Haircare (finally :))

        W końcu udało mi się stworzyć post, który obiecałam Wam już dawno temu. Włosy, ich pielęgnowanie i układanie, to niekończący się temat moich narzekań. Dlaczego znowu się skręciły? Czemu końcówki wciąż się rozdwajają? Czy kiedyś przestaną się elektryzować? I na motylą nogę, dlaczego wszystkie inne dziewczyny suszą włosy i wyglądają świetnie, a ja wyglądam jak George Michael w teledysku Last Christmas??? Niektóre z tych doprowadzających do szaleństwa pytań, zadaję sobie jednak znacznie rzadziej niż kiedyś – z wiekiem nauczyłam się kilku sposóbów, dzięki którym codzienna walka z niesfornymi kosmykami nie zawsze kończy się porażką.  

Pierwsza i najważniejsza zasada: nasze włosy nie będą dobrze wyglądać, jeśli nie będą dobrze ścięte. Moje są dosyć gęste, ale niezbyt grube. Fryzura bez cieniowania nie sprawdziła się na nich najlepiej – gdy włosy były zupełnie równe, były też zupełnie płaskie:). Poza deliktanym pocieniowaniem końcówek mam jeszcze jeden sposób na dodatkową objętość – cieniowanie włosów od spodu, przy użyciu nożyczek widocznych na poniższym zdjęciu. 

To od pielęgnacji włosów, zależy ich późniejsze układanie i ogólny wygląd, a więc przywiązuję do niej szczególną wagę. Staram się jednak nie iść na kompromis i wybierać produkty, które nie zawierają sztucznych składników. Po kilku nieudanych próbach, postanowiłam zaufać wcześniej testowanej marce i znalazłam intensywnie odżywiającą maskę, która nie obciąża włosów i spełnia moje wszystkie oczekiwania.

Dwa razy w tygodniu stosuję Regenarating Hair Mask marki Phenome (zawiera między innymi masło Shea, wyciąg z owoców Goji, czy ekstrakt z rumianku). W pozostałe dni (przede wszystkim, gdy nie mam czasu na trzymanie maski na włosach) stosuję mgiełkę Nourishing Hair Mist, która nie wymaga spłukiwania (dla zainteresowanych: w najbliższy weekend wszystkie kosmetyki na stronie Phenome, będą przecenione o 20%). Te dwa kosmetyki w zupełności mi wystarczają – włosy są miękkie i się nie plączą.

Używam na zmianę dwóch szamponów – jeden z nich (Rebalance) jest ekologiczny i dobrze oczyszcza włosy z zanieczyszczeń i produktów do stylizacji, a drugi dba o ich kolor. Chłodny odcień blondu ma tendencję do żółknięcia, dlatego niezbędne jest stosowanie szamponu o niebieskim zabarwieniu. Mój szampon jest marki L'oreal ale w drogeriach znajdziecie znacznie tańszą wersję marki Joanna (około 9 złotych), który sprawdzi się równie dobrze (UWAGA! Jeśli macie bardzo jasne włosy nie trzymajcie szamponu na włosach zbyt długo).

Skoro mowa o kolorze: chciałabym go mieć pod całkowitą kontrolą, ale niestety nie jest mi to dane:). Do niedawna, co kilka miesięcy stosowałam (tylko na cienkie pasma!) farbę L'oreal PERŁOWY BEŻ. Ponieważ efekt nie był zbyt widoczny (o ile w ogóle był) to ostatnio użyłam farby o jaśniejszym odcieniu (GARNIER 111+). Radzę jednak ostrożnie podchodzić do domowej koloryzacji – moje włosy z natury są dosyć jasne i podatne na rozjaśnianie (chociaż od jakiegoś czasu mam co do tego wątpliwości, kiedyś wystarczyło tylko słońce i morska woda, aby uzyskać platynowy blond:)). Zosia odkryła podobno genialny sposób na rozjaśnianie włosów, ale nim Wam go polecę, muszę go sama wypróbować :).

