Wpis powstał we współpracy z marką Sensum Mare, Topestetic, Yonelle, Azure Tan oraz zawiera lokowanie marki własnej

 

  Jeśli skwar doszedł już nawet do Trójmiasta, to znaczy, że mamy prawdziwe lato. A latem – wiadomo – chodzimy boso po plaży czy trawie, czujemy chłód wody, do której wskakujemy, odkrywamy się. Ciało latem staje się bardziej widoczne – zarówno nasze własne, jak i cudze. Nie chodzi tylko o to, że więcej i częściej je pokazujemy. Dzięki niemu i jego zmysłom lepiej odczuwamy letnie przyjemności. Stąd pomysł, aby lipcowe umilacze poświęcić naszym niedocenianym i nieodłącznym towarzyszom – ciałom. Co jest z nami nie tak, że jesteśmy wobec ciała tak surowe? Czym sobie na to zasłużyło? Jak będzie się zmieniać, skoro nasze życie wygląda inaczej niż kiedyś? Dlaczego w ostatnim czasie wszyscy trąbią o tym, że musimy się z nim pogodzić? No i czym sprawić mu przyjemność?

 

Len to najlepszy materiał na lato dla naszego ciała. Koszula to oczywiście MLE. Szorty to dół od naszej piżamy, która powinna wejść do sprzedaży w grudniu. 

 

  1. Za krótkie przytulanie nie jest przyjemne. Ale lipiec to dobry moment, aby nadrobić braki.

  Dotyk jest najsłabiej przebadanym zmysłem ze wszystkich, chociaż odgrywa ważną rolę w kształtowaniu naszej osobowości (deficyt dotyku we wczesnym dzieciństwie to według Psychologii poważny problem). Słyszymy o decybelach, które mogą być nieprzyjemne dla ucha, o zbyt małych literkach i słabym świetle, które niszczy nasz wzrok, ale w przypadku dotyku ciężko odnaleźć konkretne wytyczne, które powiedzą nam jak przytulać, aby czerpać z takiego kontaktu przyjemność. Brytyjscy badacze przeprowadzili więc kilka badań, które miały odpowiedzieć na najprostsze pytania. Ile powinien trwać „jeden przytulas”? Otóż na pewno nie krócej niż 5 sekund (tutaj odsyłam do dokładnego opisu badania). Krótkie, jednosekundowe uściski właściwie są dla nas bez znaczenia.   Mówi się, że lato sprzyja kontaktom międzyludzkim, ale czy obiektywne dane to potwierdzają? Tak. I nasze ciała mają w tym spory udział. Udowodniono bowiem, że w ciepłym klimacie ludzie dotykają się znacznie częściej niż w zimnych częściach globu. Zresztą każda z nas może przeprowadzić prosty eksperyment: spróbujmy pocałować w policzek na przywitanie Norwega, a potem Włocha. „Gdy w latach 60. obserwowano, jak często w ciągu godziny dotykają się pary w kawiarniach, rekordzistą okazało się Portoryko – w ciągu godziny pary dotykały się tam średnio 180 razy. W deszczowym Londynie średnia prawie nie wychyliła się powyżej zera” (za Wysokie Obcasy).

 

2. Wyjechałam na wakacje, ale opalenizna nie chce mnie złapać.

  Podobno w czerwcu nasz stosunek do ciała jest najbardziej skomplikowany – widmo obnażania jego nieidealnych elementów krąży nad nami już od początku maja. Po wielu chłodnych miesiącach odzwyczailiśmy się od widoku własnej skóry w świetle słonecznym. Ale w lipcu jest już trochę inaczej. Pierwsze koty za płoty mamy za sobą skoro co śmielsi mężczyźni chodzą bez koszulek środkiem deptaka. No i kolor naszej skóry już bardziej znośny – muśnięta słońcem wygląda całkiem dobrze w tej białej sukience z zeszłego roku. A fakt, że tym słońcem jest tak naprawdę samoopalacz może przecież pozostać tajemnicą.

