Starzejąca się kobieta (czyli między innymi ja) ma prawo czuć się jak w pułapce. Stoi przed nią kilka wyborów – przyjrzyjmy się im przez chwilę. Pierwsze podejście – porzucić wszelkie starania zachowania pięknego wyglądu utożsamianego w naszej kulturze z młodością, zdając sobie jednocześnie sprawę, że oznacza to permanentne przeciwstawianie się społecznej presji. Nie każda z nas jest na taki krok gotowa. Nie każda chce być w tej kwestii rewolucjonistką. Taka postawa wymaga siły charakteru i wielkiego dystansu do swojego wyglądu.  Drugie podejście – zrobić wszystko aby wyglądać „młodo”, co niekoniecznie oznacza „tak, jak wtedy gdy byłam młoda”. Taktyka, które niesie za sobą duże ryzyko i wątpliwe efekty. Drastyczne sposoby powstrzymania oznak starzenia mają coraz mniej wielbicielek. Mogłoby się wydawać, że taka postawa w naszym patriarchalnym świecie powinna spotkać się z uznaniem, ale nic bardziej mylnego. Kobieta, która desperacko próbuje zachować młodość również zderza się z surową oceną otoczenia, bo przecież „nie powinno być widać, że aż tak bardzo się stara”.  Trzecie podejście – z wielką pieczołowitością poszukiwać najnowocześniejszych zabiegów odmładzających (często bolesnych i wymagających systematyczności), stosować całe gamy najróżniejszych kosmetyków, przeznaczyć na to znaczne środki i mnóstwo czasu. Mimo tych wszystkich wysiłków kobieta i tak musi mieć w świadomości, że niektórych procesów się nie powstrzyma, a twarz będzie się zmieniać.

    Jak łatwo zauważyć, każda z taktyk ma swoje wady i prowadzi do jednego wniosku – walka kobiety z czasem jest nierówna. Skazana na kompromis i surową ocenę innych. W tej kwestii nie opłaca się być nieszablonową eksperymentatorką ani zagorzałą tradycjonalistką. Media stawiają przed nami niemożliwe do osiągnięcia cele, a my – próbując je osiągnąć – narażamy się na śmieszność, a niekiedy nawet utratę zdrowia. I chociaż rebelia tli się w naszych szeregach od jakiegoś czasu, a ja dopinguję tym, które przecierają nam szlaki w walce o naturalność, to nie ośmieliłabym się stwierdzić, że mój wygląd nie ma dla mnie znaczenia.

   Może zacznijmy od ustalenia realnych celów pielęgnacji? Gdy rysuję w głowie mój portret z przyszłości widzę zmarszczki wokół oczu i bruzdy nosowo-wargowe – dowód na to, że miałam w życiu wiele powodów do śmiechu. Chciałabym za to uniknąć opadającego owalu twarzy, mocnych przebarwień oraz utrzymać dobre nawilżenie, aby skóra nie wyglądała jak papier. Pod żadnym pozorem nie chcę zmieniać ruchomości mimiki – wolę wyglądać starzej, ale naturalnie.  Wiem, że skuteczna ochrona i pielęgnacja w moim wieku to ładniejsza, zdrowsza i młodsza skóra jutro. Dziś przedstawiam Wam kilka nieoczywistych kosmetyków, co do których mam duże oczekiwania – wierzę, że skoro używam ich regularnie to za pięć, dziesięć, piętnaście, czterdzieści lat będę patrzyła w lustro z satysfakcją. W dalszym ciągu rozpoznając w nim samą siebie. 

1.  Naiwnością byłoby sądzić, że krem zapewni nam wieczną młodość. Pytanie, jak wiele możemy stracić jeśli z niego zrezygnujemy? Dzisiejsza doniesienie naukowe uznają, że za starzenie się skóry odpowiada nadmiar wolnych rodników, promieniowanie podczerwone, promieniowanie UV, zmiany hormonalne i uwarunkowania genetyczne. Z tych pięciu czynników trzy możemy zneutralizować odpowiednimi kosmetykami. To chyba gra warta świeczki, prawda? W przypadku tradycyjnego kremu na dzień polecam ten (z kodem MARINI20 dostaniecie zniżkę), ten i ten – to produkty profesjonalne, które zużyłam do samego końca. Ich działanie jest naprawdę intensywne. Od kwietnia, gdy promienie słoneczne są mocniejsze, stawiam coraz większy nacisk na ochronę. Im jestem starsza, tym skrupulatniej używam filtrów. Jeśli mój krem na dzień go nie posiada, to bezwzględnie nakładam produkt, który to nadrobi. Do wyboru mam kilka opcji i dopasowuję je w zależności od planu dnia:

 – jeśli chcę nałożyć delikatny makijaż i wiem, że tego dnia nie będę zażywać kąpieli słonecznych to wybieram ten produkt, który zastępuję mi także podkład. Ochrona jest niska (15SPF), więc teraz częściej będę pewnie używać…

 – … tej opcji. Lekka emulsja w formie kropel sprawdza się na ostre słońce i może być stosowana także wtedy gdy chcemy nałożyć mocniejszy makijaż. ALGODROPS od Sensum Mare to połączenie pielęgnacyjnych właściwości serum do twarzy z kompleksową ochroną przed promieniami słonecznymi, zanieczyszczeniem oraz niebieskim i podczerwonym światłem. Wyjątkowa formuła emulsji nie obciąża skóry, nie zostawia białego filmu, dzięki temu ochrona przeciwsłoneczna staje się przyjemna i komfortowa.  