Póki co, polecam Wam jeden produkt do stylizacji, który zastąpił mi piankę (nigdy nie potrafiłam jej równomiernie rozprowadzić :/). Spryskuję nim włosy przed suszeniem, dzięki czemu zyskują objętość i łatwiej się układają. 

Ponieważ włosy każdej z nas są inne, to pewnie macie też swoje sposoby na ich pielegnącję i układanie. Może chciałabyście się nimi z nami podzielić? :)

Stay Slim In The Winter

Przez ostatnie trzy miesiące pogoda sprzyjała aktywnemu spędzaniu czasu – dużo spacerowałam, jeździłam na rowerze, całe dni spędzałam nad wodą, a kalorie spalały się same. Wysoka temperatura zmuszała mnie do picia ogromnej ilości wody, a ulubioną przekąską stały się sezonowe owoce. To wszystko sprawiło, że po wakacjach moja sylwetka prezentuje się znacznie lepiej, niż to miało miejsce wczesną wiosną. Z trudem przyjmuję do wiadomości fakt, że lada moment nastanie pora zmroku. Niska temperatura, opady deszczu, a potem śniegu, mogą skutecznie cofnąć efekt letniej aury. W taką ponurą i depresyjną pogodę najchętniej zamknęłabym się w domu i niczym niedźwiedź przezimowała na kanapie najgorsze mrozy (z jedna małą różnicą – te sympatyczne z wyglądu zwierzątka śpią, a ja jem). Tym razem nie mam zamiaru uskuteczniać efektu jojo – przygotowałam kilka podpunktów, które mają pomóc mi (a może i Wam:)) w utrzymaniu letniej figury:

  • Nie bójmy się mrożonych owoców! W zimie nie warto jest rezygnować z ulubionego smoothie. Gdy na sklepowych półkach brakuje Wam świeżych owoców możecie je zastąpić mrożonymi (są równie zdrowe jak świeże i dużo tańsze).

Oto składniki na mojego ulubionego smoothie, którego można zrobić o każdej porze roku:

1. świeżo wyciskany sok jabłkowy

2. wiórki kokosowe

3. truskawki

4. banany

5. arbuz

  • Gdy warunki pogodowe nie sprzyjają uprawianiu naszych ulubionych dyscyplin sportowych, warto jest zrealizować trening w domu. Świetnie nadadzą się do tego ćwiczenia które polecałam Wam kilka miesięcy temu – tutaj możecie zobaczyć mój starszy post. Jeśli jednak preferujecie ruch na świeżym powietrzu to zajrzyjcie tutaj.
  • Zamiast siedzieć w domu i pić kolejną niezdrową sypaną kawę, w tym roku planuję wychodzić na zewnątrz i codziennie pokonywać dystans do mojej ulubionej kawiarni (to zaledwie kilkaset metrów, ale gdy nastaną mrozy, a mój samochód zamieni się w zaspę śnieżną, będzie to doprawdy spory wysiłek:)) .

  • Zaopatrzmy się w grabie do zamiatania liści i dobrą łopatę do odśnieżania i w końcu przestańmy prosić naszego faceta o pomoc. Lepiej zróbmy porządki przed domem same – będziemy mogły potraktować je jako porządny trening.
  • Jednym z moich ulubionych sposobów na nieobżeranie się jest jedzenie dużej ilości zup. Zupy mają mało węglowodanów, szybko się nimi najadamy i jest to doskonały sposób nas rozgrzanie się w mroźne dni.
  • W trakcie oglądania telewizji, zamiast podjadać niezdrowe przekąski, zabierzmy się za manikiur. Nie ma nic gorszego niż jedzenie na noc „świństw”, a świeży lakier na paznokciach zawsze wprawi nas w lepszy nastój (dopóki będzie mokry uniemożliwi nam sięganie po kolejne kalorie).

