Majowe umilacze, czyli dokąd jechać po poluzowaniu restrykcji + przepis na placki, który zdetronizuje wszystkie inne (i nie tylko)

   Domyślam się, że w tę majówkę w wielu domach słychać było narzekanie. Jedni narzekają na to, że nigdzie nie wyjechali, inni marudzą, że chociaż udało im się wyjechać to przez obostrzenia urlop nie jest taki, jaki powinien. Ktoś doda, że do pandemii to już się nawet przyzwyczaił, ale śnieg w maju i pięć stopni na plusie uniemożliwiają nawet zwykłą przejażdżkę rowerową wokół osiedla. Oczywiście są też tacy, którym jednak udało się znaleźć ciocię w Trójmieście (biorąc pod uwagę to, jak w weekend wyglądał Monciak tych świeżo odnowionych relacji rodzinnych jest naprawdę bardzo dużo), a w Zakopanem na Krupówkach tańczono ponoć wczoraj masowo Macarenę. Takie doniesienia dodatkowo wzmagają frustrację tych, którzy z różnych powodów siedzą od piątku w domach z braku lepszych planów. Z tego co widzę, to nawet w krainie wiecznej tęczy, czyli na Instagramie, słychać szczere utyskiwania na to, że jeden z fajniejszych momentów w roku nie został w należyty sposób wykorzystany. Na zdjęciach brakuje tego, do oglądania czego przywykłyśmy kiedyś – turkusowej wody, opalania na leżakach, relacji z podróży. Tak jest przynajmniej na moich ulubionych profilach. 

   Dzisiejszy wpis będzie więc umilaczem w najczystszej postaci – chciałabym podsunąć Wam banalny przepis, który stłumi na chwilę tęsknotę za wieczorem w knajpce (do otwarcia restauracyjnych ogródków zostało dokładnie 11 dni i 8 godzin, ale kto by tam liczył). Na spokojnie, posługując się informacjami na temat obostrzeń i moją subiektywną oceną spróbuję wybrać najlepsze miejsce na letni wypoczynek, albo chociaż przenieść nas na chwilę do wakacyjnych utopii. I to nie wszystko, ale nie marnuję już więcej literek, tylko przechodzę do rzeczy.

1. Majówka w Internecie. Eksplozja informacji i rozpad jakości.

    W długi weekend mamy więcej czasu na to, aby wejść na ulubione strony czy przeczytać dłuższy artykuł. Wczoraj chciałam zajrzeć do paru moich ulubionych blogerek, aby po chwili ze smutkiem wyłączyć wszystkie strony – najnowszy tekst, jaki u nich znalazłam był ze stycznia. Skrolowanie Instagrama nie potrafi zastąpić mi kilku minut czytania czegoś mądrego, więc jak zwykle skończyłam na Polityce – na tym portalu mam wykupioną płatną subskrypcję i zaczynam odnosić wrażenie, że to jedyny sposób, aby znaleźć w sieci coś mądrzejszego niż tylko kolejny artykuł pod tytułem „tego sposobu na brudne szyby jeszcze niż znałaś”, który okazuje się być kilkuzdaniowym bełkotem. Jeden z najpopularniejszych portali o modzie w Polsce jest tak nafaszerowany wyskakującymi reklamami, że niestety nie sposób dokopać się do tekstu, nie mówiąc już o przejrzeniu zdjęć (po każdym kliknięciu parada banerów pojawia się na nowo, a mi z poirytowania coraz trudniej trafić w krzyżyk, więc za którymś razem i tak otwiera mi się strona z lekiem na prostatę). Dlaczego tak jest? Rewolucja technologiczna ostatnich lat sprawiła, że każdy z nas dostał w swoje ręce nieograniczony dostęp do przeróżnych treści. Nie musiałyśmy już kupować książki, aby przeczytać coś interesującego. Nie musiałyśmy kupować magazynów modowych, aby zobaczyć relacje z paryskich pokazów mody. Wystarczyło nam tylko jedno narzędzie, aby znaleźć informacje na temat każdej możliwej dziedziny. Streszczenie lektury, przewodnik turystyczny po Chorwacji, przepis na tartę tatin, wiadomości ze świata – wystarczyło wyklikać odpowiednią frazę i już wszystko było wiadomo. Ta transformacja wniosła oczywiście wiele korzyści, ale dziś coraz więcej myślicieli zgadza się z tym, że ceną jaką zapłaciliśmy za błyskawiczny dostęp do informacji, jest spadek ich jakości.

   Mniejsza, jeśli chodzi o sprawdzoną recepturę na deser, gorzej gdy poszukujemy na przykład istotnych danych o szczepieniu, a po godzinnym szperaniu dochodzimy do wniosku, że nie jesteśmy pewni naszego źródła i w gruncie rzeczy nie dowiedzieliśmy się niczego nowego. Nawet te lekkie i lifestylowe treści są coraz bardziej powtarzalne, przepuszczane przez niezliczoną liczbę kalek, tak aby wujek Google myślał, że to teksty organiczne (co powoduje, że strona jest wyżej pozycjonowana). Twórcy, którzy do tej pory publikowali prawdziwe artykuły przerzucają się na e-booki, dzięki którym dostają wynagrodzenie za swoją pracę – ciężko się temu dziwić. Jednocześnie znów uciekają nam z pola widzenia, gdy po prostu z nudów chcemy przeczytać coś nowego.

John Cleese jest zaprzeczeniem tego, co w nowoczesnym świecie jest byle jakie. Na pewno kojarzycie jego postać – to współzałożyciel legendarnej grupy Monthy Pythona i autor wielu znakomitych scenariuszy. No po prostu ktoś, kto umiałby dziś zażartować z Hotelu Paradise tak, że byłoby to śmieszne i eleganckie jednocześnie. W latach 80 ubiegłego wieku wydał swoją pierwszą książkę „Żyć w rodzinie i przetrwać” która została świetnie przyjęta przez krytyków, a dziś wraca do nas z tytułem „Kreatywność. Krótki i optymistyczny poradnik.”, który dla ludzi pozbawionych ostatnio źródła inspiracji (chociażby w związku z pandemią) może być naprawdę zbawienny. 

    Te moje utyskiwania nie sprowadzają się bynajmniej do wniosku, że „jednak książka papierowa jest najlepsza”, chociaż pewnie znalazłabym parę argumentów „za”. Odkąd powszechnie dostępne treści w Internecie są coraz słabszej jakości, ja chętniej szukam inspiracji właśnie w swojej biblioteczce. Jak miło przeczytać w końcu rozpoczętą, rozwiniętą i dokończoną myśl, na dodatek zredagowaną i bez błędów… Albo znaleźć zdjęcie, które kojarzę z bezrefleksyjnego repostowania na Instagramie i dowiedzieć się kto je zrobił, gdzie i dlaczego. To niby drobiazgi, ale jeszcze bardziej uzmysławiają, jak niewiele ostatnio czerpię z tego, co czytam. A może to tylko mój problem?

Fragment moich książkowych zbiorów i kilka pozycji, które obecnie czytam. No i moje piękne podpórki, na które tak długo czekałam! Wejdźcie na stronę Jotex i zobaczcie jeszcze parę innych niebanalnych rzeczy do domu, które w niczym nie przypominają tych z sieciówek. 

2. Wyjeżdżamy?

   Podejście do wyjazdów wiele mówi o naszym podejściu do pandemii w ogóle. Część osób uważa, że dla bezpieczeństwa lepiej jest nie ruszać się ze swojego miasta, chociaż jako mieszkanka Sopotu mam spore wątpliwości czy ta zasada sprawdza się w obleganych przez turystów miejscach. Część jest już zaszczepiona i, co zrozumiałe, chce ruszyć w świat i korzystać z jako takiej odzyskanej normalności (przypominam, że dziś zapisy dla mojego rocznika!). Jest też oczywiście grupa, która niezależnie od liczby zachorowań podróżowała wszędzie, gdzie się dało. Ale nie o tym jest ten wpis. Wiele z nas planuje pewnie wakacje i zdaje sobie sprawę, że pod uwagę należy wziąć teraz kilka nowych aspektów. Czy trzeba mieć test? Czy po przylocie zostaniemy odesłani na kwarantannę? Czy będziemy mogli pójść na obiad do restauracji? Czy nasze dzieci też muszą mieć zrobiony test? To tylko parę pytań, które przychodzą mi do głowy, gdy myślę o swoich ukochanych kierunkach.

    Czemu w tym zestawieniu znajdują się takie, a nie inne destynacje? Na przeanalizowanie całego świata nie starczyłoby mi sił (ba! Samej Europy chyba też) więc ograniczyłam się tylko do tych miejsc, które wydawały mi się najfajniejsze. Wychodzę też z założenia, że w granicach UE obostrzenia są względnie ustandaryzowane – testy zostały dopuszczone przez powołane do tego instytucje, znamy przybliżoną dzienną liczbę zakażeń w danych krajach, poziom opieki zdrowotnej jest wyrównany (przynajmniej w porównaniu do Azji, Afryki czy Ameryki Południowej).

Włochy.

    Krążą plotki, że od 15 maja, a najpóźniej od 3 czerwca, słoneczna Italia otworzy się na turystów i aby móc rozkoszować się toskańskimi widokami czy pływać u wybrzeża Amalfi wymagany będzie jedynie negatywny wynik testu. W tym momencie sytuacja jest jednak dokładnie odwrotna – Włochy mówią otwarcie, że turyści spoza kraju nie są teraz mile widziani. Po przylocie czeka nas test, pięciodniowa kwarantanna i ponowny test. Jeśli jesteście zdeterminowane, aby w wakacje wyjechać właśnie do Włoch lepiej poczekać, aż restrykcje się zmienią. Wszyscy liczyli, że ten kraj otworzy się tuż po majówce, ale nic takiego się nie wydarzyło – domyślam się, że parę wymarzonych urlopów przepadło, bo ktoś za bardzo się pospieszył. 

AKTUALIZACJA: Premier Włoch postanowił dłużej nie czekać i ogłosił w tym tygodniu, że już po 15 maja kraj otwiera się na turystów i gorąco ich zaprasza. Niezbędny jest negatywny wynik testu lub zaświadczenie o zakończonym procesie szczepienia. To kto się wybiera? :)

Francja

    Lazurowe wybrzeże to jedna z najbardziej kuszących opcji, ale… liczba zachorowań nad Sekwaną wciąż martwi. I chociaż dla Polaków nie ma szczególnie utrudniających wjazd obostrzeń (wystarczy negatywny wynik testu oraz oświadczenie o braku symptomów) to na wakacje we Francji w najbliższych tygodniach raczej nie ma co liczyć. Co prawda w poprzednim tygodniu po wielu miesiącach zniesiono w końcu zakaz poruszania się między regionami, a niebawem mają zostać otwarte także restauracyjne ogródki, ale nie planowałabym wyjazdu w te strony. Hotele (przynajmniej formalnie) są zamknięte i chociaż pojawiają się głosy, że mają zostać otwarte po 19 maja, to są to póki co jedynie dywagacje niepodparte twardymi deklaracjami rządu.

Jeśli wolicie poczekać do momentu, gdy będziemy mieli większy wybór w wyborze kierunków podróży, to polecam Wam profil @seehura na Instagramie. Znajdziecie tam zdjęcia z najpiękniejszych hoteli, willi, plaż, restauracji i innych bajkowych miejsc. 

Hiszpania

    Choć Hiszpania otworzyła swoje granice dla turystów z innych krajów Unii Europejskiej, musimy pamiętać, że na miejscu wciąż obowiązują liczne ograniczenia, które mogą utrudnić nam wypoczynek. Ani rząd, ani król Hiszpanii nie powiedzieli też jednoznacznie, że kraj otwiera się na turystów. Każda osoba przylatująca do Hiszpanii musi mieć negatywny wynik testu PCR zrobionego maksymalnie 72h przed podróżą, wypełnić specjalny formularz i wygenerować kod QR, bez którego nie będziemy w stanie przejść kontroli sanitarnej na lotnisku po przylocie (cytując za doBarcelony.pl). Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zaleca unikanie podróży zagranicznych, jeśli nie są one niezbędne. Przed powrotem do Polski musimy znów poddać się testowi przed przekroczeniem granicy (wynik testu jest ważny 48 godzin od jego otrzymania), w przeciwnym razie mamy obowiązek poddania się 10-dniowej kwarantannie. Hotele są otwarte, restauracje mogą przyjmować gości od godziny 7.30 do 17.00.. Istnieje jednak wiele zaleceń, które wskazują na to, że Hiszpania nie jest jeszcze na nas gotowa (godzina policyjna czy ogólne „zalecenie” aby nie wychodzić z domu bez potrzeby).