  Gdy wyjeżdżam na wakacje, zwykle nie biorę ze sobą całego swojego samoopalającego asortymentu. Nie chcę też pakować specjalnej rękawicy do nakładania kosmetyku, bo nigdy nie wiem co z nią później zrobić – zawinąć do worka i wyprać w domu? Umyć w hotelowym zlewie i potem czekać aż wyschnie? Z drugiej storny, nie chciałabym zafundować sobie manicure w formie "żółtego frencha", jeśli wiecie co mam na myśli. W podróż zabieram więc jednorazowe rękawiczki i produkt, w formie nawilżającego masła, który znacznie łatwiej rozsmarować niż tradycyjną piankę. 

Do wakacyjnej kosmetyczki pakuje to masło od Azure Tan i parę jednorazowych rękawiczek. Drugiego lub trzeciego dnia wyjazdu, gdy moja opalenizna wciąż nie jest idealna, a samoopalacz nałożony przed wyjazdem nie wygląda już idealnie, to taki duet załatwia sprawę. A jeśli szukacie innych produktów samoopalających, to na Azure Tan znajdziecie wszystko czego potrzebujecie. Od kropelek do twarzy, aż po usuwacza przebarwień, które pojawiły się po niedokładnej aplikacji. Z kodem mle15 dostaniecie teraz 15% zniżki na zakupy w sklepie Organic Concept. Korzystajcie!

 

3. Czy kobiety muszą być nagie, aby dostać się do muzeum?

   „Historia sztuki bez mężczyzn” autorstwa Katy Hessel to jedna z najsłynniejszych książek ostatnich miesięcy. A jeśli chodzi o kobiece ciała, to jeden rozdział przypomniał mi o słynnej prowokacji feministek z 1985 roku. Widzicie tę grafikę na poniższym zdjęciu? Grupa Guerilla Girls wykorzystała do swoich plakatów słynny obraz przedstawiający kobiecy akt („Wielka Odaliska”) i dokleiła jej małpią głowę. Po co? Zaczepny tekst “Czy kobiety muszą być nagie, żeby dostać się do Met. Museum?” umieszczony pod tytułem mówi o niesprawiedliwym postrzeganiu kobiecej sztuki we współczesnym świecie – twórczość jedynie 5% artystek ma szansę na wystawę, podczas gdy 85% aktów przedstawia kobiecą nagość. Akcja była odpowiedzią na to, że MoMa zorganizowało wystawę „Międzynarodowy przegląd najnowszego malarstwa i rzeźby”, na której pokazano dzieła tylko czternastu kobiet na sto sześćdziesięcioro pięcioro uczestniczących. Przykry to dowód, że świat bardziej interesuje nasze nagie ciało, niż to, co chcemy przekazać.  

​"Historia sztuki bez mężczyzn" Katy Hessel i słynna grafika. 

 

3. Ciało nie jest od wyglądania. Ciało jest do życia.  

  Właściwie wszystkie portale internetowe dla kobiet czy czasopisma, które czytam, publikowały w ostatnim czasie artykuły o „ciałopozytywności”. Za to w magazynie Znak ciekawy artykuł także o „ciałoneutralności”. Ten nurt zakłada, że nie musimy wmawiać sobie (czy też „afirmować”), że każda część naszego ciała jest piękna i trzeba ją kochać. Nie każe nam zniekształcać rzeczywistości, możemy dostrzegać nasze wady i zalety. Chodzi tylko o to, że fiksacja na wyglądzie nie może wpływać na nasze szczęście. Ważniejsze jest to, aby przestać traktować ciało przedmiotowo. Zwykle patrzymy na nie jak na narzędzie – ma nam służyć jako nasza własność i za wszelką cenę sprostać oczekiwaniom. Taką relację wzmacnia nawet język: mówimy raczej „mam ciało” a przecież „jesteśmy ciałem”. Stawiamy przed nim wymagania i jednocześnie ciagle mamy pretensje, że nie jest idealne, a ono robi po prostu to, co niezbędne dla naszego przetrwania. Tutaj podaję link do całego tekstu.

