N°1 DE CHANEL – piękno przed czasem.

   Kilka miesięcy temu marka CHANEL pozwoliła wąskiemu gronu osób przyjrzeć się jej nowemu „dziecku”. Wszystko okryte było wielką tajemnicą i aby móc uczestniczyć w jej odkrywaniu sama też musiałam dochować sekretu – aż do teraz.

  CHANEL bardzo rzadko decyduje się na wypuszczenie nowości, nie mówiąc już o całej gamie. Do tego dochodzi jej nazwa – N°1 – która niewątpliwie zobowiązuje. Do tej pory to właśnie numery stały za najsłynniejszymi perfumami świata – moje ulubione N°5 czy śmiałe N°19 to legendy, którym trudno dorównać świetnością. W tym przypadku mamy do czynienia z numerem jeden, można więc zakładać, że marka z pełną odpowiedzialnością chce nam obiecać coś, co otwiera rozdział pielęgnacji na nowo.

  Czerwona kamelia to wyjątkowy kwiat i kluczowy składnik N°1 DE CHANEL. Jako jedna z niewielu roślin zakwita zimą w niskich temperaturach. Badania CHANEL skupiły się na jej odporności, aby uzyskać ekstrakt, który odpowiada za jej niezwykłą żywotność i dzięki najnowszym technologiom wykorzystać go w kosmetykach nowej generacji. I potwierdziła jej skuteczność badaniami.  Witalność komórkowa +67%  (Test in vitro mierzący ekspresję specyficznego markera zarówno w komórkach niepoddanych, jak i poddanych działaniu ekstraktu z czerwonej kamelii.)

 Zauważalnie promienna skóra +54%

 Ocena kliniczna natychmiast po aplikacji, grupa 45 kobiet żyjących w zanieczyszczonym środowisku  

Zredukowane zmarszczki -25%  

Ocena kliniczna po 2 miesiącach stosowania, grupa 45 kobiet żyjących w zanieczyszczonym środowisku. (Więcej wyników badań tej gamy znajdziecie tutaj.)

  Co jeszcze? Rygorystyczna karta składników oraz ekoprzyjazne opakowania to kolejna rzecz, która rzuca się tu w oczy – do tej pory marki luksusowe unikały w tej kwestii mocnych deklaracji. Formuły zawierają do 97% składników pochodzenia naturalnego i, co najbardziej imponujące, do 76% pochodnych kamelii. Na dodatek przy opisie każdego produktu znajduje się dokładny ślad węglowy, który powstał przy jego produkcji (marka postanowiła zminimalizować go do minimum). W skład gamy wchodzą produkty do pielęgnacji i naturalnego makijażu oraz zupełnie nowe perfumy (a raczej delikatna mgiełka zapachowa. Po wielu tygodniach codziennego stosowania całej gamy mogę już podzielić się z Wami moimi odczuciami – od którego kosmetyku warto zacząć? Który z nich jest moim ulubionym? Co mnie zaskoczyło?

Od lewej: REWITALIZUJĄCY BALSAM N° 1 de CHANEL // REWITALIZUJĄCE SERUM W MGIEŁCE // REWITALIZUJĄCY PODKŁAD // KREM POD OCZY N° 1 de CHANEL //

 1. Moje największe zaskoczenie: REWITALIZUJĄCY BALSAM N° 1 de CHANEL

  Z początku nie do końca rozumiałam zastosowania tego produktu. Teoretycznie powinno się go nakładać przed serum i kremem, ale ja stosowałam go tylko pod krem. Abstrahując od zapewnień marki – skóra po nim wygląda lepiej, makijaż po nałożeniu również. Skóra do końca dnia wydaje się wypoczęta i bardziej sprężysta. Nie wysusza się. Lotion wyprodukowano we Francji.  

2. Mój ulubiony produkt: SERUM REWITALIZUJĄCE N° 1 de CHANEL

 Skóra wygląda na zdrowszą i młodszą tuż po nałożeniu serum. Wtapia się w skórę dosłownie w ciągu kilku sekund, więc nie czekając można nałożyć krem. Zapobiega i koryguje pojawienie się pięciu oznak starzenia.  