Grecja

    Pewnie sporo z Was już wie, że Grecja od końca kwietnia liberalnie podchodzi do turystów z UE. Po pierwsze – rząd otwarcie mówi o tym, że zaprasza turystów. Po drugie, wystarczy negatywny wynik testu i wypełnienie kilku dokumentów (lub otrzymanie dwóch dawek szczepionek co najmniej 14 dni wcześniej plus dokument to potwierdzający). Problemem mogą być loty, bo z Gdańska pierwsze bezpośrednie połączenie pojawi się dopiero w czerwcu, ale być może u Was sytuacja wygląda inaczej. Na tej stronie znalazłam dokładne informacje na temat wszystkich niezbędnych formalności potrzebnych w podróży do Grecji. Za Helladą przemawia też to, że możliwości mamy naprawdę wiele. Nie trzeba od razu pędzić na Santorini i zamieszkać w samym centrum miasteczka – ciekawych i mniej zaludnionych wysp jest mnóstwo (wschodnia część Krety, Milos, Rodos). Zresztą, przed pandemią, nawet w popularnym Mykonos można było bez problemu znaleźć ustronne miejsca i przez tydzień nie spotkać nikogo poza ciekawską kozą.

Chorwacja

   Kraj pięknych plaż, słońca i z liberalnym podejściem do turystów z UE już został okrzyknięty hitem lata 2021. Aby przekroczyć granicę niezbędny jest negatywny wynik testu i trochę biurokracji (tutaj więcej informacji). Hotele, plaże i restauracje są otwarte, obowiązują oczywiście limity gości, więc wyjazd trzeba dobrze zaplanować i nie zapominać o rezerwowaniu stolika na wieczór. Wada? Może się okazać, że wiele osób wpadnie na ten sam pomysł skoro możliwości podróżowania po Europie są tak ograniczone. Tak jak w przypadku Grecji – warto poszukać mniej popularnych kierunków podróży, wybrać małe miasteczka, albo tak planować zwiedzanie, aby nie trafiać na godziny szczytów.

   Uwaga! To, że wyjeżdżamy do miejsca, które jest dla nas otwarte nie oznacza, że tuż po wyjściu z samolotu możemy zapomnieć o epidemii. Dbajmy o bezpieczeństwo swoje i innych także na wakacjach. Unikajmy deptaków w najgorszych godzinach, zachowujmy dystans, nośmy maski, szanujmy zasady panujące w danym kraju – bądźmy solidarni nawet jeśli jesteśmy już po szczepieniu. Podane restrykcje są aktualne na dzień 3 maj – w każdej chwili mogą się zmienić na lepsze… lub gorsze. 

dress / sukienka – vintage

3. Przepis na "Najlepsze na świecie placki z owocami"

   Ten przepis wypatrzyłam kiedyś u Elizy z Whiteplate (jakżeby inaczej), ale nieco go zmodyfikowałam. Przede wszystkim dlatego, że z podanych proporcji placków wyszłoby za mało dla mojej ekipy, a po drugie dlatego, że wydawały mi się jednak ciut za ciężkie. A dlaczego aż tak go zachwalam? Bo jedyne narzędzia jakich potrzebujemy do ich wykonania to widelec i jedna miska. Żadnych mikserów, trzepaczek, miarek i przelewania. Poza tym, te placki wyparły u nas właściwie wszystkie inne podobne desery – naleśniki, racuchy, pancakesy – wszystko poszło w odstawkę. Proporcje mąki i mleka są – nie boję się użyć tego słowa – umowne. Czasem trafi się gęstszy twaróg albo większe jajko, a to taki przepis „na oko” który za którymś razem robi się już z zamkniętymi oczami. 

Skład:

200 g twarogu wiejskiego

150 g mąki pszennej (w wersji bezglutenowej mieszamy po równo mąkę ziemniaczaną, kukurydzianą i bezglutenową owsianą)

2 jajka kilka łyżek mleka (dodajemy na oko, aby ciasto nie było za suche)

dwie łyżki cukru z wanilią (może być domowej roboty)

pół kilo śliwek (nadadzą się też jabłka czy truskawki)

pół łyżeczki proszku do pieczenia

olej roślinny do smażenia (na przykład rzepakowy)

 

Sposób przygotowania:

   Przekładamy do miski twaróg i rozgniatamy widelcem razem z mąką i proszkiem do pieczenia, dodajemy jajka i cukier. Aby nieco rozcieńczyć masę dodajemy trochę mleka. Ciasto powinno gęstością przypominać to na pączki. Nie trzeba go mieszać bardzo dokładnie – ja robię to wyłącznie widelcem przez dwie minuty, nawet jeśli zostaną grudki twarogu to nie szkodzi. Śliwki kroimy w półksiężyce. Rozgrzewamy olej na patelni i łyżką nakładamy ciasto. Dopiero wtedy szybkim ruchem nakładamy na wierzch owoce. Po paru minutach przewracamy placki na drugą stronę. Po zdjęciu placków z patelni odkładamy je na papier aby wyciągnął zbędny tłuszcz i posypujemy cukrem pudrem. 

Cała zastawa (poza małym talerzykiem), eleganckie szklanki i obrus z delikatnym stebnowaniem są z Jotexu. Już trzeci raz robiłam zakupy w tym sklepie i naprawdę jestem miło zaskoczona stosunkiem ceny do jakości. Poniżej znajdziecie też pościel i lampkę, którą tam znalazłam. AKTUALIZACJA: właśnie otrzymałam wiadomość, że jest jednak kod dla Was na zakupy w Jotex i to aż na 25% :). Skorzystajcie z kodu KASIAMAJ25 na całe zamówienie. Promocja nie łączy się z innymi ofertami i rabatami. Nie dotyczy produktów przecenionych lub oznaczonych „Deal!". Kod jest ważny do 25.05.2021.Widziałam, że bardzo spodobał się Wam ten post na Instagramie, więc jeśli komuś ukmnęło tamto zdjęcie to daje znać, że na te piękne świece Lile Things nadal obowiązuje kod MLE15 który upoważnia do 15% zniżki zarówno na świeczki, jak i pozostałe produkty oferty Lile Things (kod będzie ważny do 15/05/21). Modele Madame i Pilier to w całości autorski projekt marki – od zaprojektowania kształtu, przeniesienia go na model fizyczny, stworzenia prototypu matrycy, aż po sam odlew (tak, wiem, że na allieexpress można znaleźć podobne, ale moim zdaniem nie są tak ładne, a jakość wosku pozostawia wiele do życzenia). Dla mnie ważne jest to, że wykonano je z wosku sojowego, który jest produktem naturalnym, biodegradowalnym, przyjaznym środowisku. W przeciwieństwie do powszechnie stosowanej parafiny, nie jest szkodliwy dla zdrowia. Świece z wosku sojowego są nietoksyczne, nie zawierają szkodliwych pestycydów i herbicydów, a podczas ich spalania wytwarza się o wiele mniej dwutlenku węgla i sadzy – nie kopcą, nie dymią, nie pozostawiają ciemnego nalotu na ścianach. Palą się od 30 do 50 % dłużej niż parafinowe. To takie drobiazgi, ale jeśli ktoś często pali świece na pewno je doceni. ​Jeśli zostaną Wam śliwki możecie śmiało wrzucić je na patelnie po smażeniu placków i tylko delikatnie podsypać cukrem lub dodać łyżkę miodu. Być może pasuje do nich śmietana, ale my zabijamy się o każdego placka więc szkoda nam czasu na dodatki. Kto pierwszy ten lepszy!

4. Gdy nawet Netflix wymięka w proponowaniu nowych tytułów. 

   Nie wiem o jakiej godzinie zajrzałyście na bloga, ale u nas w ciągu minuty zaszło słońce, a z nieba zaczął (kolejny raz w ciągu ostatnich kilku dni) padać grad. Na ponury finał majówki szukam czegoś przyjemnego do obejrzenia na wieczór. Ja lobbuję za pewniakami: „Rzymskie wakacje”, „La Dolce Vita” albo „Czekolada”. Mąż chciałby w końcu zobaczyć coś nowego, ale też we włosko-francuskim klimacie (chociaż smakiem się obejdziemy) i proponuje „Anonimowy wenecjanin”, „Zapiski z Toskanii” albo „Opowieści czterech pór roku”, a ja obawiam się, że nie zdążycie napisać mi w komentarzach, aby jednak wybrać coś innego ;). Jeśli macie podobne dylematy, to powiem Wam tylko, że codziennie o 20.00 na Kuchnia+ leci program Anthony'ego Bourdain i nasze negocjacje zwykle kończą się właśnie takim kompromisem. 

Pozornie banalne pytania o pościel, które bardzo często pojawiają się na blogu jakoś szczególnie mnie nie dziwią. To niby dwa zszyte ze sobą kawałki materiału, ale wiem, że czasem potrafią doprowadzić do szału. Za szerokie otwory między guzikami, w których zaplątują się stopy, guziki, które same się rozpinają, za płytka zakładka przez którą kołdra wychodzi na wierzch, wyciąganie się rogów po praniu i tak dalej. Pościel ze zdjęcia pokazywałam Wam już w zeszłorocznym wpisie i nadal bardzo ją polecam. Jest na zamek, dobrze się pierze, wygląda super. Ogólnie rzecz biorąc nie ma wad. Jeśli szukacie czegoś mniej eleganckiego to mam również ten komplet. A lampkę znajdziecie tutaj. Często pytacie też o prześcieradła z tak zwanym lambrekinem – w Jotex macie spory wybór. (dziś rano udało mi się zdobyć dla Was kod do Jotexu więc szybko go dodaję nim zrobicie zakupy – KASIAMAJ25 da Wam 25% zniżki na całe zakupy).

LuiLuk album na zdjęcia wklejane z pergaminem (kolor natural linen). Kupiony dawno temu. Za jednym zamachem kupiłam kilka sztuk, bo czasem potrzebuję ładnego albumu na prezent i zwykle nie mam już wtedy czasu na to, aby zamawaić go w internecie. Te od luiluk są najładniejsze, w płóciennej oprawie i z tłoczonym złoconym napisem. W ofercie są też albumy "Twoje Dzieciństwo" – idealny prezent dla przyszłej lub świeżo upieczonej mamy albo z okazji chrzcin. Możecie skorzystać z mojego kodu MLE15 (sama też nie omieszkam), który upoważnia do 15% zniżki.

 

5. Jeszcze trochę.

    No i udało się – od kilku godzin, pisząc ten post, walczyliśmy jednocześnie z zapisywaniem się na szczepienie. Na szczęście walkę wygraliśmy i teraz nawet siedzenie przed telewizorem w długi weekend nie wydaje się takie straszne. Właściwie to trzeba się tym cieszyć póki jeszcze można ;). A tak na serio – wyciągnęłam wczoraj z szuflady albumy, które kupiłam chyba ponad rok temu i wypełniłam je zdjęciami z pandemicznego roku. Są zdjęcia w maseczkach, Wielkanoc w ogrodzie, zamiast włoskich nart sporo zdjęć na sankach (bo zima to jednak dopisała!) i wiele innych momentów, które z perspektywy czasu nie wydają się wcale takie złe. To będzie wyjątkowy album i… może jedyny taki ;). 