Łazienkowa umywalka. Miejsce, gdzie najczęściej patrzymy w lustro i przy którym wykonujemy najwięcej czynności związanych z poprawą/podtrzymaniem naszego wyglądu. W amoku codziennych spraw łatwiej jest mi patrzeć z dystansem na presję idealnej cery. W młodości czasu na analizowanie swoich wad było znacznie więcej. Moje pokolenie miało jednak łatwiej – nie porównywałyśmy się do idealnych ciał i twarzy z Instagrama. 

Wiecie, że jestem fanką marki Sensum Mare. Ten produkt to do dzisiaj jedyny podkład jakiego używam – jest najlepszy na świecie (w lecie wybieram odcień "Medium"). Z przyjemnością podjęłam się więc testowania nowego, zestawu jeszcze nim trafił do sprzedaży. Teraz można go już kupić – to wygładzający i rozświetlający krem do twarzy ALGOGLOW i krem pod oczy. Wygładza, nawilża, świetnie sprawdza się jako baza pod makijaż. Wyrównuje koloryt, bez efektu obciążenia. Wiem, że wiele z Was uzupełnia zapasy w kosmetyczkach właśnie przy okazji moich wpisów, więc korzystam z okazji, aby przekazać Wam, że z kodem MLE otrzymacie 20% na wszystkie nieprzecenione produkty. :) 

 

7. Wstyd.

   Gdy w moim Sopocie na plażę rozlewa się tłum osób, gotowych siedzieć w bikini ramię w ramię z obcym człowiekiem, ja niczym zwierz, na którego zorganizowano obławę, zaszywam się gdzieś na bezludnej plaży, w ogródku rodziców, a najlepiej na wiejskim pustkowiu i w dyskrecji pracuję nad opalenizną. I chociaż wyrosłam już z adolescencyjnej niepewności (i ten blog jest pewnie jednym z lepszych dowodów), to z tyłu głowy jakiś pierwiastek wstydu i niepewności wciąż daje o sobie znać. Gdy koleżanki pytają czy możemy w końcu iść na plażę koło Grand Hotelu zamiast chować się gdzieś na wydmach 30 kilometrów od Trójmiasta, ja wciąż wymyślam nowe wymówki. Ciekawe co Freud miałby do powiedzenia na ten temat? A jeśli Wy też nie lubicie na sobie cudzych spojrzeń (nawet jeśli tylko wydaje się Wam, że ktoś na Was patrzy), to zdradzam Wam moje ukochane miejscówki. Gorąco polecam wybrać się na plażę w Gdyni Orłowo (tu pinezka), Rewie (tu pinezka), do Lubiatowa (tu pinezka) czy na otwarte morze na wysokości Chałup 6 (tu pinezka). W pobliżu trudno kupić napoje alkoholowe, co znacznie poprawia jakość wypoczynku wśród nieznanych współtowarzyszy – niestety plażowicze "pod wpływem" mogą zniszczyć nawet najfajniejszy dzień nad polskim morzem.

 

6. Nazwa tej maski powinna brzmieć OMG. A jej resztki odżywią też skórę ciała (zdjęcie poniżej).

  Większość moich kosmetyków do ciała pożyczam od dzieci. Wyjątkiem są oczywiście samoopalacze i… maska do twarzy. Ale nie byle jaka. Mało jest kosmetyków po użyciu których patrzę w lustro i myślę, że jestem po prostu trochę ładniejsza. Ta maska od Bioxidea (Mirage 48 Excellence Gold) świetnie się sprawdza, jeśli po wymagającym dniu mam zaplanowane wyjście i jakimś cudem mam jeszcze kwadrans, aby wziąć kąpiel. Gdy taka rzadka kompilacja zdarzeń faktycznie mi się trafi, to zawsze wyciągam z szuflady ten produkt. Najpierw trzymam maskę na twarzy (jej płat jest żelowy), a później rozpuszczam ją w wodzie w wannie i funduję te same składniki odżywcze reszcie mojego ciała. Jest tak skuteczna, że żal jest mi zmarnować chociaż maleńki jej skrawek.

