań o kurtkę. Mam ją chyba ze sto lat (a dokładniej sześć, bo kupiłam ją będąc w pierwszej ciąży) i prawdę mówiąc jej jakość jest słabiusieńka. Ale kolor ma piękny. ;) Wychodzę z założenia, że jeśli już coś mam, to albo noszę, albo przekazuję dalej. W jej przypadku wybieram nadal to pierwsze, bo jakoś ciężko mi się z nią rozstać. Jest z NA-KD. Wszędzie dobrze, ale w naszym domowym królestwie najlepiej! Księżniczki dobrze o tym wiedzą!Mamy słońce w Sopocie, więc ten dzień już zaczął się dobrze! I jeszcze dotarła do mnie paczka, na którą czekałam! W lutym rozpoczęłam testowanie kremu od Lierac w pięknym opakowaniu w nowoczesnym stylu. No i z wymiennym wkładem, tak aby szklany słoiczek mógł być użyty wielokrotnie. Lierac Lift Integral to krem, który ujędrnia, nawilża i wygładza skórę, dzięki unikalnemu połączeniu trzech składników aktywnych, które działają na jej podstawowe elementy: kolagen, elastynę, kwas hialuronowy, glikoproteiny. Kosmetyk w 98% składa się z substancji naturalnego pochodzenia. Testuję od trzech tygodni i polecam! Krem warty swojej ceny.Mamy młynek! To gwiazdkowy prezent ode mnie dla męża, bo do niedawna tylko on w domu robił kawę. Tym razem zamówiłam więc Wild Hill Coffee w ziarnach. Nie mówcie mi, że jeszcze nie słyszałyście o tej kawie?! No to opowiem Wam więcej, bo po jej poznaniu nie będziecie już chciały pić niczego innego!Chociaż mówi się o tym coraz więcej, to naprawdę niewiele osób zdaję sobie sprawę z wpływu kawy na planetę. Nasza część świata wyrządziła ogromną krzywdę ludziom i przyrodzie, a zamiłowanie do picia kawy ma w tym swój niechlubny udział. To geopolitycznie i społecznie złożony problem, który mieści w sobie całe spektrum odcieni szarości, dlatego tym bardziej doceniam marki, które w imię własnych wartości zachowują prawdziwą transparentność. Wild Hill Coffee potrafi wskazać dokładnie skąd pochodzi ziarno (jest to kawa single origin pochodząca z jednego, konkretnego regionu). Kawowce są uprawiane bez pestycydów. I to jest bardzo ważna informacja ponieważ kawy dostępne powszechnie w sklepach mogą zawierać śladowe ilości pestycydów (wątek zdrowotny jest istotny, ale to także kwestia etyki – uprawa bez pestycydów nie naraża zdrowia ludzi pracujących na plantacji). Są też inne korzyści.  Założycielka marki mówi: „Z dumą mogę napisać, że zbadałyśmy potencjał antyoksydacyjny wszystkich kaw, które od nas otrzymasz i choć kawa wyjściowo jest bogatym źródłem antyoksydantów, to Wild Hill Coffee może pochwalić się naprawdę wysokimi wartościami. I tak Ogniste zbocza Turrialba to aż 94,63% zdolności antyoksydacyjnej, Sen o La Jacoba 95,48%, a Gwiaździsta noc w Cajamarce 94,15%.” 

WSZYSTKIE kawy od Wild Hill Coffee są ekologiczne i posiadają Europejski Certyfikat Ekologiczny. Co to znaczy? Że ich uprawa, zbiór i wszystkie etapy produkcji są bardzo dokładnie udokumentowane. Jeśli parzycie kawę w domu, to spróbujcie chociaż raz przestawić się na tę uprawianą w zrównoważony sposób. W przypadku kawy bezkofeinowej ziarna zostały pozbawione kofeiny zdrową, bezpieczną metodą CO2. To stosunkowa nowa metoda, która nie wymaga szkodliwej chemii, a co najważniejsze, pozwala zachować bogaty smak i zapach kawy. Wild Hill Coffee jest przepyszna (według mnie nawet lepsza niż te od czołowych marek) więc dbanie o planetę jest w tym przypadku czystą przyjemnością. Kawowe obrazy. 