  • Gdy już żaden z powyższych podpunktów nie jest w stanie powstrzymać mnie przed zajadaniem się czekoladkami, próbuje podtrzymać swoją motywację. Przeglądając zdjęcia z wakacji, przypominam sobie, że już niedługo znowu będę musiała wskoczyć w bikini, więc zamiast sięgać po słodycze chwytam moją skakankę.

Wiem, że zimowy ubiór jest nam w stanie dużo wybaczyć i uśpić naszą czujność – kilka warstw, które na siebie zakładamy w idealny sposób tuszują przybrane kilogramy. Nie warto jednak marnować naszych wysiłków dla kilku maślanych ciasteczek. Całoroczne dbanie o linie wyjdzie nam na zdrowie, a nasze poczucie własnej wartości nie będzie spadać wraz z temperaturą.

 

Five reasons…

Follow my blog with bloglovin!

Defeat the enemy and put on a short dress

Można śmiało powiedzieć, że piękna, letnia pogoda towarzyszyła nam przez cały lipiec i teraz też nie powinniśmy narzekać. Uwielbiam gdy na dworze temperatura przekracza 20 stopni (od zawsze jestem strasznym zmarźluchem, bez skarpetek w nocy nie mogę zasnąć), a my możemy ubierać się w krótkie sukienki. Nie zawsze jednak czujemy się na tyle pewnie, aby całkowicie odkryć nogi. Często borykamy się z „pomarańczowym potworem”, który spędza nam sen z powiek i nie pozwala cieszyć się piękną pogodą.

Z horrorem zwalczania cellulitu boryka się 85% kobiet na świecie. Nie ma znaczenia czy jesteś szczupła, wysportowana czy też chodzisz po wybiegu Victoria’s Secret  – każda z nas może mieć problemy z „pomarańczową skórką”. Cellulit bierze się z nieprawidłowo rozmieszczonej tkanki tłuszczowej najczęściej ulokowanej w okolicach ud, brzucha i pośladków.

Znalazłam kilka sposobów na zmniejszenie cellulitu (lub jego sprytne ukrycie), ale nawet jeśli nie borykacie się z tym problem nie zaszkodzi Wam przeczytanie tego tekstu – Wasze nogi mogą wyglądać jeszcze lepiej!