     Maski Bioxidea możecie znaleźć na stronie sklepu Topestetic – to tam kupuję kosmetyki do profesjonalnej pielęgnacji. Jeśli nie mam pewności co do tego, czy dany produkt będzie skuteczny (lub czy w ogóle mogę go używać) to korzystam z pomocy kosmetologa na ich stronie, który błyskawicznie daje znać.  A jeżeli jednak wolicie maski kremowe to nie raz we wcześniejszych wpisach polecałam Wam również tę maskę od Biologique Recherche. 

 

8. Córka młynarza.

   Lipiec to taki miesiąc, który kręci się wokół różnych cielesnych tematów. No i kąpieli słonecznych. Z jednym wyjątkiem – moja twarz fatalnie znosi kontakt ze słońcem. Już po kilku godzinach opalania mogę liczyć na gęsto rozsiane wypryski i przebarwienia, za to opalenizna nie pojawia się wcale. Dlatego dobrej jakości krem z super wysokim filtrem to kosmetyk, z którym naprawdę nie rozstaję się od maja do końca września. Ten z Yonelle sprosta najbardziej wygórowanym oczekiwaniom – ma w swoim składzie Witaminę C w NANODYSKACH™, aktywne peptydy, kwas traneksamowy, niacynamid, i nowoczesne filtry anty-UV (SPF50). Nie tylko chroni moją skórę, ale też daje jej odżywienie, nawilżenie i zmniejsza widoczność istniejących przebarwień. Można nim zastąpić tradycyjny krem na dzień (zdjęcie poniżej). Polecam z tej serii także to serum, które zawiera aż 10% stabilizowanej witaminy C. Na stronie Yonelle obowiązuje teraz zniżka, więc to dobry moment, aby wypróbować te kosmetyki z półki premium.

LUMIFUSÍON Potrójnie Aktywny Krem SPF50 Przeciw Przebarwieniom Z Witaminą C Premium

 

  Nasze ciało wciąż się zmienia. Proces ewolucji nigdy się nie zakończy. Ideały, do których dążymy zmieniają się coraz szybciej, dlatego trzeba się zastanowić czy warto do nich dążyć. Nasz styl życia sprawia, że jesteśmy wobec ciała bardziej wymagające, a jednocześnie zwracamy coraz mniejszą uwagę na jego potrzeby. Wspomnę chociaż o tym, jak pracujemy (albo raczej jak ja pracuję właśnie w tym momencie): tak będą wyglądać nasze ciała jeśli w trakcie pracy zdalnej nie zadbamy o odpowiednią postawę przy komputerze. I nawet zabiegi laserowe na podbródek nie pomogą.

  Gdzieś przeczytałam, że ciało jest naszym domem, z którego nigdy nie będziemy mogły się wyprowadzić. I pewnie łatwiej byłoby nam, kobietom, spojrzeć na nie właśnie, jak na mieszkanie, w którym żyjemy. Z jego potencjałami i ograniczeniami. Bez kulturowej presji i naszych osobistych frustracji. Nauczyć się wprowadzać tylko te zmiany, które poprawią nasze codzienne funkcjonowanie, bez wyburzeń stropów, które mogą zawalić całe piętro, czy operacji plastycznych rujnujących nam zdrowie. Będziemy tu mieszkać do końca życia. A idąc wytyczoną wcześniej retoryką – dziękuję za odwiedziny Wam i Waszym ciałom. Mam nadzieję, że spojrzycie dziś na nie trochę inaczej i podziękujecie im za wszystko, co dla Was robią każdego dnia. 

 

*  *  *

 

 

Ukochana plaża w Rewie (to właśnie do niej dodałam link trzy akapity wyżej). Mogłoby się wydawać, że mrużę oczy aby ponętnie wyglądać na zdjęciu, ale prawda jest taka, że właśnie dojrzałam na plaży dziewczynę w swetrze MLE i gapię się nieprzerwanie zastanawiając się, czy to możliwe. Ale już po chwili widzę, że też zostałam dostrzeżona. "Taaak! To Twój sweter!". Zapisuję tu, aby nie zapomnieć tego miłego wakacyjnego wspomnienia. Fajnie, że naprawdę gdzieś tam jesteście :).