3. KREM REWITALIZUJĄCY N° 1 de CHANEL  

  Wygładza, wypełnia, przywraca komfort. Posiada wielorazowe opakowanie. W jego formule znajduje się 95% składników naturalnego pochodzenia i 70% składników pochodzących z ulubionego kwiatu Gabrielle Chanel – kamelii. Nie mam do czego się przyczepić – to bardzo przyjemny krem, który w zupełności dorównuje moim ulubionym.  

4. REWITALIZUJĄCE SERUM W MGIEŁCE N° 1 de CHANEL

   Kosmetyk idealny na popołudnie. Jeśli po powrocie do domu masz wrażenie, że Twoja skóra nie wygląda już tak dobrze, a do wieczora jeszcze sporo czasu i chcesz dodać jej świeżości i nawilżenia to serum w mgiełce sprawcie się idealnie. Można ją stosować o dowolnej porze dnia na skórę naturalną bądź na makijaż.

  W skład linii wchodzi także krem pod oczy, pianka oczyszczająca, rewitalizująca mgiełka zapachowa, podkład oraz balsam do ust i policzków. Te produkty czekają jeszcze na wnikliwie przetestowanie. 

 #CHANELSkincare #N1DECHANEL #CHANELCamelliaExpert

Wszystkie kolory balsamów do ust i policzków z kolekcji N° 1 de CHANEL.

Chyba żegnam słońce z ulgą, czyli jak ratuję skórę po lecie (i ciąży)

   Mam za sobą wakacje marzeń. Niby zagranicznych wyjazdów w wymarzone miejsca było mniej niż zwykle, ale za to ciąża wymusiła na mnie ostre wyhamowanie tempa. Dzięki temu na nowo nauczyłam się korzystać z naszego polskiego lata tak, jakbym znów miała dziesięć lat. Nieśpiesznie, ze stale powiększającą się ilością plażowego piasku w ulubionej torebce, blisko natury (i placów zabaw), ale przede wszystkim – wystawiona na ciągłe promienie słońca. Doczekałam się więc, pisząc nieskromnie, pięknej naturalnej opalenizny. Co więcej, skłamałabym twierdząc, że zrujnowało to moją skórę – na twarz używałam mocnych filtrów aby uniknąć przebarwień i dbałam o jej nawilżenie. Wielkich szkód nie ma, ale i tak jest teraz co ratować…

    Wrzesień to dla mnie nie tylko pożegnanie z opalaniem, ale też huśtawka hormonalna, brak snu i obiektywne spojrzenie na ciało po ciąży. Wizualne zmiany są odzwierciedleniem tego, co dzieje się w środku i świetnie zdaję sobie sprawę, że brzuch, cera, a nawet włosy potrzebują trochę czasu „aby wrócić do siebie”. Wydaje mi się, że przyjmuję to wszystko z pokorą, ale jednocześnie – jeśli uważam, że mam na coś realny wpływ – staram się korzystać z dobrych kosmetyków i masy suplementów, no i wracać do aktywności na tyle, na ile to bezpieczne. Chciałabym ruszyć z kopyta jeśli chodzi o wszystkie moje ulubione zabiegi i kuracje, ale na większość przyjdzie mi jeszcze sporo czekać – te najskuteczniejsze są zwykle zabronione w czasie karmienia. W ogóle ten dzisiejszy wpis to dla mnie miła odskocznia – fajnie przez chwilę pogadać o kremach, a nie o naciętych powłokach brzucha, nawałach mlecznych i innych średnio-miłych dolegliwościach, które w ostatnim czasie miały na mój wygląd i samopoczucie znacznie większy wpływ niż źle dobrany podkład. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, aby podzielić się z Wami produktami, które na pewno pomogą Wam przywrócić skórę do porządku po letnich szaleństwach, nawet jeśli ja sama nie mogę ich teraz stosować – chociaż bardzo bym chciała ;). 