*  *  *

 

 

Last Month

   Podobno maj będzie zwiastował powrót do normalności – nawet jeśli tylko na chwilę. Ciekawe, czy w kolejnym Last Month pełno będzie tu zdjęć z dopiero otwartych restauracji (w końcu branżę gastronomiczną trzeba wspierać! wszystkie brzuchy na pokład!), ciutkę dalszych podróży i pierwszych ciepłych wieczorów. A póki co, zapraszam Was na fotograficzną relację z pierwszych tygodni wiosny, która chyba dopiero się rozkręca…

No to zaczynamy! Dla każdego kawa, żeby łatwiej było przetrwać pracę w grupie ;). Spotkań służbowych ostatnio niewiele, więc bardziej je doceniamy. Filiżanka w dolnym prawym rogu (ta największa) to Rosehntal (Biała Maria), natomiast ta z czarną lamówką pochodzi z Westwinga. Inne to starocie, których już raczej nigdzie się nie kupi (aktualizacja: czujna Czytelniczka podpowiada w komentarzu, gdzie można znaleźć tę z prawego górnego rogu ;)).  1.  Czytałam ostatnio analizę specjalistów odpowiedzialnych za wyłapywanie nadchodzących trendów na temat tego, jak pandemia odbije się na modzie za kilka miesięcy. To, że przez ostatni rok dresy wiodły prym już wiemy. Za to sezon letni ma być podobno całkowitą przeciwnością tego, co lubimy mieć na sobie zalegając na kanapie. I nie chodzi o to, aby wracać do szpilek na molo, ale żeby z większą dbałością celebrować to, co w pandemicznej rzeczywistości nam wolno. Podejrzewam więc, że garnitury w wersji casualowej będą w tym sezonie hitem. // 2. Ten zapach! U mnie wielkanocne wypieki nie mogą się obyć bez tego składnika. Talerzyk to marka Rosenthal (Sanssouci). // 3. Popołudniowe drzemki. Czyżbyśmy śniły o wyprawie na safari? A może uda się wybrać do Zoo w majówkę? // 4. Pierwsze wietrzenie szafy dwulatki. //W ostatniej chwili, bo już wygrzebywaliśmy resztki ze słoika! Miodowa Paczka Pełna Naturalnej Słodyczy od Apimelium ukazuje się co dwa miesiące. W edycji majowej znajdują się miody, które kupujecie najczęściej, więc jest to idealna okazja na zrobienie małych zapasów. My jesteśmy amatorami miodów, więc taki słodki abonament to dla nas super sprawa, aby nie kupować przypadkowych produktów w supermarketach. To od którego zaczynamy?1. Dziadek wkupuje się w łaski i pokazuje łabędzie. // 2. Łóżko rodziców opanowane. Pościel pochodzi ze starej kolekcji Zary. // 3. Wszystko w biegu. Nie sądziłam, że w tej koszulowej wełniano-bawełnianej kurtce będą chodzić jeszcze w maju. Na sukienki za zimno, a ona fajnie je zastępuje. // 4. Tupot małych stóp na orłowskim molo. Patrzymy w chmury i cieszymy się chwilą. Następnego dnia w Trójmieście spadł grad. //W tym roku sezon na rowerowe wycieczki uważamy za rozpoczęty. Więcej zdjęć z tego spaceru znajdziecie tutajW domu. I też jest miło. Krzesła nie do pary, blat zbity z desek ze starego młyna i trzydziestoletnia lampa – taki miszmasz właśnie lubię. Więcej informacji o świetle w mieszkaniu znajdziecie w tym starym artykule Oto co bym chciała włożyć, gdyby za oknem nie padał grad  ;). Ta szara sukienka to nasza majowa nowość. Nawiązuje krojem do Waszego ulubionego modelu z zeszłego sezonu i jestem pewna, że pokochacie ją równie mocno. 1. i 4. // Kolejna klasyczna sukienka, która sprawdzi się w wielu sytuacjach (również pojawi się w maju) // 2. i 3. Przy stole. //Kolibki, czyli jedno z naszych ulubionych miejsc na spacery. Portosowi podoba się wielka przestrzeń, a nam, że przychodzą tu tylko tubylcy (ta pikowana kurtka wróci jeszcze w paru sztukach, warto użyć opcji "powiadom o dostępności" na stronie produktu). 1. i 4. // Kolibki słyną z zawilców. Są pod ochroną więc tylko się im przyglądamy i staramy się nie podeptać. // 2. Wielkanoc coraz bliżej. // 3. Gdy prosicie, abym pokazywała przepisy na to, co naprawdę jem w ciągu dnia… yyy – bardzo proszę. Bierzemy mrożoną fasolkę, gotujemy ją przez parę minut, a potem dodajemy oliwy i świeżo mielonego pieprzu :D. Myślicie, że powinnam zrobić z tym przepisem osobny post? :D // Lasopark. Oby więcej takich miejsc. (Nie)tradycyjne dania wielkanocne.1. Jutro piątek prawda? // 2. Dzień dobry. Czy to już po szóstej? // 3. Gdy dusza czeka na lato, ale umysł już musi pracować nad jesiennymi swetrami. // 4. Kolejna Wielkanoc z pandemią.  //Czy to galeria w Mediolanie? A może jednak Gdańsk, showroom Iconic i Asia w naszej czarnej klasycznej sukience, która wchodzi już jutro?Gdybyście były w Trójmieście i odkryły, że w majówkę potrzeba Wam jednak czegoś cieplejszego, to zapraszamy do Iconic Design. Możecie tu przymierzyć nasze dzianinowe dresy ze stuprocentowej wełny merynosowej. Można też oczywiście zamówić je wirtualnie na naszej stronie
 A to dla tych, którym już jest za gorąco, albo szykują garderobę na lato…
A tego modelu niestety już nie ma. Może inny kolor za rok? Co Wy na to? (aktualizacja: na stan wróciło dziś dołownie kilkanaście sztuk)
1. Tak. Na co dzień też chodzimy prawie tylko w ubraniach MLE :). // 2. Te szorty leżą idealnie. // 3. Fajnie, że jest słońce. Szkoda tylko, że temperatura odczuwalna to 3 stopnie. // 4. Rowerek i lizak – nie może być lepiej. Beztroskie dzieciństwo, to między innymi radość z najprostszych rzeczy.  //Ten krótki moment, gdy na stole jest pusto i mogę sobie przysiąść z dużym kubkiem gorącej herbaty.1. Zielona herbata. Nie każdą lubię i toleruję – musi być naprawdę dobra (ja nie zawiodłam się nigdy na tych) // 2. W "Narcyzie" w Gdyni znajdziecie nawet takie nietypowe kwiaty. // 3. Czekając na maj. // 4. Wygląda jak porządny zapas, a starczy na miesiąc :D. //Herbata jak z obrazu Van Gogh'a. Sunflower Dew Van Gogh od NewbyTeas, to jedna z niewielu zielonych herbat, która mi podpasowała. Smak delikatnych liści potęguje dodatek płatków słonecznika i wyjątkowy, lekki zapach jaśminu. Jeśli szukacie herbat najwyższej jakości (na przykład na Dzień Mamy) to jestem pewna, że oferta sklepu NewbyTeas Was nie zawiedzie. Poczytajcie o tym, z czego zrobione są chociażby torebki na herbatę…1. Coś tu się projektuje. // 2. Nasz ulubiony współtowarzysz zdjęć, którego nigdy nie widać. // 3. Domowe biuro, albo raczej przedszkole połączone z Zoo.  // 4. To prawdziwy deser dla mojej skóry. //A to krem, który widziałyście powyżej. Opakowanie jest piękne, a to co w środku jest jeszcze lepsze (cena 69 złotych). Olejek z orzechów laskowych, słodkich migdałów, arganowy, z rokitnika to tylko część aktywnych składników kremu Make Me Bio No. 173 Formuła dla sprężystości. Testuję go już drugi tydzień i bardzo go lubię. … no i wygląda tak ładnie, że nie trzeba go chować do szafki :). 1. Gdy walczymy z infekcją i wszyscy, nawet Portos, trochę się martwią. // 2. Nowy dres i jakoś człowiek od razu czuje się bardziej elegancki na tej kanapie (wchodzi do sprzedaży już jutro). // 3. Szukam i szukam, ale nazwy tego gatunku kwiatu nie mogę znaleźć. // 4. Uwielbiam rzeczy robione z sercem. Podczas gdy sieciówki oferują nijakie i nieprzemyślane pościele dla dzieci, my mamy prawdziwą polską perełkę. //W takiej pięknej kołderce od razu milej sie czyta. Pościele i wszystkie tekstylia od polskiej marki Layette są produkowane z najwyższą dbałością. Nasz Komplet dwustronnej pościeli wykonano z wysokiej jakości certyfikowanej tkaniny bambusowej, która ma właściwości antybakteryjne, antygrzybiczne, doskonale chłonie wodę, ma działanie termoregulujące i jest niezwykle delikatna dla wrażliwej skóry. Kołderka jest też pięknie wykończona na krawędzi ciemniejszą lamówką.  Do wyboru są 3 rozmiary. Wzory to oryginalne obrazki malowane akwarelami. Autorką ilustracji oraz dyrektorem artystycznym marki Layette jest Agata Gusia Brzozowska absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi oraz mama trójki dzieci – dwóch córeczek i synka. 1. Lwia skała. // 2. Kolejne danie z serii "wyszukane przepisy mamy". Tym razem – krem z kalafiora. // 3. Jest OK. // 4. Coraz częściej budzę się rano i myślę sobie, że wiem w co mam się ubrać. To chyba starość ;). //Wyszło słońce. Ustał wiatr. Wkładam buty, Portos skacze koło mnie, a córeczka już łapie za rowerek. Idziemy!Jakoś tak ciepło robi mi się na sercu, gdy widzę jak autorka mojej ulubionej książki o stylu "Lekcje Madame Chic" będącej dla mnie wielką inspiracją do zmian, wraca z książką dla mam. Jej życie, tak jak i moje, przez te dziesięć lat nieco się zmieniło. "Jak nauczyć dzieci dobrych manier" autorstwa Sccott Jenniffer L. to poradnik z przymrużeniemm oka, który w niezobowiązującym stylu przypomina nam o tym, jak wprowadzać dziecko w świat kultury. W tej książce dzieci oraz ich dorośli opiekunowie wspólnie spędzają czas na poznawaniu zasad savoir-vivre’u – czytają, piszą listy, śpiewają, rymują, gotują i zajmują się domowymi zwierzętami…Sprzątanie pokoju… Lekcja numer jeden dla córki i taty :D. Jesteśmy gotowi na kolejne przygody! Portos! Nie spuszczaj jej z oka!

*  *  *

 

Macierzyństwo w świecie mody. Inne niż kiedyś, bo w ogóle istnieje.

   Byłabym nazbyt dosłowna, gdybym powiedziała, że macierzyństwo kiedyś „nie było w modzie”, bo przecież kobiety rodziły i wychowywały dzieci od zawsze, niezależnie od społecznych zmian, wydarzeń historycznych, a już na pewno – niezależnie od trendów. Nie skłamię jednak, jeśli stwierdzę, że do niedawna temat bycia mamą w świecie mody właściwie nie istniał, a jeśli już się pojawiał, to albo w kontrowersyjnych nagich sesjach ciężarnych gwiazd (wszyscy pamiętamy okładkę z Demi Moore z 1991 roku), albo w ramach podziwu dla modelek, którym w błyskawicznym tempie udało się zatrzeć ślad na swoich ciałach, że to dziecko w ogóle się pojawiło. A to właściwie tylko potwierdzało teorię, że dla prawdziwego obrazu ciąży i opieki nad małym człowiekiem nie ma przestrzeni w topowych magazynach, że tych tematów nie da rady przedstawić tak, aby wpisywały się w kampanię reklamową Louis Vuitton, zestawienie produktów do makijażu od Sisley czy Chanel, sylwetek z pokazów Chloe czy relacji z wystawy nowoczesnego artysty. I to mimo tego, że kobiety w tak zwanym wieku rozrodczym stanowiły główną grupę odbiorców marek luksusowych.

   Jeszcze w 2009 roku Internet piał z zachwytu nad Heidi Klum za to, że pięć tygodni po porodzie wystąpiła w pokazie Victoria's Secret. Dziś bardziej doceniamy te gwiazdy, które po takim samym czasie pokazują nieidealny brzuch i otwarcie mówią o tym, że potrzebują jeszcze trochę czasu. Blake Lively, ulubienica takich marek jak Chanel, opowiedziała w wywiadzie „o sama wiesz czym” czyli o dotychczas najbardziej wypieranym przez magazyny kobiece temacie – połogu. Beyonce dodała otuchy milionom kobiet, opowiadając o utracie ciąży. Wreszcie – influencerki, które (czy nam się to podoba czy nie) stały się głównymi modowymi wyroczniami, zupełnie nie miały ochoty na ukrywanie zmian w swoim życiu, więc gdy zostawały mamami, dzieci pojawiały się w ich codziennych relacjach. Te decyzje dziwią mniej, gdy uświadomimy sobie, że takie mamy są zwykle, jak to się kolokwialnie mówi: na własnej działalności, a to oznacza, że urlopy macierzyńskie, które im przysługiwały były marne. Najczęściej postanawiały więc godzić pracę z opieką nad dzieckiem i nie uciekać od związanych z nimi tematów. I tu nagle w przestrzeni publicznej (bo Instagram i inne media społecznościowe już do takiej przestrzeni się zaliczają) okazało się, że nawet bardzo modna świeżo upieczona mama potrzebuje laktatora, stanika do karmienia, zastanawia się czy puścić dziecko do żłobka albo kiedy zacząć naukę angielskiego. I że w swoich dylematach nie jest odosobniona.