  • W trakcie wieczornego oglądania telewizji możemy sobie stworzyć małe domowe spa. Wystarczy nam oliwka lub krem antycellulitowy, rękawica lub szorstka myjka z trawy morskiej (jeżeli nie macie rękawicy lub myjki wystarczy zacisnąć dłoń w pięść, jest to idealny masażer) i do dzieła. Zaczynamy nasz masaż ugniatając miejsca pokryte cellulitem (najlepiej jak będzie trwał około 20 minut). Dzięki temu nieregularne grudki na skórze zostaną odrobinę "rozbite".
  • Największym wrogiem "pomarańczowej skórki" jest zimna temperatura. Dlatego każdą kąpiel warto zakończyć naprzemiennym zimno-ciepłym natryskiem. Ciepła woda rozkurcza, a zimna obkurcza naczynia krwionośne. Taka gimnastyka dla naszej skóry przyniesie szybki efekt piękniejszego ciała (wiem, że na myśl o zimnej wodzie robi mam się niedobrze, ale uwierzcie mi na słowo – poranny zimny prysznic da nam kopa na cały dzień).
  • W tej kwestii raczej nie odkryję Ameryki – należy pić w ciągu dnia dużo wody. Woda często odkłada się w naszym organizmie. Najlepszym środkiem do zwalczenia tego zjawiska jest picie jej jeszcze więcej. Kobiety stosujące antykoncepcje hormonalną bardzo często mają jeszcze większe skłonności do odkładania się wody w organizmie, a tym samym do cellulitu, dlatego w tym przypadku picie wody jest szczególnie istotne.
  • Tym razem nie będzie rady jak pozbyć się „pomarańczowej skórki”, tylko jak ją zamaskować. Sprawa jest dość prosta – wystarczy delikatna opalenizna, aby nasz wróg był mniej widoczny. Uwaga! Opalenizna nie musi być prawdziwa (nasze warunki atmosferyczne nigdy na to nie pozwolą :(), wystarczy posmarować się samoopalaczem. Zachęcam Was do wypróbowania chusteczek samoopalających (niedawno pisała o tym Kasia), dają bardzo delikatny efekt, bez zacieków.
  • Kiedyś już Wam wspominałam, że w walce z „pomarańczową skórką” dobrze sprawuje się pelling kawowy (w ramach odświeżenia pamięci jak go przygotować w domu, tutaj macie link do mojego starszego postu)
  • Mam nadzieję, że nie będę nudna powtarzając po raz kolejny, jak ważne w naszym codziennym życiu jest zdrowe odżywianie. W przypadku walki z cellulitem również musimy pamiętać o jedzeniu kwasów omega 3 (tran, ryby, orzechy),  błonnika (pełno ziarniste pieczywo, owoce warzywa, w aptekach można dostać suplementy diety zawierające błonnik), białka (przetwory mleczne, białe mięso, jajka), warzyw i owoców (chyba mamy tutaj jasną sprawę, nie będę podawać przykładów :)).  Pamiętajcie aby unikać alkoholu, soli, słodyczy i tłustych potraw!
  • Bardzo złym nawykiem jest zakładanie nogi na nogę oraz chodzenie w wysokich obcasach. Siedzenie z założonymi nogami oraz częste chodzenie w butach na wysokiej szpilce zakłóca krążenie żylne w nogach, co może powodować cellulit (wiem, wiem, akurat wyrzeczenie się zakładania szpilek jest niemożliwe ale musiałam spróbować).
  • Warto jest wprowadzić w swoim życiu rytuał regularnych ćwiczeń. Do walki z cellulitem świetnie nadają się ćwiczenia aerobowe, takie jak bieganie, rower i aerobik. Należy dodatkowo ujędrniać miejsca, w których najczęściej występuje cellulit. Do tego najlepiej nadają się wykopy, przysiady, brzuszki (tutaj możecie zobaczyć przykładowy filmik dzięki któremu poznać odpowiednie ćwiczenia do walki z cellulitem).

Mam nadzieje, że jeśli którejś z Was zdarzy się odkryć grudki na skórze swich ud, to nie wpadniecie w panikę tylko od razu będziecie wiedziały co robić :). Przecież nie taki diabeł straszny, jak go malują. Więc zabierajmy się do roboty, a może jeszcze w tym sezonie wyskoczymy z koleżankami na plażę pochwalić się naszymi "nowymi" pięknymi nogami :). Tradycyjnie już, czekam na Wasze sposoby walki z wrogiem :).

Follow my blog with bloglovin!

It’s Body Time!

Ponieważ post, w którym podzieliłam się z Wami swoimi ulubionymi kosmetykami do twarzy spotkał się z dużym zainteresowaniem, to postanowiłam pokazać Wam moje sprawdzone sposoby na pielęgnację ciała:). Na szczęście nie są one zbyt skomplikowane i można je śmiało wprowadzić do codziennych rytuałów. 

1. Olej z kokosa

2. Miękka szczotka do ciała

3. Perfumy Viktor&Rolf

4. Mydło różane Barwa 

Pielęgnację ciała rozpoczynam już pod prysznicem (a raczej w wannie :)). Znalazłam idealny sposób na połączenie mycia ciała i peelingu w jednym. Szczotka z miękkim włosiem i moje ostatnie odkrycie – nie wysuszające skóry mydło różane (ma niesamowity zapach, który wypełnia całą łazienkę i nie zawiera składników pochodzenia zwierzęcego, możecie go znaleźć tutaj) to idealny duet. 

Skóra wyszorowana taką szczotką jest idealnie gładka, a my możemy zapomnieć o nieprzyjemnościach związanych z depilacją. Według mnie taki codzienny zabieg działa skuteczniej niż tradycyjny peeling i łatwiej jest się za niego zabrać (bo umyć i tak się trzeba :D).