1. Kwasy, czyli profesjonalne kosmetyki (nie) dla każdego.

   Nim zostałam mamą kuracja kwasami na początku jesieni była dla mnie jak wyprawka szkolna dla pierwszoklasisty. Po zabiegu u pani kosmetolog skóra łuszczyła się jak u jaszczurki zmieniającej pancerz, ale efekt był zawsze piorunujący – brak zmarszczek, wyprysków, przebarwienia o wiele jaśniejsze, pory niewidoczne. Zabiegi z kwasami w profesjonalnym gabinecie kosmetycznym to jednak niemały koszt, dla mnie nie bez znaczenia jest też fakt, że trzeba się do niego umówić i znaleźć czas w swoim grafiku. Mogłoby się więc wydawać, że skoro rynek przepełniony jest profesjonalnymi kosmetykami z kwasami, to taniej i szybciej możemy zrobić to samo w domu, na własną rękę.

  Piszę o tym dlatego, bo wiem jak często zdarza się nam zachłysnąć nowościami – bagatelizując jednocześnie fakt, że nie bez powodu dany produkt był wcześniej przeznaczony wyłącznie dla specjalistów. Stosowanie kwasów przynosi niesamowite efekty pod warunkiem, że dobierzemy odpowiedni rodzaj i we właściwym stężeniu. W przeciwnym razie może się okazać, że zafundujemy naszej skórze więcej szkód niż pożytku. Albo po prostu nie zobaczymy żadnych efektów. Dla przykładu – w gabinecie kosmetycznym nasza skóra poddawana jest nawet siedemdziesięcioprocentowym stężeniom podczas gdy w większości kosmetyków popularnych marek sięga ono maksymalnie pięciu procent. Stosowanie kwasów w domu nie będzie więc miało takiego efektu jak profesjonalna kuracja. Lepiej więc potraktować je jako dodatek w codziennej pielęgnacji, niźli coś, co w jeden dzień w magiczny sposób usunie wszystkie niedoskonałości z naszej twarzy. Jeśli chcecie stosować kwasy w domu, to wpierw dobrze by było czegoś się o nich dowiedzieć, tak aby dopasować produkt do naszych potrzeb – tutaj znajdziecie artykuł, który pomoże Wam odgadnąć co stoi za skrótami BHA, AHA czy LHA. Jeśli zamawiacie w internecie produkt o wyższym stężeniu niż pięć procent to uważnie przeczytajcie sposób użycia!

   Moja kosmetolog powiedziała mi jasno i wyraźnie, że w tym momencie zabiegi z mocnymi kwasami muszę sobie darować. Zaczynam zadawać sobie pytanie czy jest sens wydawać pieniądze i tracić czas na coś łagodniejszego? Przeglądam magazyny dla kobiet, które naszpikowane są reklamami zabiegów. Kassaji, hifu, Caci – nic mi te zbitki liter nie mówią i pewnie gdyby ktoś powiedział mi, że to nazwy azjatyckich ras psów nie zaprzeczyłabym. Potem, przeglądając Instagram, trafiam na stories Anny Skury, która po „nieinwazyjnym i bezpiecznym” zabiegu Aqualiftingu musiała przejść dwie poważne operacje… Skutecznie studzi to mój zapał do nowości, laserów, krioterapii i wszystkich innych innowacji, które są na rynku od niedawna (kto wie, czego dowiemy się o nich za 10 lat?). Postanowiłam, że zawartość mojej szafki w łazience musi mi póki co wystarczyć.

Trzeba odróżnić przelotny trend od wartościowej rutyny. Od wielu lat wiadomo, że koenzym Q10 jest jednym z niewielu składników którego działania przeciwzmarszczkowe zostało udowodnione. Zamiast agresywnych zabiegów skupiam się teraz na regularnej pielęgnacji – zamówiłam więc serum od Iossi. Na zdjęciu widzicie moje poprzednie zakupy od tej polskiej marki. Krem do twarzy DEEP HYDRATION z peptydami, prebiotykiem i kwasem hialuronowym już skończyłam (produkt bez wad, gorąco polecam), a balsam DEEP MOISTURE stosowałam przez ostatnie kilka tygodni i kurier wiezie mi już kolejne opakowanie. 