   A potem nastał rok 2020, przyszła do nas epidemia i sprawiła, że do „niezależnych influencerek” dołączyły także kobiety, które do tej pory pokazywały w sieci wyłącznie swoją pracę. Redaktorki magazynów, właścicielki marek odzieżowych, projektantki, producentki sesji i gwiazdy filmowe – wszyscy musieliśmy zamknąć się w domach (z dziećmi), więc jeśli któraś z tych kobiet przez ostatni rok chciała dodać na swój profil nowe treści, to nie mogła już ograniczyć się do zdjęcia z czerwonego dywanu czy pokazu. To by nie przeszło – po pierwsze dlatego, że takie wydarzenia się nie odbywały, po drugie dlatego, że nie chciałyśmy już tego oglądać. Niektóre z nich postanowiły zejść z piedestału pod tytułem „jestem ponad recenzję bodziaków i nie noszę przy sobie pieluch” i chyba wyszło im to na dobre. Okazało się, że one też pchają wózki na spacerach (i wcale nie mają wtedy na nogach szpilek), a wieczorami robią w swoich minimalistycznych kuchniach popcorn i oglądają z córkami „101 dalmatyńczyków”. Pojawienie się tematu macierzyństwa w sferach zarezerwowanych na to co „glam i fancy” to oczywiście wynik również innych szerszych zmian. Od kilku lat kobiety coraz skuteczniej przejmują stery i to one – nie media, nie mężczyźni – kontrolują narrację na temat swojego ciała, wyborów życiowych, macierzyństwa. I coraz częściej mają w nosie, że może się to komuś nie spodobać. A co jest w tym wszystkim najlepsze? Że wbrew obawom niektórych, właśnie takie treści zdobywają największy poklask i zainteresowanie odbiorców. Czy to znaczy, że moda i dziecko pod pachą jednak wcale się nie wykluczają?

1. Popyt zawsze kreuje podaż. O ile ktoś najpierw powie głośno czego tak naprawdę chce.

   Jeśli przeszukamy archiwa amerykańskiego Vogue'a z ostatnich kilku miesięcy okaże się, że w magazynie od zawsze uważanym za synonim mody najwyższych lotów, zaczęły pojawiać się artykuły o problemach w karmieniu piersią, powrocie do pracy, niepłodności i innych kobiecych rozterkach. Podejrzewam, że nie jest to jednak wynik wspaniałomyślności redaktorek – po prostu każdy wyczuwa gdzieś pod skórą, że moda w rozumieniu abstrakcyjnym coraz rzadziej do nas trafia, jeśli nie może mieć odzwierciedlenia w codziennym życiu. Chcemy czytać o prawdziwych rzeczach, a niestety odpowiednia bielizna do porodu dotyczy po równo wszystkich mam – tych pracujących w laboratorium, szkole czy w agencji pr-owej.

   Marki luksusowe, które od zawsze narzucały rytm temu, co będzie na topie, chyba wyczuły, że świadomość naszych potrzeb się zwiększa i muszą się bardziej wysilić, jeśli mamy identyfikować się z kreowanym przez nich stylem. Zrozumiały, że zapraszając do współpracy wyłącznie bezdzietne dwudziestolatki właściwie zamknęły się na sporą część kobiet, które owszem lubią markowe torebki i zakupy w net-a-porter, ale w nowych butach muszą też odprowadzić dziecko do przedszkola, no i nie bardzo odpowiadają im fasony z odkrytym brzuchem. Tę zmianę, znając kulisy „influencerskich współprac”, widzę na Instagramie jak na dłoni – wspominana już przeze mnie kiedyś Pernille Teisbeak, mama trójki dzieci, która od roku rzadko pokazuje się w stylu innym niż „artleisure” jeszcze nigdy nie realizowała tak wielu działań z topowymi modowymi markami (Hermes, Saint Laurent, Prada, Chanel – do wyboru, do koloru). Żadnej z nich nie przeszkadza, że między minimalistycznymi fotografiami pojawiają się także filmiki ze śmiejącym się bobasem i linki do artykułów o depresji poporodowej. Ale nie zawsze tak było.

   Największy wpływ na zmianę podejścia wielkich koncernów do tematu macierzyństwa miały kobiety, których pozycja w świecie mody była na tyle silna, że nie bały się chociażby utraty kontraktów, jeśli za bardzo pokazywały swoje nowe matczyne oblicze. Do tego grona z pewnością można zaliczyć Chiarę Ferragni. Chociaż nie śledzę jej profilu z zapartym tchem (za bardzo przypomina mi reality show) to z całą pewnością miała ona wszystkie karty w dłoni, aby rozegrać macierzyństwo po swojemu. To wielki luksus, na który nie każda z nas może sobie niestety pozwolić.

   Tym ważniejsze jest, aby próbować stawiać na swoim i mówić o potrzebach głośno – zwłaszcza jeśli mamy dużą siłę przebicia. Zmiana w branży modowej to tylko kropla w morzu potrzeb, o czym świat przekonał się, gdy w ciążę zaszła najsłynniejsza tenisistka wszech czasów. Serena Williams bez ogródek powiedziała o tym, o czym było wiadomo od zawsze – jeśli kobieta postanawia zostać matką jej kariera sportowa jest właściwie przesądzona. I nie mówimy tu o zmianach fizycznych, które oczywiście odciskają wielkie piętno na naszym ciele, ale o strukturach sportowego świata. Serena po urlopie macierzyńskim nie mogła liczyć na pierwsze miejsce w rankingu, które wywalczyła sobie na początku ciąży. Do gry miała wrócić jako… 453 zawodniczka, co oznaczało morderczą liczbę meczy do rozegrania, aby móc znów znaleźć się w czołówce. Sportsmenki do pracy wracają z czystym kontem, a ich dotychczasowe sukcesy mają wartość jedynie symboliczną. Dla porównania – Roger Federer ani razu nie był zmuszony do dłuższej przerwy w swoje dwudziestoletniej karierze, a jest ojcem czwórki dzieci.

   Bardziej w temacie dzisiejszego artykułu jest jednak przypadek Wiktorii Azarenki, również tenisistki, która w związku z tym, że zaszła w ciążę utraciła kontrakt ze sponsorem, czyli de facto główne źródło utrzymania. „- Moim marzeniem jest, aby zawodniczki otrzymywały godny zasiłek macierzyński, kiedy opuszczą turniej ze względu na ciążę lub dziecko. Płatny urlop macierzyński to bardzo istotna kwestia. Mam nadzieję, że uda się to wreszcie wprowadzić. Szczególnie, że tenis to jeden z najlepiej zorganizowanych kobiecych sportów. Nie powinniśmy wybierać między karierą sportową a byciem matką. Macierzyństwo to strasznie wymagająca praca, ale zarazem najlepsza, jaką znam. Można połączyć bycie matką i tenis, ale potrzebujemy reform -” wyjaśniała Białorusinka. Ciężko się nie zgodzić, prawda?

   Pewnie część z Was pomyśli: no dobrze, sport to poważna sprawa, ale co mają do tego markowe ciuchy i dylematy w stylu „co na siebie włożyć, gdy idę na plac zabaw”, to nie jest ani trochę poważne, a prawdziwa mama nie ma czasu na takie bzdury. Wolałabym jednak, abyśmy wszystkie przez chwilę zastanowiły się, czy macierzyństwo powinno sprawiać, że jakiekolwiek zainteresowania, które nie są bezpośrednio związane z naszymi dziećmi, powinny być uznawane za coś zbyt błahego, aby w ogóle o tym mówić. Znana angielska pisarka feministyczna, Rachel Cusk, napisała kiedyś, że „kiedy rodzi się matka, umiera kobieta” i chociaż wiem, co miała na myśli, to życzyłabym sobie, aby każda z nas mogła z całym przekonaniem powiedzieć, że to nieprawda. Tak jak w przypadku słynnych tenisistek – nie dajmy się zakrzyczeć innym i mówmy otwarcie o tym, czego chcemy i czego potrzebujemy. Od prawa do urlopów macierzyńskich, przez możliwość karmienia piersią także po powrocie do pracy, aż po zupełnie trywialne przyjemności, których jakoś nie odmawia się mężczyznom – ojcom (interesowanie się modą nie jest ani trochę głupsze od umiłowania dla sportowych samochodów). I wcale nie chodzi o to, abyśmy mogły bez wyrzutów sumienia kupić kolejną parę butów (zresztą zmiany klimatyczne coraz częściej sprawiają, że zainteresowanie modą nie jest tożsame z zakupami). To bardziej kwestia tego, aby kobiety dla których moda była ważna przed ciążą nie miały poczucia, że teraz nie ma dla nich miejsca w tym świecie.

Uwielbiam wieczorny rytuał czytania córeczce na dobranoc, bo z jednej strony mam poczucie, że budujemy we dwie fajny nawyk (kto wie, może kiedyś machniemy tak Harry'ego Pottera?), a z drugiej mam wtedy coś w rodzaju czasu dla siebie. No właśnie, „coś w rodzaju” oznacza, że nie wybieram literatury tylko pod siebie, bo chociaż wydaje mi się, że moja słuchaczka nie bardzo zwraca uwagę na fabułę, to jednak ciężkie historie wolę zostawić na kiedy indziej. Postanowiłam odpuścić Muminki i sięgnęłam po pierwszą część „Trylogii z Korfu”. Książki Geralda Durrella teoretycznie nie są przeznaczone dla dzieci (chociaż opowiadają o jego dzieciństwie), ale stanowiły idealny kompromis między lekturą dla niej i dla mnie. A gdy po paru minutach czytania na głos, córka usypiała, ja mogłam przyśpieszyć tempo i zanurzyć się głęboko w świecie pełnym bujnej i niesamowitej przyrody, humoru i niezwykłych perypetii ekscentrycznej brytyjskiej rodziny. Każda z części była dla mnie jak antidotum na otaczającą nas teraz rzeczywistość (gdybym mogła, to po tej lekturze ruszyłabym na Korfu nawet jutro). Jeśli do tej pory nie słyszeliście jeszcze o rodzinie Durellów (których historia doczekała się nawet własnego serialu), to macie dużo do nadrobienia. Z całego serca polecam zacząć właśnie od tej trylogii („Moja rodzina i inne zwierzęta”, „Moje ptaki, zwierzaki i krewni”, „Ogród Bogów”). ​

2. Czy każda modna mama na Instagramie to „instamama”?

   W dzisiejszych czasach najpopularniejszym źródłem modowych inspiracji dla mam jest bezapelacyjnie Instagram. Ja sama często szukam w tej aplikacji przeróżnych informacji – pomysłów na strój, nowej kolorystyki dla produktów MLE, lokalizacji sesji zdjęciowej, ale też idealnej czapeczki, ręcznie robionych zabawek z organicznej wełny czy solidnych bucików dla dwulatki. Potrzeby mam więc różne, ale na palcach jednej ręki mogłabym policzyć stricte „parentingowe” konta, które obserwuję. Oczywiście, rozumiem wysyp tych w całości poświęconym dzieciom. Ja sama nie znajduję piękniejszego obrazu do fotografowania niż moja córeczka w przeróżnych codziennych scenkach i chętnie zamęczałabym efektami wszystkich wokoło, ale z szerszą publiką wolę jednak dzielić się przede wszystkim tym, co jest związane z moją pracą. Pewnie po części dlatego, że gdy sama szukam czegoś związanego z tematyką dziecięcą w internecie, to oczekuję pewnej dozy merytorycznej wiedzy.

   Z wykształcenia jestem psychologiem, z zawodu właścicielką marki odzieżowej, fotografką i blogerką, miałabym pewnie coś do powiedzenia w temacie marketingu, ale nigdy nie śmiałabym wchodzić w buty specjalistów od żywienia niemowląt czy poprawnej postawy (nie raz i nie dwa czytałam dyskusję na temat wyników morfologii krwi przedszkolaka prowadzoną przez przypadkowe osoby, albo byłam nagabywana przez producentów mleka modyfikowanego, którzy chcieli płacić bajońskie kwoty za artykuł, w którym poleciłabym ich produkt jako idealny substytut naturalnego karmienia). Zdając sobie sprawę z ciężaru odpowiedzialności jaki spoczywa na popularnych influencerach, w tym przypadku mogłabym, co najwyżej posługiwać się cytowaniem innych, bardziej wykwalifikowanych osób.