W ramach współpracy Wild Hill Coffee zgodziło się przygotować dla Czytelniczek Makelifeeasier zniżkę w wysokości -12%. Wystarczy, że wpiszecie kod Kasia12 w trakcie dokonywania zakupów (kod jest ważny do 17 marca).

A teraz kontrowersyjny temat! Czy tylko ja słodzę kawę miodem? ;P W lutym pozamykałam kilka tematów, które mi ciążyły i sama jestem zdziwiona jak wiele nowej energii i sił mi to dało. Po raz kolejny przekonałam się, że działanie to dla mnie najlepsze antidotum na gorszy nastrój. No i praca w grupie. A że doczekaliśmy się w końcu większego stołu, to coraz częściej, nawet te liczniejsze spotkania, odbywają się u mnie. Tylko z robieniem kaw w kawiarce się nie wyrabiam ;). Pssst! Czy to nie wygląda jak pierwsze ślady wios… ?
Ileż to ja się nasłuchałam o Pasiece Rodziny Sadowskich! A potem przeczytałam rozbrajający opis początków tej pasieki… „Historia Pasieki Rodziny Sadowskich nie sięga dalekich pokoleń. W 2009 roku zaraz po maturze będąc nastoletnim mieszczuchem zacząłem swoją przygodę z pszczelarstwem. Szukając sezonowej pracy na najdłuższe wakacje życia (między maturą a studiami) postanowiłem pomagać w lokalnym gospodarstwie pszczelarskim. Od samego początku życie tych niezwykłych owadów mnie zafascynowało i wiedziałem, że chcę się zaopiekować własnymi ulami… wpadłem i nie było odwrotu.” Na zdjęciu widzicie miód z pyłkiem i propolisem od Pasieki Rodziny Sadowskich. Miód wielokwiatowy z dodatkiem pyłku pszczelego i propolisu. Posiada atuty miodu wiosennego zawierającego nektar z mniszka, akacji i rzepaku. Łączy w sobie wszystko co najlepsze z ula i tak też pachnie i smakuje. Polecam!  Z kodem Makelife10 otrzymacie 10% zniżki na zamówienie.Pasieka Rodziny Sadowskich ma w swoim asortymencie również mnóstwo innych produktów (nie tylko miodowych). Pasta pistacjowa to nasz ukochany dodatek (a może mój?) do naleśników, maliny i truskawki liofilizowane, do których z początku podchodziłam z rezerwą, a teraz stały się naszą ulubioną słodką przekąską, albo różnego rodzaju zakwasy i soki naturalne – wszystko najwyższej jakości. Kasia w swoim naturalnym środowisku :). 

Słońce wstaje coraz wcześniej, lepiej żeby nie nakryło nas w brzydkiej piżamie ;). Już miałam skończyć dla Was ten wpis, ale dosłownie w tej chwili wbiegła do mnie Asia z najnowszymi prototypami piżam na nowy sezon. Jak myślicie? W której najlepiej powitać pierwsze wiosenne mgły? :)

 

*  *  *

 

 

Malaga – mój osobisty przewodnik

Wpis powstał we współpracy z marką Sept.

 

  Czy w samym środku zimy mogłabym liczyć na coś więcej niż stolik wystawiony na hiszpańskie słońce i filiżanka gorącej kawy w dłoni? Chyba nie. To naprawdę było wszystko, o czym marzyłam i co wystarczyłoby mi w zupełności, aby okrzyknąć ten wyjazd udanym. A jednak Malaga dała mi znacznie więcej.

  Pierwszy raz w życiu zdecydowałam się – w tym poświątecznym czasie – wyruszyć w innym kierunku niż ośnieżone szczyty. Oczywiście Hiszpania w styczniu to nie tropiki, ale słusznie założyłam, że pogoda okaże się atrakcją, której nic nie przebije. W tej podróży dałam się więc trochę porwać i nie robić wcześniej zbyt szczegółowego planu. Było to o tyle prostsze, że na miejscu od dłuższego czasu była już grupa naszych przyjaciół, i to z dziećmi w podobnym wieku. Mogliśmy więc ze spokojem zaufać ich doświadczeniom i tak też zrobiliśmy.

   Zapisałam dla Was kilka adresów, które – mam nadzieję – pomogą Wam odkryć Malagę i zanurzyć się w jej prawdziwej atmosferze. 