Algodroops przeciw fotostarzeniu od Sensum Mare ma bardzo lekką formułę. Jest to produkt wielofunkcyjny – zapewnia wysoką ochronę SPF 50 i równocześnie nawilża skórę (pięć rodzajów alg morskich, woda z lodowca norweskiego, kwas hialuronowy, wyciąg z rdestu). Nie pozostawia białych smug, szybko się wchłania, idealnie nadaje się pod makijaż, nadaje skórze pięknego blasku. Jeśli macie ochotę wypróbować ten i inne produkty od Sensum Mare to mam dla Was kod rabatowy MLE dający zniżkę 20% na cały asortyment w sklepie.

Jan Marini to jedna z wielu marek profesjonalnych, które znajdziecie na stronie Topestetic, którą pewnie kojarzycie z moich poprzednich poleceń. Możecie tam też skorzystać z bezpłatnych porad kosmetologów (przez czat, mailowo lub telefonicznie), którzy chętnie pomogą dopasować pielęgnację indywidualnie do potrzeb skóry. Do każdego zamówienia dodawane są spersonalizowane próbki i prezenty, a dostawa jest zawsze darmowa. Kod MARINI20 da Wam 20% rabatu na kosmetyki Jan Marini (ważny przez tydzień do 04.05.2022r. do końca dnia, promocje nie łączą się).

– Jeśli szukacie czegoś co sprawdzi się na co dzień i w naprawdę ekstremalnych warunkachm to polecam ten produkt (na niego również obowiązuje zniżka 20% z kodem MARINI20). Koloryzujący krem z filtrami mineralnymi od Jan Marini jest wodoodporny (do 80 minut, ale zwykle moje kąpiele w morzu trwają znacznie krócej ;)) i dodatkowo wyrównuje koloryt skóry. To idealny kosmetyk na wakacje, gdy chcemy aby nasza skóra odpoczęła od makijażu, a jednocześnie wyglądała ładnie i zdrowo. Swoje działanie opiera na na filtrach fizycznych o wysokim stopniu ochrony UVA i UVB na poziomie SPF 45. Dzięki wysokiej mikronizacji tlenku cynku nie pozostawia białej poświaty oraz posiada uniwersalny barwnik dostosowujący się do wszystkich typów karnacji. Dodatkowo niweluje nadmierne błyszczenie skóry i jest w tubce, więc można go wrzucić do wiklinowego kosza idąc na plażę czy długie zwiedzanie. Ma działanie antyoksydacyjne i chroni przed przedwczesnym starzeniem się skóry.

2. Chciałoby się zjeść ciastko i mieć ciastko i na szczęście w przypadku opalenizny jest to możliwe. Wiem, że ochrona przed słońcem to najlepsze, co mogę dać mojej skórze i nie będę z tym dyskutować. Łatwiej jednak wytrwać w tym postanowieniu, gdy kolor mojej cery jest taki, jak lubię – lekko opalony. Samoopalacze i zabiegi laserowe to chyba najczęstsze tematy moich kuluarowo-pielęgnacyjnych rozmów z koleżankami. To trochę jak z Pudelkiem. Niby nikt nie czyta, ale wszyscy wiedzą co się dzieje u Kasi Cichopek. Samoopalaczy niby żadna nie używa, ale nazwy wszystkich marek dostępnych w Rossmanie mamy w małym paluszku. Mój ulubiony od kilku sezonów trzeba zamówić przez internet, ale naprawdę warto. Pisałam o nim już tutaj i cieszę się, że nadal jest dostępny. Spray od Marc Inbane daje mocny i jednocześnie naturalny efekt (składnik Arlasolve zapewnia opaleniznę dostosowaną do naturalnego tonu skóry) i, co wyjątkowe dla samoopalaczy w formie aerozolu, posiada również właściwości pielęgnacyjne. 

Spray do opalania od Marc Ibane. Efekt utrzymuje się do 9 dni. Bez alkoholu, silikonów i parabenów. Nie pozostawia plam i smug. Jest idealny, by zabrać go ze sobą na wakacje – pojemność pozwala na schowanie do bagażu podręcznego. Może być używany przez kobiety w ciąży. Jeśli zamówicie go tutaj otrzymacie gratis małą maskę do włosów Choice z Medavita.