   A więc profile eksperckie – jak najbardziej. Często są one zresztą prowadzone przez kobiety, które także są mamami, ale jednak to ich wykształcenie i praktyka zawodowa, a nie „przeczucia”, są głównym motorem treści, które dodają na swoje profile i ciężko byłoby przykleić im łatkę typowych „instamatek”. Coraz więcej pedagogów, logopedów, ginekologów-położników, fizjoterapeutów ma tam swoje miejsce i przekazuje innym fachową wiedzę – to na pewno lepsze niż słuchanie wywodów, o tym, że „moje dziecko nauczyło się spać samo w łóżeczku, gdy powiesiłam przy nim wiązankę czosnku i pareo z motywem chakry” ale mimo wszystko korzystajmy z nich z dystansem. Instagram nigdy nie zastąpi poradni pediatrycznej.

   Jest jednak sporo „miękkich” tematów, które pozwalają nie tylko dokonać lepszych decyzji zakupowych, ale też zbudować wokół siebie pewnego rodzaju grupę wsparcia, której potrzebuje nawet najmodniejsza mama. Wiem na jaki profil zajrzeć, aby znaleźć oznaczenia do fajnej marki odzieżowej dla dzieci, albo jeśli szukam nowej, ale mądrej zabawy, która zajmie nam pół godziny, gdzie szukać inspiracji na szybki obiad dla całej rodziny, albo jak chronić dziecko przed słodyczami. Nie mówiąc już o komentarzach! Na profilach ulubionych sklepów z asortymentem dziecięcym znajdę od razu opinie innych użytkowniczek – czy ta kołderka się mechaci, czy do tego fotelika trzeba zamówić przejściówki, jak dany wózek poradzi sobie na plaży i tak dalej. Mamy możliwość dzielić się doświadczeniami i zbierać informacje od innych w bardzo szybki i sprawny sposób.

Kosmetyki dla dzieci to temat, który często pojawia się w komentarzach – być może dlatego, że ostrożnie przekazuje Wam moje polecenia i odkąd zostałam mamą naprawdę niewiele razy zmieniłam coś w pielęgnacji córki. W tej kwestii wychodzę z założenia, że im mniej tym lepiej i jeśli coś się sprawdza, to lepiej nie kombinować. Przy naszej wannie od wielu miesięcy królują więc te same produkty (to znaczy, nie dokładnie te same, bo oczywiście trzeba co jakiś czas uzupełniać zapas), czyli kompletna seria Clochee Baby&Kids (między innymi szampon i żel do mycia, emulsja do kąpieli, delikatne masełko). Tę markę kojarzycie pewnie dobrze, bo do tej pory z sukcesem tworzyła produkty dla kobiet i zaskakiwała nas coraz ciekawszymi proekologicznymi rozwiązaniami. Nie dziwi więc fakt, że seria dla dla dzieci posiada wszystkie niezbędne certyfikaty, jest naturalna i wegańska, nietestowana na zwierzętach, a opakowania są przyjazne środowisku. Zdobiący je wizerunek rysia Ryszarda nie jest jedynie zabiegiem estetycznym – zakup kosmetyków dla dzieci wspiera rysie znajdujące się w Dzikiej Zagrodzie w Jabłonowie. Jeśli macie ochotę wypróbować te produkty, to mam dla Was kod rabatowy dający 20% zniżki na zakupy w sklepie Clochee. Wystarczy, że w koszyku użyjecie kodu KTBABY (kod nie obowiązuje na zestawy i linię PREMIUM, jest ważny do 22 kwietnia).

  Wracając jednak do meritum – jeśli śledzę profile mam, to takie na których znajdę także coś poza codziennymi bolączkami i radościami związanymi z macierzyństwem. Chociaż sama w prywatnym życiu pewnie wpisałabym się w wymogi stereotypowej instamatki (długo karmiłam piersią, używałam chust zamiast klasycznych nosideł, trening spania uważam za torturę i bardzo długo miałam ogromny problem z tym, aby moim dzieckiem opiekował się ktokolwiek poza mną, nie zdecydowałam się też na żłobek, ale od razu zaznaczam, że znam kobiety, które postępowały inaczej i też uważam je za dobre mamy) to bardzo chciałam też zobaczyć, że w nowej rzeczywistości znajdzie się miejsce dla Kasi sprzed ciąży. Sama świadomość, że nie trzeba zmieniać się o 180 stopni przynosiła mi ukojenie.

Rex London Drewniany konik do ciągnięcia // Rex London kredki // Zeszyt do kreatywnej zabawy Art Dots // Egmont Toys Drewniana gra zręcznościowa chwiejny mur // Egmont Toys Układanka magnetyczna farma // Gra drewniana labirynt z kulką

Jeśli chodzi o wspólne zabawy, to w tym wypadku zdecydowanie najsłabiej sprawdzają się u nas pluszaki. Mamy oczywiście kilka ukochanych misi (w tym jeden jeszcze z mojego dzieciństwa), ale sprawdzają się one głównie przy zasypianiu. Uwielbiam za to wszelkiego rodzaju gry, książeczki magnetyczne i inne zabawy, które pochłaniają nas do reszty na dłuższy czas. Wybrałam kilka moich ulubionych „czasowypełniaczy” – książeczka magnetyczna, gra zręcznościowa „chwiejny mur”, ukochane puzzle od Donsje, organiczna ciastolina, albo po prostu tradycyjne kredki. Na stronie Petit Concept w zakładce „zabawki” znajdziecie też naprawdę wiele ciekawych produktów, których nie widziałam nigdzie indziej. Przy okazji mam dla Was kod rabatowy na cały asortyment w sklepie Petit Concept dający 10% zniżki. Wystarczy, że użyjecie hasło: petit10 (kod jest ważny do 18 kwietnia). 

3. Kilka profili modnych mam.

   Największym powodzeniem na Instagramie cieszą się te profile, których autorki mają charakter, nie ociekają sztucznością i przekazują autentyczną historię – w tym pewnie wszystkie się zgodzimy. Jeśli jednak chodzi o pozostałe kwestie, to jesteśmy różne i pewnie każdą z nas na Instagramie inspiruje coś innego, chociażby w związku z innym gustem. Potraktujcie więc poniższe polecenia jako moje subiektywne wybory.

  @Carolinastorm

   Jeśli ktoś pamięta jeszcze początki modowych blogów, to pewnie natknął się na Carolinę. Zaczynała jak większość z nas – pokazując swoje stylizacje. Przez dekadę influencerzy w zdecydowanej większości zmienili jednak sposób komunikacji z odbiorcami i dziś jej strona nie jest już aktualizowana, za to profil na Instagramie pełen jest przede wszystkim wnętrzarskich inspiracji. Carolina wyszła za mąż za założyciela portalu Bloglovin i urodziła syna. Jej zdjęciach to subtelna kombinacja mody z użyciem topowych marek, dizajnu, książek, sztuki i codziennego, acz bardzo stylowego życia mamy.

 @Angelickpicture

   Można by się spierać, w którym momencie jej odważne (według niektórych) zdjęcia są wyrazem artystycznej ekspresji, a kiedy przekraczają już pewną granicę intymności, ale z całą pewnością macierzyństwo oczami Angelici jest piękne. Ta blond Szwedka jest fotografką, ale to jej prywatny profil wywołał w sieci prawdziwą burzę. Ja sama, chociaż z wielką ciekawością oglądam jej relacje i nowe zdjęcia, mam mieszane uczucia, zwłaszcza jeśli chodzi o to, jaki stosunek do prezentowanych treści będzie miała jej córka w przyszłości. Pamiętam jednak, że gdy odkryłam jej profil (a sama byłam wtedy w ciąży) to pozwolił mi on spojrzeć na swoje zmieniające się ciało znacznie przychylniejszym okiem. 

  @NataliaKlimas

   Przyznaje się bez bicia, że profil Natalii zaczęłam obserwować dopiero wtedy, gdy została mamą. Ze wszystkich podanych dziś kont, to jest chyba najbardziej skoncentrowane na macierzyństwie. Natalia jest mamą dwóch córeczek i właściwie codziennie pokazuje nam, jak wygląda jej codzienność, którą dzieli między domem na Mazurach a Warszawą. Jest trochę łez, trochę szczerości i próśb o radę, ale wszystko podane w takiej formie, że macierzyństwo nadal wydaje się być czymś fajnym. Natalia ma do tego fajny wyrazisty styl – nawet gdy wychodzi na spacer po zaśnieżonych polach jej stylizacje przyciągają uwagę.

 @Morgansezalory  

   Prywatny profil założycielki francuskiej marki Sezane był dla mnie kiedyś bardziej interesujący, bo więcej było na nim prawdziwego życia – dziś dominują tam głównie zdjęcia z Pinteresta i efekty jej pracy. Jeśli jednak cofniecie się do starszych wpisów, to zobaczycie jak wygląda idealny paryski apartament i idealna francuska rodzina. To znaczy, nie taka „na tip top”, ale taka jak lubimy ją sobie wyobrażać – z luzem, szczyptą nonszalancji i wrodzonym wyczuciem styla. W Polsce mamy też parę fajnych prywatnych profili modnych mam prowadzących własne biznesy – @PaulinaPyszkiewicz (założycielka marki LeBrand), @JustynaKonczewska (właścicielka butiku Crush), Kasia Szymków czyli @JestemKasia.

    Celowo omijałam w tym tekście ciemną stronę modowej branży i Instagrama, który – jak wszyscy wiemy – pełen jest sztuczności, hejtu, próżności, a czasem po prostu bezdennej głupoty. Nie napiszę jednak nic zaskakującego jeśli powiem, że ta aplikacja jest odzwierciedleniem społeczeństwa, a konta kierowane są do różnych odbiorców. Mamy prawo do bardzo ostrej selekcji i korzystajmy z niego – obserwujmy te profile, które nas motywują, inspirują, ułatwiają codzienność i sprawiają, że czujemy się lepiej, a nie zaszczepiają w nas negatywne emocje. Pamiętajmy też, że presja społeczna, która mimo zachodzących zmian, nadal ma się świetnie, powoduje, że jako mamy jesteśmy bardziej skłonne do porównywania się z innymi. Nic w tym dziwnego – oddajemy dzieciom całe nasze serce, a tym samym jesteśmy bardziej podatne na zranienie. Im mniej pewne się czujemy, tym łatwiejszym jesteśmy celem (nie tylko dla innych, ale też dla naszych wewnętrznych krytyków). Cały czas czujemy się pod ostrzałem i często mamy poczucie, że nieważne jak bardzo byśmy się starały i tak zawsze znajdzie się ktoś, kto skrytykuje nasz wybór. Tym bardziej, że wymagania stawiane matkom są często nie do pogodzenia: „poświęcaj się dziecku bez reszty, ale się nie zaniedbuj”, „wróciłaś do pracy i zrobiłaś to kosztem dziecka”, „siedzisz w pieluchach i nic nie robisz całymi dniami” i tak dalej, bez końca, sprzeczność goni sprzeczność.

   Przyjrzyjmy się więc swoim potrzebom z czułością, bo wygląda na to, że nikt za nas tego nie zrobi. A dla tych wszystkich z Was, które planują macierzyństwo, ale trochę boją się, że po porodzie zatracą własną tożsamość, zamkną się w domu, będą chodzić tylko w lnianych sukienkach do kostek, pisać komentarze o „bombelkach”, a poczucie wyobcowania wśród bezdzietnych eleganckich koleżanek będzie narastać za każdym razem, gdy zamiast zafundowania sobie modnej fryzury postanowią kupić nowe pudełko klocków duplo, mam dobrą wiadomość – naprawdę nie musi tak być. Nawet jeśli jest jeszcze sporo do zrobienia, jeśli sporo stereotypów musi upaść, to z całą pewnością macierzyństwo jeszcze nigdy nie było traktowane przez świat mody tak poważnie – i miejmy nadzieję, że to dobry zwiastun. 