1. Muzeum Motoryzacji i Mody. 

 To nieco oddalone od starówki muzeum mieszczące się w starej fabryce tytoniu. Wybraliśmy się tam pierwszego dnia, tuż po przyjeździe i to była doskonała decyzja. W tym niedużym muzeum stosunek do dzieci jest „mocno liberalny”, chociaż samo w sobie jest skierowane do osób w każdym wieku.

  Przechodząc przez poszczególne sale mogliśmy podziwiać modowo-motoryzacyjną ewolucję cofając się aż do XIX wieku. W muzeum znajduje się ponad sto ekskluzywnych, odrestaurowanych pojazdów z różnych epok oraz projekty vintage największych domów mody. Dla fanów klasyków z Jamesa Bonda też się coś znajdzie! Tutaj możecie zwiedzić muzeum online. 

 

Adres:

Museo del Automóvil y la Moda
 ​Av de Sor Teresa Prat, 15, Carretera de Cádiz, 29003 Málaga, Hiszpania

 

Większość wielkich domów mody zaczynało od projektowania i tworzenia… kapeluszy. Zabieranie ich w podróż wiązało się z nie lada wyczynem, ale inaczej być nie mogło, bo nakrycia głowy były symbolem społecznego statusu (którym każdy chciał się popisać). Jak dobrze, że czasy się zmieniły i dziś można wyskoczyć na weekend w czapce z daszkiem! 

 

* * * 

 

2. Spacer wzdłuż skąpanego w słońcu portu.

 A może by tak iść po prostu bez celu, przysiadać na ławce, jeść lody i patrzeć na morze? ¿Por que no? Mam wrażenie, że mieszkańcy Malagi chyba opanowali tę sztukę do perfekcji, bo architektura wzdłuż wybrzeża zaprasza do długich i powolnych spacerów.

  "Palmeral de las sorpresas" (czy dobrze rozumiem, że oznacza to „palma z niespodzianki”?) to szeroki bulwar ciągnący się wzdłuż portu. Znajduje się tam mnóstwo małych knajpek, ławek i przestrzeni dla dzieci. Polecam spróbować tam lodów w lodziarni Martonela. Lody w styczniu brzmią surrealistycznie, ale na deptaku słońce grzało tak mocno, że naprawdę miło było się schłodzić. 

 

Adres:

Palmeral de las Sorpresas

 P.º del Muelle Uno, 29015, Málaga

 

Po całym dniu chodzenia! Wygodne skórzane buty to w Maladze podstawa!

Jest jakiś porządek w tym chaosie, nieprawdaż?

Tutaj taka refleksja, skoro mam akurat na sobie buty od Sept i mówimy o długich spacerach. Marka, która od kilku lat działała na polskim rynku, sprzedawała rzeczy super jakości i miała grono zadowolonych klientek zamyka się z końcem miesiąca. Na profilu marki widać ogromny zawód tych, którzy doceniają szeroko pojęte wysokie standardy. Pomyślmy o tym, gdy następnym razem będziemy robić sobie zakupy w sieciówkach – ceny są w nich coraz wyższe, coraz częściej płacimy tyle samo za buty (czy jakiekolwiek inne elementy garderoby) co w polskich sklepach. Dokonujmy mądrych wyborów i wspierajmy polskie biznesy. Jeśli chcecie skorzystać z ostatniej szansy, aby kupić buty w Sept to z kodem SALE30 otrzymacie 30% zniżki w sklepie (sklep zamyka się 31 stycznia na zawsze :( ). 

Zadowoleni, z lodami o smaku Raffaello w dłoni, wygrzani na słońcu. Lepiej być nie może!

 

*  *  *

 

3.  Restauracja Trocadero.

  No dobrze, będę szczera. Hiszpańska kuchnia z pewnością jest przepyszna i kilka tradycyjnych dań bardzo mi smakowało. Mimo wszystko uważam, że osobom, które mogłyby żywić się wyłącznie warzywami (a ja się do takich zaliczam) nie jest łatwo znaleźć tutaj urozmaicony jadłospis. Umiłowane przez nas tapasy raczej nie wpisują się w wegańską kuchnię (oliwki to jednak ciut za mało, aby mój apetyt został zaspokojony). Z pewnością ten niedosyt wynika z tego, że nie odkryłam jeszcze wielu cudownych miejsc w Maladze. Ale jedno mogę polecić! To Trocadero mieszczące się na samym końcu bulwaru przy porcie. Gorąco zachęcam, aby zrobić wcześniej rezerwację. Znajdziecie tam dania tradycyjnej kuchni hiszpańskiej, ale też sporo alternatyw. Zostawiam namiar tutaj.