Balsam marzeń. Zapach świeży i jednocześnie rozgrzewający. Konsystencja, która idealnie się wchłania. Nawilża i łagodzi podrażnienia. W 98% ze składników naturalnych. Marka Iossi to prawdziwa polska perełka.  

 2. Makijaż (a raczej jego brak).

    Nie wiem czy to zasługa tej cudownej mody, która promuje naturalność, czy po prostu zwykłe lenistwo, ale w te wakacje moja skóra naprawdę odpoczęła od makijażu. Parę razy już Wam wspominałam, że po wielu latach stosowania podkładu Double Wear o mocnym kryciu, moje uwielbienie do niego jakoś zbladło i niechętnie teraz po niego sięgam.

    W sumie, nie powinno mnie to dziwić skoro wszystkie magazyny i portale od dawna krzyczą, że „skincare is the new make up”. Chciałabym się z tym zgodzić, ale do całkowitej rezygnacji z makijażu jeszcze trochę mi brakuje. Tym bardziej cieszą mnie takie odkrycia jak ten od Veoli Botanica. Nie wiem jakim cudem udało się tej marce stworzyć krem, który kryje jak podkład, ale Drop of perfection właśnie taki jest. Jestem pewna, że będziecie zaskoczone tym produktem równie mocno jak ja. Na zdjęciu poniżej nie mam na twarzy nic poza kremem BB – żadnego korektora, bazy, pudru, rozświetlacza. Być może według Was efekt wcale nie jest „szałowy”, ale dla mnie całkowicie wystarczający. Pamiętajcie, że nie mam tu żadnych filtrów (do których nasz mózg już się przyzwyczaił), a krem nałożyłam z samego rana (zdjęcie jest z godziny 17). W ciągu dnia nie robiłam żadnych poprawek. 

Ultralekki krem BB od Veoli Botanica o satynowym, długotrwałym wykończeniu, posiada mineralny filtr SPF20. Teraz mam na sobie odcień 3.0 Golden Beige (dla skóry o lekko ciemniejszej karnacji z dominującym ciepłym tonem). Gdy moja opalenizna zblednie to przerzucę się na kolor 2.0 Vanilla. Mam dla Was rabat na całe portfolio marki (poza akcesoriami i zestawami). Na hasło MLE dostaniecie -20%.

3. Wybielanie.

    Przebarwienia to zmora kobiet po ciąży (i nie tylko). Moje nie są jeszcze aż tak widoczne, ale i tak chcę zrobić co się da, aby było ich mniej (tak jak napisałam powyżej – coraz częściej rezygnuję z mocnego makijażu, a co za tym idzie chcę, aby moja skóra wyglądała coraz lepiej). Najchętniej wróciłabym do niezwykle skutecznego kremu na przebarwienia od marki Mesoestetic, ale taka kuracja nie jest wskazana dla kobiet w ciąży i podczas karmienia, więc jeszcze z tym poczekam. Cosmelan 2 możecie stosować przy każdym typie skóry, z wyjątkiem bardzo wrażliwej. Odpowiednio ułożona pielęgnacja z tym kosmetykiem naprawdę potrafi zdziałać cuda w walce z przebarwieniami, tylko trzeba wiedzieć jak go stosować, dlatego koniecznie sprawdźcie opis i skonsultujcie się z kosmetologiem topestetic (mają dostępne bezpłatne porady online, a ten krem jest bestsellerem). Mam dla Was też 20% rabatu na wszystkie kosmetyki Mesoestetic w topestetic na kod: KASIA2021 (promocje nie łączą się i akcja trwa do 24.09.2021).