PS Ostatni wpis poświęcony macierzyństwu pojawił się tutaj prawie rok temu. Obiecywałam Wam wtedy, że ta tematyka nie zawładnie blogiem i mam nadzieję, że nie zawiodłam Was w tej kwestii. Dam Wam teraz trochę odetchnąć od moich maminych przemyśleń :). 

Last Month

   Z ciekawości zerknęłam, co napisałam Wam w marcowym "Last Month" w zeszłym roku. Był to czas całkowitej i powszechnej izolacji, nikt z nas nie wiedział co będzie dalej i jak bardzo powinien się bać. Czy wirus zostanie z nami na miesiąc? Dwa? A może na zawsze? Pamiętam, że bardzo nie chciałam wtedy publikować czegokolwiek, mając świadomość, że to nie był dobry moment na "lifestylowe treści". Sama po sobie jednak widziałam, jak bardzo potrzebne były mi wtedy drobne rzeczy, które mimo tych niezwykłych czasów pozostały niezmienne i nawet jeśli nowy artykuł od ulubionej blogerki to coś zupełnie nieistotnego to chociaż na chwilę potrafił poprawić mi humor.

   Pewnie nie spodziewaliśmy się, że po dwunastu miesiącach obostrzeń, noszenia maseczek i walki z wirusem na różnych frontach, będziemy mierzyć się z najgorszą z dotychczasowych fal. Mimo tego mam wrażenie, że nastroje są jakby lepsze – to, co już znane przeraża mniej, do wielu rzeczy zdążyliśmy się przyzwyczaić, a najstarszych, dzięki szczepionkom, ochronić przed najgorszym. Nawet porównując zdjęcia w dzisiejszym wpisie z tymi sprzed roku widzę sporo plusów. Zapraszam Was do małego fotograficznego zestawienia z ostatnich tygodni. 

Gdy przyjeżdża do ciebie ekipa z VOGUE, a ty szukasz w swojej szafie czegoś naprawdę oryginalnego ;). 
1. Ponad pół roku od ostatniej wizyty u fryzjera. Byłam umówiona na pierwszego kwietnia, ale… jakby to powiedzieć… chyba się nie uda. // 2. Zakrywa to, czego nie chcemy pokazać. Chroni nas przed deszczem i wiatrem. Jest oporny na przemijający czas i nie ma dla niego znaczenia czy nosi go kobieta czy mężczyzna. Mowa o idealnym trenczu. Zrobiłyśmy dla Was trzy przedsprzedaże z różnym terminem dostaw, tak aby starczyło dla każdego – wczoraj rozpoczęłyśmy wysyłki pierwszej partii. // 3. Bardzo rzadko zgadzam się na jakąkolwiek aktywność w mediach komercyjnych, ale raz na rok można zrobić mały wyjątek (zapraszam do kiosków). // 4. Na pogodę w kratkę – sweter w paski. //Z powodu pandemii zespół Vogue'owej ekipy był bardzo okrojony (w tle błądzące po mieszkaniu "krzesło grzechu"). 1. Ciasto własnej roboty. To uproszczona wersja tej tarty. // 2. Uwielbiam te kadry, na które sama na pewno bym nie wpadła. // 3. Gdy Monika na sekundkę zostawi laptopa mały haker już jest gotowy. // 4. Wiosna idzie! //Tak wyglądał u mnie Dzień Kobiet. Kwiaty to zawsze coś miłego, ale chciałabym, aby na kolejne takie święto kobiety doczekały się szanowania ich praw. 1. Z każdym dniem coraz jaśniej. // 2. Poniedziałek pod kontrolą.  // 3. Jak ich nie kochać? // 4. Czyli jednak nie ścinamy? //Gdańsk. W biegu. Mała i miła paczuszka od Bioecolife. Głęboko nawilżające serum do twarzy z kwasem hialuronowym i aloesem oraz delikatny peeling enzymatyczny. Serum posiada naturalne oleje roślinne: ze słodkich migdałów, arganowy, z pestek ogórka, z baobabu i jojoba. Kwas hialuronowy zawarty w serum to oczywiście ten "właściwy", który faktycznie wnika w skórę. Specjalne cząsteczki liposomowe przenoszą go w głębokie warstwy naskórka. Jeśli kwas nie zostanie zamknięty w liposomach nie ma możliwości przenikania w głąb skóry, ponieważ bardzo szybko pęcznieje, powiększa swoją objętość i jest zwyczajnie za duży żeby przejść barierę naskórka. Działa wyłącznie na powierzchni skóry. Natomiast cząsteczki liposomowe nie zmieniają swojej objętości i z łatwością przenikają zewnętrzną powłokę skórną. Docierają w głąb skóry i tam się rozpadają i uwalniają kwas hialuronowy, skwalan i ceramidy. 1. Magiczne serum w przybliżeniu. // 2. "Wiosna na ulicy Czereśniowej" po raz 2356633. // 3. Naleśniki. Gdy mieszam składniki "na oko" zawsze wychodzą najlepiej. // 4. Dni bez makijażu coraz więcej. //Jeśli jeszcze nie miałyście okazji, to serdecznie zapraszamy do showroomu Iconic w Gdańsku, gdzie poza pięknym wzornictwem możecie zobaczyć też nasze ubrania na żywo.
1.Nasza dwurzędowa sukienka już wyprzedana, ale w piątek pojawi się w wersji "premium" w kolorze granatowy. // 2. Nasze najcudowniejsze dresy z wełny merynosowej. Po zimie przeżywają u mnie renesans w zestawie z trampkami i dżinsową kurtką. // 3. Ta pikowana kurtka z szalem wróci jeszcze w pojedynczych rozmiarach. Jest moim ulubieńcem na szybkie wyjścia. // 4. Koszulową kurtkę można nosić jak sukienkę. Na zdjęciu poniżej możecie zobaczyć jak wygląda w połączeniu z kozakami. //Ta koszulowa kurtka z mieszanki wełny i bawełny to kolejna kwietniowa nowość. Wypatrujcie jej już w ten piątek. AKTUALIZACJA! Mamy jeszcze parę sztuk tej sukienki :).
Piątkowe rozpakowywanie paczek. Trochę się tego uzbierało! 1. Ktoś z daleka o mnie pomyślał i wysłał coś miłego. Zawartość pudełka zobaczycie niżej. // 2. W czym robimy mazurka? A w czym Tiramisu? A białą kiełbasę? Przedświąteczne porządki w kuchni już za nami. // 3. Fotogeniczne zakupy. Bez plastiku jest też ładniej! // 4. Pierwsze (średnio-udane) pieczenie już za nami. Wracamy do sprawdzonych przepisów Zosi, bo te niesprawdzone z internetu coraz częściej zawodzą. //W mojej paczuszce znalazł się cydr wiosenny "Kwaśne Jabłko", "Herbata Clea" czyli mięta z koszyczkami rumianku z manufaktury Brown House & Tea, coś słodkiego i dwie urocze obrączki na serwetki w kształcie wielkanocnych zajączków. Jeśli szukacie pomysłu na świąteczny prezent, to takie gotowe zestawy od Tori przychodzą Wam na ratunek. Macie wiele różnych paczuszek do wyboru, ale we wszystkich znajdziecie pyszne, wysokogatunkowe produkty z polskich manufaktur. 
Gdy w sklepie meblowym Twoje dziecko postanawia zrobić małe porządki. Za mało zdjęć śniadań było powyżej, nadrabiam zaległości. ;) Podarty naleśnik, trochę truskawek (wiem, że to zbrodnia o tej porze roku, ale te greckie były naprawdę zaskakująco dobre), dwie łyżki twarożku ze strzałkowa i miód. 1. Uczymy się co jest delikatne, co można ciągnąć, szarpać a co trzeba głaskać. // 2. Ulubione pary na ten sezon. // 3. Autoportret w wersji pół na pół.// 4. Moje skarby. //Nowy dzień. Plan zrobiony. Ciekawe co wypadnie z listy. 1. Sezon na kosze uważam za otwarty (już od miesiąca ;)). // 2. "Look of The Day" w wersji dwulatki. // 3. Porządek. Na pięć minut. // 4. Wspólne czytanie zajmuje nam naprawdę sporo czasu w ciągu dnia. //Jeszcze na dobre nie zaczęła się wiosna, a my, w MLE Collection już szykujemy nowe modele swetrów na zimę. Znając życie z tych wszystkich prototypów najwyżej jeden trafi do docelowej sprzedaży. Wielkanocne kotki, czyli bazie. Oglądamy, głaszczemy, niektórzy też miauczą dla urealnienia sceny. Ten pokój już gotowy na Wielkanoc. Ten słodki zajączek to ręcznie malowana nocna lampka. 
1. Długie godziny przed komputerem. Portos pilnuje abym nie szła za często do lodówki. // 2. Za to ten bobas pilnuje, aby mama nie pracowała ani minuty dłużej niż się umawialiśmy. // 3. Ten dzień w którym wyglądasz, jak G…argamel! // 4. Najpiękniejszy świąteczny akcent w moim mieszkaniu. Takie wieńce zawsze robiłam razem z dziewczynami z trakcie wielkanocnych warsztatów. W tym roku niestety, nie mogły się odbyć. Na pocieszenie Narcyz uruchomił możliwość zamówienia takiego cuda do domu. Można dla siebie albo dla kogoś z kim chcielibyśmy spędzić święta, ale z oczywistych względów nie możemy. //

I to tyle! Dziś mamy w Sopocie tyle słońca, że biorę aparat i pędzę korzystać. Nie siedźcie za długo w internecie!

*  *  *

 

 

 

5 profili na Instagramie, które obserwuję, aby wiedzieć jak zmienia się moda.

   Pisanie o modzie w ciągu ostatnich lat zupełnie zmieniło swój charakter. Dziś brakuje mi w Internecie dłuższych i ciekawych artykułów, które podchodziłyby do tego tematu pod socjologicznym kątem albo w praktyczny, a jednocześnie nietrywialny sposób, opisywały, jak być modną w codziennym życiu. W magazynach chciałabym częściej czytać o tym, co zrobić aby fajnie się ubierać, a nie w mgnieniu oka orientować się, że natrafiłam na kolejną krótką recenzję nowej sieciówkowej kolekcji, która pisana jest według dokładnie tego samego schematu, co reklama samochodu.

  Kiedyś chętnie zaglądałam na bloga Joanny Glogazy, bo chociaż bardzo różnimy się stylami, to doceniałam fakt, że Joasia wychwytywała ciekawe zjawiska w modzie i potrafiła o nich pisać w lekki sposób. Swojego bloga wciąż prowadzi Harel, ale poza tym, dłuższych tekstów o modzie jest w Internecie tyle co kot napłakał. Instagram, mimo właściwie nieograniczonych profili, nie potrafi u mnie zapełnić tej luki. Dostarcza mi sporo wizualnych bodźców i to oczywiście w mojej pracy jest bardzo przydatne, ale marzy mi się, aby któraś z bohaterek dzisiejszego wpisu wróciła do pisania. A może Wy polecicie mi kogoś, kogo warto czytać?

@pernilleteisbaek

   Pernille urodziła się w 1984 roku w Kopenhadze, swoją karierę w modzie zaczęła już w wieku 16 lat, kiedy to pojechała do Paryża aby zająć się modelingiem. Z początku miał to być jednak tylko epizod, bo szybko wróciła do Danii i poszła na wymarzone studia, dzięki którym miała zostać dentystką i kontynuować rodzinną tradycję. Stomatologia okazała się jednak mniej interesująca niż moda – po roku odeszła z uczelni i postanowiła rozpocząć pracę w magazynie „ALT for Damerne”. Od tego momentu jej kariera potoczyła się błyskawicznie. Pracowała jako stylistka, pisała artykuły do magazynów, w porannej telewizji miała swój stały czas antenowy. Przyznaje jednak, że najbardziej przełomowym momentem było założenie własnego bloga w 2012 roku (niecały rok po tym jak powstało Makelifeeasier.pl). Juz po czterech miesiącach po uruchomieniu serwerów, jej strona zaczęła przynosić stały dochód. Dla Pernille był to ważny moment, bo w końcu mogła publikować dokładnie to, co chciała.

  Niestety, tak jak większość blogerek, które śledziłam, Pernille również zamknęła bloga i przerzuciła się na Instagram. W tym momencie śledzi ją ponad milion użytkowników, a ona nie może narzekać na brak współprac. Nie nazwałabym jej stylu „minimalistycznym”, to raczej taki skandynawski twist z najbardziej topowymi markami, który ma w sobie pewną charakterystyczna surowość, ale jednocześnie sporo w nim ekstrawagancji. Od jakiegoś czasu mam też wrażenie, że Pernille nieco zwolniła – niedawno została mamą po raz trzeci, kończy budowę wymarzonego domu i nie ukrywa, że design coraz częściej zaprząta jej głowę. 