   Kolor skóry mojej twarzy z natury jest jaśniejszy niż reszta ciała, więc wymaga ode mnie trochę więcej uwagi. Jeśli jeszcze nie próbowałyście tego patentu to naprawdę polecam zakup samoopalacza w kropelkach przeznaczonego stricte do twarzy i szyi. Można go zmieszać z ulubionym kremem na noc lub na dzień i stopniowo dbać o odpowiedni koloryt skóry. To też sposób na to, aby mieć większą kontrolą nad intensywnością sztucznej opalenizny. Trzy kropelki na porcję kremu dadzą bardzo naturalny efekt i mogą stać się elementem codziennej rutyny. Wystarczy dodać ich trochę więcej, na przykład na wakacjach, aby efekt był bardziej wyrazisty.  

Marka Veoli Botanica ma kilka produktów w swojej ofercie, których mogłabym używać na okrągło. Olejek z płatkami róż, kuracja pod oczy, a ostatnio też wielorazowe płatki do demakijażu. Teraz do sprzedaży weszła też gama produktów samoopalających – kropelki do twarzy już przetestowane i zostają ze mną na dłużej. ​Jeśli macie ochotę przetestować ten lub dwa pozostałe  produkty z linii brązującej to z kodem MLE otrzymacie 20% zniżki (spieszcie się, bo kod jest ważny do 29 kwietnia). 

3. Courtney Cox, uwielbiana przez miliony odtwórczyni roli Moniki w „Przyjaciołach” przyznała w rozmowie z „The Sunday Times”, że dziś nie zdecydowałaby się na zabiegi, które stosowała w przeszłości. „Patrzyłam na siebie i myślałam: Zmieniam się. Wyglądam starzej. Lata upływały mi na gonitwie za wieczną młodością. Nie zdawałam sobie sprawy, że wyglądam dziwnie po ostrzykiwaniu i innych zabiegach, których dziś bym już nie zrobiła.” No cóż, dziś łatwo nam spojrzeć na tę sytuację z dystansu i znać to za oczywistość, bo w mediach codziennie widzimy, że zbyt intensywne korzystanie z osiągnięć medycyny estetycznej mówiąc wprost deformuje twarz.

   Chciałabym znaleźć w tym wszystkim złoty środek. Nie chcę bagatelizować naukowych danych i zostać na etapie Kleopatry kąpiącej się w mleku. Nie umniejszając intuicji starożytnej królowej  podejrzewam jednak, że 2 000 lat po jej śmierci dysponujemy nieco szerszą wiedzą na temat potrzeb naszej skóry i szkoda z niej nie korzystać. Jednocześnie mam poczucie, że coraz szersze możliwości ingerowania w nasz wygląd nie do końca przybliżają nas do tego, aby czuć się ze swoim ciałem dobrze.  Testując najnowocześniejsze metody nie wiemy, jakie będzie to miało konsekwencje w przyszłości. Botoks był uznawany za wynalazek wszech czasów – przecież tak pięknie wygładza zmarszczki, jego aplikowanie trwa chwilę, a to że twarz inaczej się rusza to przecież drobiazg. Kwas hialuronowy to substancja występująca naturalnie w skórze więc można jej wstrzykiwać ile wlezie, gdzie tylko się podoba, bo przecież, jeśli coś nie wyjdzie, to i tak się wchłonie. Oczywiście ironizuję – niestety wiele z nas uwierzyło w takie bezrefleksyjne propagowanie „nowoczesnych zabiegów”.

   Epokę wypełniaczy mamy już chyba powoli za sobą, ale na rynek wchodzą kolejne cuda techniki obiecujące porywające efekty. Nikt nawet nie zająknie się w kwestii skutków ubocznych. Mamy lasery, ultradźwięki, fale radiowe – nie wiem czy jeśli zacznę z nich teraz regularnie korzystać, to za piętnaście lat nie będę gadać jak Courtney ;). Skoro chcę mieć kontrolę nad tym, jak będę wyglądać w przyszłości, powinnam nie tylko dbać o skórę, ale także uważać, aby za bardzo jej nie zmienić. Moich obaw nie budzi póki co popularny teraz facemodeling (w dużym skrócie jest to masaż twarzy, który ma mieć działania odmładzające) i te zabiegi, które są stosowane w kosmetologii od co najmniej dziesięciu lat – optymistycznie zakładam, że w ich przypadku poznaliśmy już wszystkie negatywne konsekwencje. 

   Nie polecam tu nigdy suplementów (wiem, że ich działanie nie musi być poparte żadnymi badaniami, a moje subiektywne oceny to za mało, aby wciskać coś szerszej publice), diet i magicznych urządzeń. Naiwnie wierzę w proste zasady: że odpowiednie nawadnianie przedłuża urodę nie tylko moim kwiatom w doniczkach, unikanie przetworzonego jedzenia ma wpływ na znacznie więcej niż kondycję cery, a szczery uśmiech zdobi bardziej niż najlepszy makijaż. Tak mi podpowiada serce. A rozum skrupulatnie uzupełnia zawartość kosmetyczki. 

koszula – Zara (nie polecam, bo chociaż pięknie wygląda, to jakość mi nie odpowiada) // spodnie – &Otherstories