Działanie tego kremu jest wielowymiarowe – redukcja przebarwień to tylko jedna z jego zalet. Przede wszystkim jest to produkt przeciwstarzeniowy. Najlepiej stosować go rano i wieczorem. Wszystkie kosmetyki DermaQuest produkowane są w USA, ich formuły nie zawierają parabenów i nigdy nie były testowane na zwierzętach. Marka jest pionierem i współtwórcą przełomowego stosowania roślinnych komórek macierzystych. Całą gamę produktów znajdziecie na Topestetic.  

    Na mojej ulubionej stronie z profesjonalnymi kosmetykami (topestetic.pl) znalazłam alternatywę na obecny czas, aby niwelować przebarwienia. Klientki sklepu oceniły krem SkinBrite Cream Dermaquest na 4.7 w pięciostopniowej skali i ma on ponad 100 opinii. To naprawdę nieźle. Ja już po tygodniu stosowania widzę, że przebarwienia na policzkach znikają. Krem nie wywołuje u mnie żadnego podrażnienia, no i mogę go teraz bezpiecznie stosować. Jeśli chciałybyście, aby kolor Waszej skóry był bardziej wyrównany i bez przebarwień, to te dwa produkty na pewno Was nie zawiodą – tylko dobierzcie je odpowiednio do potrzeb swojej skóry.

 

4. Dzień po dniu.

    Drobne wysiłki wykonywane każdego dnia, takie jak regularne stosowanie balsamów do ciała, dobry kremy na dzień i na noc, ruch, unikanie słodyczy, modyfikowanej żywności, smażonych potraw i (łatwo powiedzieć trudniej zrobić) stresu są dużo ważniejsze niż najbardziej inwazyjne zabiegi i najdroższe kosmetyki.

Co zawsze znajdziecie w mojej łazienkowej szafce? Hydrostabilizująco-regeneracyjną maskę nocną od Sensum Mare. Produkty tej marki zdobyły liczne nagrody branżowe, takie jak Glammies 2018 i 2020, Qltowy Eko Concept 2019, Kobieca Marka Roku 2019 czy Naturalny Hit Roku Ekotyki 2020, ale najlepsze recenzje piszecie Wy same. A ponieważ prawie codziennie czytam o tym, jak często zdarza Wam się robić ponowne zakupy w sklepie tej marki, to wiem, że ucieszy Was kod. Wystarczy, że wpiszecie MLE w czasie dokonywania zakupów a uzyskacie 15% zniżki na cały asortyment. Z całej siły polecam też ich serum (wersja do skóry suchej) – to jeden z moich ulubionych kosmetyków. 

    Pamiętam jak po pierwszej ciąży cały czas słyszałam pytanie „jak doszłam do siebie po ciąży?” i zawsze w głowie pojawiała mi się odpowiedź „ale doszłam gdzie?”. Prawda jest tak, że cały czas „idę” (parafrazując klasyka „ja się cały czas uczę” ;)). Dbanie o zdrowie, formę czy (bardziej prozaicznie) urodę nie jet procesem w którym dobiega się do mety i nagle, z dnia na dzień, można zaprzestać wszelkich wysiłków, bo, na przykład, osiągnęło się poprzednią wagę. Takie zero jedynkowe traktowanie tematu, to przede wszystkim pożywka dla PR-owców wszystkich produktów mających w tydzień zmienić nasze życie – od suplementów, przez kosmetyki, diety pudełkowe czy treningi w telefonie. Tam gdzie warto dotrzeć nie ma dróg na skróty i to samo tyczy się się pielęgnacji. Oczekujemy efektów na już, najlepiej spektakularnych. Często uważamy, że kosmetyk zdejmie z nas odpowiedzialność za zdrowy tryb życia i pomoże nam oszukać nasze własne ciało. Nic z tego.

    Bez względu na to czy jesteśmy w ciąży, właśnie zostałyśmy mamami, planujemy nimi być, nasze dzieci chodzą już do liceum albo jesteśmy przekonane, że tych dzieci nigdy mieć nie będziemy – w każdej z tych sytuacji powinnyśmy dbać o siebie i o swoje zdrowie – fizyczne i psychiczne. 