@filippahagg

   W niedawnej rozmowie z moją przyjaciółką i jednocześnie wspólniczką w MLE Collection, zażartowałam, że chciałabym, aby nasza marka kojarzyła się jednoznacznie ze stylem „frandynawskim”. Zlepek słów „francuski” i „skandynawski” chyba najlepiej oddaje to, jak ja miksuję rzeczy… i co lubię oglądać u innych. Filippa Hagg mieszka co prawda w Londynie, ale zestawy, które pokazuje, byłyby dobrym przykładem dla mojego słowotworu. Wiele z jej ubrań wyszukuję później w sklepach lub szukam zamienników i myślę, że jej profil jest dobrą inspiracją, gdy po wstaniu z łóżka nie wiemy, co na siebie włożyć.

@toteme

   O ile styl Pernille jest nieco ekstrawagancki, o tyle projekty od innej skandynawskiej influencerki – Elin Kling – to już minimalizm w najczystszej postaci. Część z Was być może śledziła blog Elin, który swojego czasu był bardzo popularny. Gdy w 2014 roku wraz z mężem postanowiła założyć markę Toteme, Kling ogłosiła, że zamyka blog i skupia się w całości na prowadzeniu firmy odzieżowej. Jej projekty zostały docenione przez branżę modową na całym świecie i chociaż Elin podkreślała, że wcale nie chce podążać za trendami, to sama zaczęła je wyznaczać.  Profil Toteme śledzi w tym momencie ponad pół miliona ludzi. Jest niezwykle spójny, przemyślany, estetyczny, świetnie oddający klimat marki. Dzięki niemu można też podejrzeć wnętrza butiku w Sztokholmie i jego witryny – podobno każda zmiana ekspozycji wzbudza wśród fanów marki wiele emocji. 

@karlagruszecka

   Profil Karoliny Gruszeckiej obserwuję już od kilku lat – jeszcze nim przeszła z Elle do polskiego wydania Vogue, gdzie objęła stanowisko dyrektora działu mody. Ma charakterystyczny ekstrawagancki styl, który bardzo różni się od mojego, ale lubię podpatrywać, jak łączy ze sobą przeróżne trendy i zawsze wychodzi z tego obronną ręką. Na jej profilu znajdziecie sporo koloru, życia i niedużo – jak na przedstawicielkę branży modowej – lukrowanego świata. I chociaż Karlę śledzi ponad 50 000 użytkowników to nie ma się wrażenia, że podchodzi do Instagrama na poważnie, że traktuje go jak profesjonalne narzędzie – być może to zmyślna kreacja, a może prawdziwy luz.  Karolina stylizuje sesje dla największych marek w Polsce, zdaje relacje z pokazów (akurat o to w czasie pandemii trochę trudniej), pokazuje kulisy pracy w modowej branży. W ostatnich tygodniach pracowała między innymi nad świetną sesją inspirowaną stylem księżnej Diany dla Vogue, którą naprawdę warto zobaczyć. 

@leiasfez

   Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że Leia to kolejna przedstawicielka paryskich elit, która wyniosła swój wysmakowany i jednocześnie niewymuszony styl z domu. A raczej z jakiegoś arystokratycznego Chateau, w którym lokaj nakrywa od śniadania. Tymczasem Leia lubi podkreślać, że jest dokładnie na odwrót. Wychowała się, jak to mówi „w zupełnie zwyczajnej rodzinie” i nie zdobyła żadnego prestiżowego wykształcenia. Mówiąc wprost – rzuciła szkołę, szybciej niż życzyli sobie jej rodzice i przez parę lat ślizgała się między jedną pracą, a drugą nie bardzo wiedząc, jak poprowadzić swoją karierą. Jedyne czego była pewna, to że chce wykorzystywać swoją kreatywność. I chyba się udało, bo dziś Leia jest wziętym dyrektorem kreatywnym najlepszych francuskich marek. Jak sama twierdzi, to właśnie ta praca sprawia jej najwięcej przyjemności i chociaż Instagram bardzo pomaga w przekazywaniu swojej estetycznej wizji, to nie chce budować swojej kariery tylko na liczbie followersów (490 000).

   Jej profil wygląda naturalnie – trochę w nim życia mamy (Leia w lutym urodziła trzecie dziecko), trochę topowych marek, trochę typowego paryskiego stylu z nutą nonszalancji. Lubię go, bo pokazuje mi świat mody od mniej nadmuchanej strony. 

leggins & sweater / leginsy i sweter – MLE Collection (sweter to stara kolekcja) // white shirt / biała koszula – SeasideTones // shoes / klapki – Flattered

 

 

Nasz czas wolny w pandemii – z czego zrezygnowałyśmy, a co robimy częściej?


    Czwartego marca, czyli pięć dni temu, minął dokładnie rok od ujawnienia pacjenta zero – pierwszej osoby zakażonej koronawirusem w Polsce. Jeśli wirus czyta ten wpis, to muszę go rozczarować – nie będzie tortu i życzeń urodzinowych, a już na pewno nie zaśpiewamy sto lat. Oczywiście są ludzie, dla których niewiele się w zasadzie zmieniło – po prostu siedzenie z piwem przez ekranem zamiast bycia synonimem życiowej porażki, stało się oficjalnym sposobem walki z pandemią i troski o innych. Jest też niewielka grupa dla której ostatni rok był – przynajmniej pod względem zawodowym – udany (pozdrawiam branżę przesyłkową i producentów sprzętu do home office). Jednak dla zdecydowanej większości, miniony rok był po prostu trudny. Dla tych młodszych, którzy nie pamiętają 1989 roku choćby jako momentu nagłego wypełnienia się sklepowych półek wcześniej uginających się wyłącznie od octu i żurku, jest to w zasadzie pierwsze w życiu historyczne wydarzenie o skali globalnej, którego są częścią i o którym ich dzieci i wnuki będą czytać w podręcznikach – zarówno tych z historii, jak i tych z biologii. Pandemiczna rzeczywistość ostatniego roku wywróciła nasze życie do góry nogami.
    
    Nigdy nie spędziłam w domu tyle czasu, co przez ostatnie 12 miesięcy. Mój synek ma już prawie rok i urodził się w twardym lockdownie. Wtedy cieszyłam się, że to nawet dobrze się składa – skoro mam siedzieć przez jakiś bliżej nieokreślony czas w domu, to przynajmniej nacieszę się noworodkiem. To było złudzenie, bo raz: w najgorszych snach nie przypuszczałam, że to potrwa rok (a już wiemy, że potrwa dłużej), dwa: wszystko ma swoje granice, w tym spełnianie się jako matka z czasów prehistorycznych, siedząca w jaskini w obawie przez mamutami i wilkami.

   Życie nie zna próżni. Jeśli ktoś jest przystosowany do aktywnego trybu życia, to nie wytrzyma psychicznie, jeśli nie znajdzie sobie zamienników tego, co kochało się i robiło wcześniej. Zamienniki te powinny pochłaniać tyle samo energii i emocji co pierwotne oryginały, bo inaczej będą po prostu słabymi zamiennikami, bardziej frustrującymi, niż dającymi atrakcyjną alternatywę. Znam historię gościa, którego brak możliwości treningów i ogólnopandemiczna depresja pchnęły do rowerowej kurierki – wozi po Gdańsku jedzenie rowerem (niezależnie od swojej normalnej pracy). Z jednej strony utrzymuje formę fizyczną (o dziwo wykręcając z niebieskim plecakiem lepsze wyniki niż wcześniej w ramach amatorskiej, sportowej aktywności (bo pizza musi dojechać gorąca), z drugiej ma poczucie, że dokłada swoją małą cegiełkę do podtrzymania funkcjonowania społeczeństwa przy życiu, a z trzeciej dorobi coś do zasadniczej pensji.

   Każdy z nas powinien sobie znaleźć sposób na takie przestawienie się na tory covidowej rzeczywistości. Z badań przeprowadzonych wśród Polaków wynika, że teraz więcej spacerujemy i doceniamy w ogóle jakąkolwiek aktywność na wolnym powietrzu. I to chyba nie są czcze deklaracje respondentów, bo o popularności spacerów przekonywaliśmy się w minionym roku wielokrotnie. Oglądamy seriale i filmy na Netfliksie i podobno w końcu drgnęło czytelnictwo (to jest chyba największe, pozytywne osiągnięcie wirusa, może jednak zasłuży na mały torcik na drugie urodziny). Przestaliśmy chodzić do kin i teatrów (tiaa, jakbyśmy masowo chodzili, szczególnie do tych drugich), na zakupy, do restauracji i knajp. Nawiasem mówiąc, wielkie odkrycie – przestaliśmy robić rzeczy, których robić się po prostu obecnie nie da. Pytanie brzmi, co się da robić?

Widoczne na zdjęciu ubrania sportowe pochodzą ze sklepu Oceans Apart. Marka ma kilka zestawów, które można ze sobą łączyć. Wszystkie rzeczy są minimalistyczne – nie mają wielkich, widocznych logo na środku bluzy. Jakościowo też w niczym nie odbiegają od znanych gigantów. Poza moim bezowym kompletem bardzo przypadł mi do gustu również ten zestaw – akurat zbliżają się moje urodziny ;). W tych ubraniach podoba mi się też to, że wcale nie trzeba być „szczupakiem” aby wyglądać w nich dobrze pokazując trochę ciała. Z kodem „MLE” przy zakupach za minimum 319 zł otrzymacie dwa prezenty z kolekcji Seamless. Można sobie wybrać dwie pary legginsów, dwa topy, albo top i legginsy. Czyli w cenie jednego zestawu można mieć dwa.

1. Aktywność fizyczna
   Tedros Adhanom Ghebreyesus, dyrektor generalny WHO, wśród zaleceń na czas pandemii zwrócił uwagę na znaczenie aktywności fizycznej. Dorośli powinni ćwiczyć minimum 30 minut dziennie, a dzieci – godzinę dziennie. U osób, które regularnie ćwiczą – minimum 3 razy w tygodniu – zdecydowanie sprawniej funkcjonuje układ odpornościowy i krwionośny, poprawia się wydolność organizmu, dotlenia mózg i komórki ciała oraz poprawia się stan zdrowia psychicznego.

   Tyle od „wujka dobra rada” z WHO, niestety rzeczywistość jest zupełnie inna. Od wielu miesięcy zostaliśmy pozbawieni możliwości chodzenia na siłownie, uczestniczenia w zajęciach grupowych, nawet przez pewien czas trzeba było biegać na zewnątrz w maskach – kto próbował ten wie, że prędzej można się tak udusić niż zrobić trening. Efekt jest taki, że tyjemy. Badania polskich dietetyków pokazują, że w minionym roku przytyło większość kobiet, zarówno tych, które wcześniej miały „właściwą” wagę, jak i tych, które już miały nadwagę (schudnąć „udało się” prawie wyłącznie kobietom, które przed pandemią miały… niedowagę, co z kolei powinno zwrócić naszą uwagę na wpływ obecnej sytuacji na naszą kondycję psychiczną). Dodajmy do tego fakt, że otyłość jest najczęstszą „chorobą współistniejącą” wśród pacjentów zmarłych na Covid-19 (ponad 30% wszystkich ofiar miało o wiele za wysoką wagę). Na pewno nie pomagają tutaj zamknięte siłownie, sale gimnastyczne czy korty tenisowe (nie chcę tutaj roztrząsać słuszności tych decyzji z pandemicznego punktu widzenia, niemniej ich efektem może być taka a nie inna kondycja fizyczna społeczeństwa).