 

Adres:

Restauracja Trocadero Casa de Botes
adres: de la Farola, 25, Distrito Centro, 29016 Málaga

 

 Paella z moich snów!

I nawet ten kolonialny wystrój, za którym nigdy nie przepadałam, tutaj jakoś mi się podoba. 

 

*  *  *

 

4. Biopark Fuengirola.

 Niech was nie zmylą pozory. Nadal jesteśmy w Hiszpanii. ;) Bioparc Fuengirola, do którego trafiliśmy dzięki poleceniu Gosi, to coś w rodzaju Zoo, ale jednak w nieco innej formule niż te, które znam z Polski. Jest to park zoologiczny, w którym zwierzęta żyją obok siebie, odtwarzając ich naturalne siedliska.  Znajdziemy tu ogromne powierzchnie podzielone na cztery obszary: Afrykę Równikową, Indo-Pacyfik, Madagaskar oraz południowo-wschodnią Azję. Zielone otoczenie pokryte roślinnością typową dla danego regionu oraz wodospady, skały i charakterystyczne budowle sprawiają, że nie tylko zwierzęta, ale i sami zwiedzający mogą poczuć się jak w lesie tropikalnym. Nie spodziewałam się, że będzie tu tak fajnie! To tylko pół godziny od Malagi!

 

Adres:

Bioparc Fuengirola
adres: C. Camilo José Cela, 6, y 8, 29640 Fuengirola, Málaga

 

Flamingi obfotografowane z każdej strony!

A tu środkowoeuropejskie zwierzęta w swoim naturalnym towarzystwie.

*  *  *

 

 5. Wieczorny spacer ulicami Malagi w poszukiwaniu Churrosów.

 Te oryginalne smakują bardziej jak nieposolone frytki niż nasze pączki. Macza się je w gorącej czekoladzie dzięki czemu nabierają słodyczy. Mowa oczywiście o churrosach, najsłynniejszym hiszpańskim deserze. W Maladze każdy powie Ci, że jeśli chcesz spróbować tradycyjnej wersji to tylko w Casa Aranda. Tę słynną churrerię odwiedzają zarówno turyści jak i rodowici mieszkańcy. To oczywiście wiąże się z tym, że właściwie przez cały dzień, nawet w styczniu, trzeba tam odczekać swoje w kolejce, ale to także jest element lokalnej tradycji, którą warto potraktować na wesoło.  

 Po słodkiej przekąsce idziemy dalej odkrywać wieczorną Malagę. Trafiamy do Antigue Case de Guardia czyli najstarszej winiarni w mieście. Zachowała ona swój dawny wystrój, zwyczaje i klimat. Życie toczy się tu jak w lokalnym barze sprzed 170 lat. Rachunki w dalszym ciągu są zapisywane kredą na blacie baru, a obsługa dzwoni dzwonkami za każdym razem, gdy dostanie napiwek!   

 

Adres:

Casa Aranda 
adres: C. Herrería del Rey, 2, Distrito Centro, 29005 Málaga

 

Jeśli za mało Wam słodyczy to polecam jeszcze tę kultową cukiernię Cafetería Lepanto ​C. Marqués de Larios, 7, Distrito Centro, 29015). A przy tej wystawie sukien ślubnych dłużej się zatrzymałyśmy. Ta po lewej naprawdę może namieszać w głowie!A tu kilka roczników z Antigue Case de Guardia.

No i kolejka po churrosy. 