Kolejnym codziennym etapem pięlęgnacji skóry jest jej nawilżanie. W tym miejscu muszę podziękować Gosi – to ona w trakcie ciąży odkryła drugie (po pieczeniu ciastek) zastosowanie dla oleju z kokosa. Ten w stu procentach naturalny i świetnie nawilżający produkt, o delikatnym kokosowym zapachu znajdziecie w sklepach spożywczych (na przykład Alma) na dziale z oliwami :).

Stosuję go raz dziennie po kąpieli lub w ciągu dnia na wyjątkowo suche miejsca. Oliwa z oliwek mogłaby pełnić podobną funkcję. Olej z kokosa ma jednak więcej zalet: ładnie pachnie i ma stałą konsystnecję, która zmienia się dopiero po nałożeniu na skórę (dzięki czemu łatwiej uniknąć tłustych plam :)).

Wiele z Was pyta w komentarzach o perfumy, których używam. To cały czas mój ukochany Flower Bomb od Viktor&Rolf. Ten pudrowo słodki zapach jest według mnie idealny :).

A oto kolejne odkrycie Gosi! Chusteczka samoopalająca Kolastyna jest łatwa w użyciu, dostępna w drogerii (w przeciwieństwie do samoopalacza Xen-Tan, którego trzeba zamawiać przez internet) i tania (około 3 zł za sztukę). Płyn, którym jest nasączona nie jest tłusty więc nie zostawia nieprzyjemnego filmu. Przed jej użyciem należy jednak pamiętać, aby strategiczne miejsca (kostki, nadgarstki, łokcie, kolana) nasmarować tłustym kremem, a twarz zostawić na sam koniec, gdy chusteczka będzie już prawie sucha. 

Te mało skomplikowane rytuały pozwalają mi utrzymać skórę ciała w satysfakcjonującym stanie :). Ale jeśli Wy macie inne sprawdzone sposoby na pielegnację to piszcie! Z pewnością nie tylko ja na tym skorzystam! :)

Hair and Make Up

Poza oryginalnym stylem ubierania się, Carrie miała jeszcze jedną wyróżniającą ją z tłumu cechę – włosy. Blond czupryna była jej znakiem rozpoznawczym, jak się dowiedziałam – nie do podrobienia. Pomimo licznych prób stworzenia burzy loków nie byłam nawet blisko upragnionego efektu. Ilość Waszych zapytań o fryzurę ze zdjęć z tiulową spódnicą wymaga jednak jakiegoś odzewu z mojej strony :). Poniżej przedstawiam Wam włosy i makijaż a la Carrie Bradshaw.

Do stworzenia loków wykorzystałam cienką lokówkę (im cieńsza tym lepiej bo skręt włosów będzie mocniejszy). Nawijałam na nią niewielkie pasma włosów i spryskiwałam lakierem. Uprzedzam, że włosy przy tak mocnym skręcie wydaję się o wiele krótsze (Sarah Jessica Parker musiała mieć chyba włosy do pasa!). 

Carrie uwielbiała róż w makijażu, dzięki któremu wyglądała świeżo i z łatwością tuszowała zmęcznie po całonocnych imprezach. Mój makijaż był więc oparty przede wszystkim na tym kolorze.

Nie chciałam aby mój makijaż był ciężki, do wygładzenia i wyrównania kolorytu użyłam więc tylko mojego Mac Fix. Jeśli chcecie zobaczyć wieczorową wersję makijażu to zapraszam tutaj.

Na całą powiekę nałożyłam jasno różowy matowy cień…

… a następnie w załamaniu powieki nałożyłam ciemniejszy cień wpadający w brąz.

Carrie uwielbiała błysk, na łuk brwiowy i kości policzkowe nałożyłam więc rozświetlacz (który ma sto lat i pochodzi z Inglot).

Dodałam odrobinę różu, rozpuściłam włosy i…

… zauważyłam, że moje loki nie wyglądają już jak przed dzisięcioma minutami :). Mimo tego mało trwałego efektu Wam życzę powodzenia! :)