   Nasza standardowa aktywność fizyczna musiała zostać przeniesiona na matę do ćwiczeń rozłożoną w salonie lub między szafą a łóżkiem. Motywacyjnie jest to kiepski układ. Z jaką koleżanką bym nie rozmawiała, rzadko spotykam się z opinią, że jest to świetna sprawa i treningi w domu sprawiają jej ogromną radość. Tutaj trzeba sobie powiedzieć jedną rzecz – często słychać reakcje – „po co Wam siłownia, ćwiczyć można wszędzie, teraz widać kto chodzi na siłownię, żeby poćwiczyć, a kto się polansować”. Oczywiście z reguły wypowiadaną przez osoby, które ostatni raz ćwiczyły na WF-ie w podstawówce, bo w liceum miały już zwolnienie na całe 3 lata z góry. Odpowiedź brzmi – niestety życie jest bardziej złożone. Po to wymyślono siłownie, pakiety, abonamenty, treningi umawiane na godzinę, żeby ludzie mieli narzędzia do zmuszenia siebie samych do aktywności fizycznej. Tak, czasem bardzo się nie chce ruszyć z kanapy, ale niemałe pieniądze już zapłacone, więc trzeba. Można złorzeczyć, że to jest w jakiejś formie nieuczciwe, bo ktoś uprawia aktywność fizyczną nie z samej wewnętrznej potrzeby, ale dlatego, bo nie chce zmarnować wydanych pieniędzy, ale liczy się efekt. Miliony ludzi na świecie dbają skutecznie o własne zdrowie dzięki takiej „niskich lotów” motywacji. Oczywiście są też tacy, jak Ross i Chandler, którzy mimo pakietów, abonamentów itd. w siłowni nie pojawią się ani razu – ale to zdecydowana mniejszość.

   Teraz tej motywacji nie ma – i dla wielu osób jest to problem. Pewnym półśrodkiem są zdobycze technologii, a więc Youtube, kanały trenerów, czy wręcz dedykowane aplikacje, które są namiastką regularnego odbębniania siłownianej pańszczyzny. Jakiś czas temu pytałam Was na moim instagramie z jaką „domową” trenerką lubicie ćwiczyć najbardziej. Moje Stories widziało 11 tysięcy osób, z czego 1614 osób zaznaczyło odpowiedz „z Ewą” , 1403 „z Anią”. Te odpowiedzi nie były zaskakujące – obydwie od wielu lat prężnie działają na swoich kanałach i skutecznie pomogły schudnąć wielu osobom. To co mnie zdziwiło, to bardzo dużo osób zaczęło pisać o Monice Kołakowskiej. Chociaż ćwiczę w domu od dawna nigdy o niej nie słyszałam. Wykonałam kilka jej treningów i są naprawdę fajne – za darmo. Ja mimo tego wróciłam do ćwiczeń z aplikacją Ani, bo jest dla mnie najprostsza i najszybsza w obsłudze. Przy wspomnianych problemach motywacyjnych dostęp do treningu musi być banalny, prosty i przyjemny. Łatwiejszy niż wybranie kolejnej pozycji w Netfliksie, bo obie aplikacje często walczą o ten sam czas (chociaż znam i takie osoby, które potrafią ćwiczyć z telefonem i jednocześnie oglądać Bridgertonów na laptopie).

   Tak na koniec tego akapitu jeszcze mogę dodać, że jeśli chcecie zacząć ćwiczyć w domu, bo już Was nosi, a na zmiany w obostrzeniach raczej się nie zanosi, to idealna na początek jest Monika Kołakowska. Spróbujcie zrobić z nią dwa/trzy treningi w tygodniu przez conajmniej cztery tygodnie. Nie więcej, bo na początku „zakwasy” są murowane. Jeśli założycie, że będziecie ćwiczyć codziennie (a nie oszukujmy się: prędzej czy póżniej wypadnie Wam jeden albo dwa treningi), to motywacyjnie psuje wszystko – najczęściej wtedy przestajemy ćwiczyć w ogóle. Osoby średnio zaawansowane będą zadowolone z treningów u Ani Lewandowskiej – warto śledzić jej Instagram, bo często można kupić dożywotni dostęp do aplikacji z 40% rabatem. Natomiast osoby, które lubią mocno się zmęczyć mają to zagwarantowane z Ewą Chodakowska – dla ambitnych polecam jej program „Hot Body” ;)

2. Wydarzenia kulturalne
   Kino zamieniliśmy na Netfliksa i Hbo Go. Obecnie puszczane tam filmy i seriale są tak dobre, że ta dziura jest dość dobrze zakopana. Podam trzy głośne tytuły: Gambit Królowej, Wiedźmin i 6 Underground. W ciągu czterech tygodni od premiery w serwisach internetowych zebrały przed ekranami odpowiednio 62, 76 i 83 mln gospodarstw domowych. Tak, gospodarstw, ponieważ widowni w Internecie nie da się liczyć osobami – ostatecznie Netflix czy Hbo nie wiedzą, ile osób siedzi przed ekranem, na którym wyświetlają swoje treści. Tak czy inaczej, są to bardzo dobre liczby, nie ustępujące wynikom „kinowym”.

   Czy przyczyniła się do tego pandemia? Na pewno w dużej mierze tak. Znam kilka osób, które w ostatnim roku kupiły telewizor wyłącznie do oglądania seriali i filmów dostępnych przez Netfliksa i jedyne co do niego podłączyły to kabel z Internetem.

   Czy podobne zjawisko dotknęło wydarzenia kulturalne? Czy korzystamy z ich wirtualnych wersji? Według przeprowadzonej przeze mnie ankiety (a jestem wybitnym badaczem i noszę sygnet ;)) na moim Instagramie, na pytanie „czy odwiedzasz wirtualne wydarzenia kulturalne” odpowiedz „nie” zaznaczyło 2960 osób natomiast „tak” tylko 485. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tego typu ankieta ma swoje ograniczenia, niemniej taki wynik coś mówi. Obawiam się, że Czytelniczki bloga i tak zawyżyły populacyjny wynik i odpowiedzi „tak” w badaniu CBOS-u byłoby jednak znacznie mniej…
Z drugiej strony – trudno się dziwić. Czym innym jest film czy serial, który po prostu oglądamy – nie ma ogromnej różnicy, czy wyświetli go nam telewizor w salonie, laptop w łóżku, czy kinowy ekran. Z dziełami sztuki, takimi jak obrazy czy rzeźby, jest inaczej – tu chodzi o obcowanie z nimi, oglądanie z każdej strony po kilka minut i kontemplowanie ich piękna lub znaczenia. Z tego samego powodu trudno oczekiwać ogromnej popularności teatrów online. Po to idziemy do teatru, by na własne oczy zobaczyć pracę aktorów. Jeśli mamy oglądać ich na ekranie – to mamy od tego filmy i seriale. Na szczęście w przypadku muzeów i teatrów te rozważania są od 12 lutego hipotetyczne – te placówki są już otwarte i były nadal w momencie przygotowania tego wpisu (ale zakażenia na Pomorzu rosną jak szalone, więc kto wie). Mogę tylko Was zachęcić by, jeśli ciągle macie taką możliwość, skorzystać z niej – teatry rok były zamknięte, większość z nich po otwarciu przygotowała mnóstwo ciekawych premier. Jeśli zostaną zamknięte, kto wie, kiedy będzie można znowu je odwiedzić?

 Mój ulubiony smak to wanilia z lawendą. Dzięki produktom „Vegan Bowl” można w łatwy i szybki sposób przygotować wegański posiłek z niezbędnymi składnikami odżywczymi. Teraz z kodem rabatowym „VEGAN40” otrzymacie – 40% rabatu dla zamówień od 249 zł (dodatkowo 1 z 3 ebooków z przepisami do wyboru gratis). Udanych zakupów :)

3. Restauracje
   Czy zamknięcie restauracji spowodowało, że więcej gotujemy w domu? Z mojej ankiety wynika, że tak, bo tę odpowiedz zaznaczyło aż 70 procent osób. I trudno, żeby było inaczej. Osoby, które często jadły w restauracjach i raczej nie przygotowywały dużych posiłków samodzielnie stanęły przed wyborem – albo zacząć gotować samemu, albo zamawiać „wynosy”. Teoretycznie to drugie rozwiązanie umożliwia nadal spożywanie ulubionych potraw bez grama wysiłku, niemniej dla wielu osób nie liczyło się tylko samo jedzenie, ale też atmosfera, towarzystwo – to wszystko czego doświadczamy w restauracjach (przynajmniej tych niektórych). Odebranie spakowanej w folię aluminiową potrawy nie ma już tego czaru – więc sporo osób przerzuciło się na własnoręczne przygotowanie jedzenia. Trzeba też dodać, że opakowania na żywność, zwłaszcza tą gorącą, wykonane z plastiku, styropianu, a nawet z niektórych rodzai papieru, uwalniają szkodliwe składniki, które szybciej i łatwiej przenikają do jedzenia, a w konsekwencji do naszego organizmu. Podobno jako alternatywę wskazuje się brązowy papier w 100 proc. pochodzący z recyklingu, ale nie doświadczyłam go póki co w żadnej z trójmiejskich knajp.

   Siedzenie w domu to nie tylko więcej czasu na gotowanie, to także więcej czasu na jedzenie. Całe dnie na home office z lodówką wypełnioną jedzeniem na wyciągnięcie ręki – to nie może się dobrze skończyć. Dlatego, szczególnie teraz trzeba dbać o to, co się je. Z badań wynika, że osoby, które jedzą mało białka, częściej sięgają po jedzenie, a ich posiłki są bardziej kaloryczne. Nie oznacza to od razu, że koniecznie trzeba jeść mięso. Można je z powodzeniem zastąpić rybą, jajkiem albo porcją strączków. Zmniejszyć łaknienie pomoże też błonnik. Jako ssaki nie potrafimy co prawda go trawić, ale bez niego ani rusz. Błonnik rozpuszczalny w wodzie, którego źródłem jest miąższ warzyw i owoców, pęcznieje w przewodzie pokarmowym, zwiększając objętość zjadanego posiłku. Jeśli nie chce Wam się bawić w dietetyków i dbać o odpowiednią ilość błonnika w codziennych posiłków, to nic straconego – błonnik można świetnie uzupełnić w inny sposób niż zjadając pół kilograma cykorii. Ja staram się codziennie jeden posiłek zastępować dobrej jakości mieszanką „superfoods”. Polecam ten od Natural Mojo. W jego skład wchodzi między innymi granat, matcha i białko grochu. Wystarczy 2/3 łyżki proszku zmieszać z jogurtem i niskokaloryczny posiłek z błonnikiem mamy gotowy.
Wiem, że wiele osób tak robi – to znaczy dba od początku pandemii o swoje zdrowie bardziej niż wcześniej. Powszechna dezynfekcja to nie wszystko, w dalszym ciągu producenci notują wzrost popularności produktów naturalnych/BIO/organic/eko – żywności, kosmetyków czy środków czystości.

4. Zdrowie psychiczne.
   Wspomniałam o złotych żniwach firm kurierskich. Inną branżą, która nie może narzekać na brak klientów są psychoterapeuci. Niestety pandemia niesamowicie nas obciąża – trudno znaleźć inne wydarzenie w ostatnim dwudziestoleciu latach, które tak mocno i powszechnie wywoływałoby stres – od strachu o zdrowie swoje i najbliższych po typowe lęki natury zawodowo-finansowej. U kobiet częściej stwierdza się tzw. zaburzenia emocjonalne, tj. depresję, zaburzenia lękowe czy związane z traumą i stresem. W większym niż mężczyzn stopniu dotyka nas strach o miejsce pracy (bo niestety nadal w przypadku oszczędności kobiety są zwalniane częściej), a obecność partnera w domu wcale nie przekłada się na bardziej sprawiedliwy podział obowiązków domowych. Niestety nieporadność panów powoduje, że często prościej to wszystko zrobić samemu niż po raz setny tłumaczyć, co to znaczy kolorowe pranie, albo czego nie można suszyć w suszarce bębnowej…
Nie ma za bardzo zajęć pozalekcyjnych, które wyrwałyby dziecko z domu. W weekendy zamiast „zrzucić” dziecko do kogoś na urodziny lub do dziadków maluchy są z nami. Część z nas może pracować zdalnie, a to często oznacza bardzo nienormowane godziny – trzeba naprawdę porządnie trzymać się harmonogramu, żeby nie siedzieć przed komputerem kilkunastu godzin.

   W tym wszystkim warto pamiętać o dwóch złotych zasadach. Pierwsza dotyczy innych ludzi – utrzymuj serdeczne kontakty z tymi osobami, z którymi czujesz się dobrze i bezpiecznie. Które dają ci wsparcie i których Ty również chętnie wspierasz. Druga zasada dotyczy nas samych – nie bójmy się wydzierać z codziennej rzeczywistości czasu tylko dla siebie. Mamy do tego święte prawo i nikt nie może go nam odbierać.