Czekamy na swoją kolej i obserwujemy ten krajobraz po bitwie. ;) 
A tak wyglądał nasz stolik. Bez rezerwacji! ;)

*  *  *

 

 6. Muzeum Muzyki.

 Maleńkie i urocze Muzeum Muzyki mieści się w samym centrum. Idealny pomysł, jeśli mamy akurat wolną godzinę i nie chcemy szwendać się po mieście bez celu. Byliśmy tam z całą zgrają dzieci, ale podejrzewam, że sami dorośli też miło spędzą czas. Zwłaszcza, że muzeum posiada kilka sal interaktywnych, które w ciekawy sposób pokazują nam jak pracuje dźwięk – można zagrać na bębnach, wiolonczeli albo wykonać samemu kilka eksperymentów. 

 

Adres:

Museo Interactivo de la Música

C. Beatas, 15, Distrito Centro, 29008 Málaga

 

 

*  *  *

 

7. Katedra i jej okolice o poranku.

  Co łączy Malagę i Trójmiasto? Sztuka, która wpisana jest w życie mieszkańców. Idę sobie przez główny deptak w Maladze i nagle natrafiam na rzeźbę niezwykle podobną do tych, które znam z Parku Północnego w Sopocie. Podchodzę bliżej, aby sprawdzić kto ją zrobił. No i zgadza się. To ten sam artysta – Tony Cragg. To tuż obok słynnej katedry La Manquita, którą polecam obejrzeć przede wszystkim z rana. Mniej wtedy ludzi, więc można w spokoju usiąść na ławkach w przynależącym do katedry parku i poobserwować budzące się do życia miasto. 

 

Adres:

C. Molina Lario, 9, Distrito Centro, 29015 Málaga

 

Jak będziecie mieli okazję być w Maladze, to tutaj jest pinezka to tej rzeźby. A tu dla porównania te sopockie

Nasza nowa kolekcja MLE sprawdziła się idealnie w czasie hiszpańskiej zimy. Ciekawa, kiedy pogoda w Polsce pozwoli nam założyć te same rzeczy. Celuję w kwiecień.

 

*  *  *

 

8. Tak zwana „chrupkownia”.

 Płatki śniadaniowe to w naszym domu temat „tabu” próbujemy na różne sposoby podstawiać dzieciom inne opcje śniadaniowe licząc na to, że po Chocapici sięgną dopiero jako osoby pełnoletnie :D. Ale wyjazdy rządzą się swoimi prawami. Wielką atrakcją była dla nas wizyta w śniadaniowni, zwanej przez nas „chrupkownią”. Na wysokich pod sufit regałach ustawione są tam wszystkie możliwe rodzaje płatków śniadaniowych, każde pudełko posiada swój numerek, który podaje się w trakcie zamawiania śniadania. Są tam oczywiście także inne opcje jak acai bowl, tosty z awokado, pyszna kawa czy owsianka. Ciekawe doświadczenie :). 

 

Adres:

The Cereal Boom Cafe

adres: C. Córdoba, 14, Distrito Centro, 29001 Málaga

 

 

*  *  *

 

 9. Muzeum Picassa.

 Podobno to sam artysta zażyczył sobie, aby w mieście w którym się urodził, powstało muzeum poświęcone jego twórczości. Wystawa stała powstała dzięki uprzejmości członków rodziny artysty, którzy udostępnili swoje prywatne zbiory. Samo muzeum jest niezwykle urokliwe – w jego starej części znajduje się piękne patio, ale nie brak też nowoczesnych rozwiązań.

 Przechodząc z sali do sali rzucił mi się w oczy znajomy obraz. Przecież to Ewa Juszkiewicz! Gdańszczanka! Nie może być inaczej! I to wśród dzieł jednego z najwybitniejszych artystów wszech czasów. Pierwszy raz zobaczyłam jej obraz na żywo. I to w Maladze. Przypadkiem. (Później oczywiście sprawdziłam, że jej obraz to element czasowej wystawy „Echa Picassa”, którą można obejrzeć w muzeum do 31 marca.)  

 

Adres:

Picasso Museum Málaga
adres: Palacio de Buenavista, C. San Agustín, 8, Distrito Centro, 29015 Málaga

 

Ewa Juszkiewicz. Najdroższa współczesna polska artystka, która właśnie nawiązała współpracę z domem mody Louis Vuitton. Oby moda jak najczęściej czerpała ze sztuki. 

Tym polskim akcentem kończę mój mały przewodnik po słonecznej Maladze. Żegnaj Costa del Sol! Witaj śnieżna sopocka kraino!  

 

*  *  *