   Ten moment, gdy czytasz na lifestylowym blogu o tym, że kluczem do szczęścia jest filiżanka gorącej herbaty, a twoje problemy z cerą wynikają z braku snu. Nie wiem czy powinnam się teraz śmiać czy płakać, ale właśnie tego mi teraz trzeba ;). Nigdy w życiu nie byłam tak szczęśliwa i zmęczona jednocześnie!

*  *  *

 

 

The countdown has started – Chanel 100 years of celebrity

   W dzisiejszym świecie, w którym to, co wczoraj było pożądane staje się niechcianym przeżytkiem następnego dnia, lubimy operować określeniem „ponadczasowy”. Doceniamy, gdy przedmiot nie traci na swoim uroku z biegiem lat, gdy jeden model marynarki posłuży nam przez parę sezonów, gdy czas mija a nasza ulubiona torebka nadal pasuje do wszystkiego.

   Ale jak zatem znaleźć odpowiednio mocne słowo na coś, co nie straciło na swojej aktualności przez dokładnie sto lat? Butelka wygląda tak, jakby zaprojektowano ją rok temu, w duchu modnego minimalizmu. Zapach przypomina nowoczesne kompozycje, a jego reinterpretacja sprzed paru lat (Premiere) to mój numer jeden. Logo to wciąż niedościgniony wzór, którym inspirują się największe marki na świecie.

   Chanel N5 obchodzi w tym roku swoje setne urodziny. Jego twórczyni twierdziła, że jest on dla niej czymś w rodzaju „manifestu nowoczesności” – niewątpliwie był nim w 1921 roku, dziś jest już synonimem klasyki. 

  W związku z tą okrągłą rocznicą, marka rozpoczęła już wielkie odliczanie – jubileusz przypada na maj, czyli piąty miesiąc w roku (to nie przypadek, Gabrielle Chanel podobno sugerowała się także datą, gdy wybierała nazwę dla swoich kultowych perfum). W internecie możecie już zobaczyć film poświęcony tej okazji. Chętnych do jego obejrzenia zapraszam tutaj

Kosmetyki, które zużyłam do ostatniej kropli.

   Promienie światła docierają do mojej łazienki tylko od połowy marca do końca września, bo jej wąskie okna wychodzą na północny zachód. Rzadko kiedy jest w niej jasno. Szczególnie mi to nie przeszkadza, bo korzystam z niej przede wszystkim wcześnie rano i wieczorem, ale gdy w ostatni poniedziałek pierwszy raz od kilku miesięcy zobaczyłam ją w końcu w pełnym świetle, pomyślałam sobie, że jak zwykle nagromadziłam przez zimę za dużo przedmiotów. Kupki prania niebezpiecznie wypełzały z kosza, gumowe kaczki, foremki i wiaderka mojej córeczki nie miały swojego miejsca i pałętały się między perfumami Chanel, szczotką do peelingu, a kaloszami męża (co?? A co one w ogóle tam robiły?!), a kolor fugi jest trudny do zidentyfikowania.

    Chciałabym teraz napisać to, co zwykle czytuję się na kobiecych blogach, czyli „widząc to od razu zapragnęłam uporządkować tę przestrzeń na wiosnę!”, ale nic takiego się nie wydarzyło. W ostatnich tygodniach wiele zawodowych spraw zaprząta mi głowę tak mocno, że skłamałabym twierdząc, że ogarniam dom na poziomie, który by mnie satysfakcjonował, o gruntownych porządkach w ogóle nie ma mowy. Wyznaczyłam sobie listę priorytetów i gdy w końcu mam chwilę, to wolę usiąść wśród bałaganu z córką i bawić się z nią ciastoliną niż pędzić pakować zmywarkę. Ustaliliśmy z mężem, że wspólnie przed świętami doprowadzimy mieszkanie do ładu i ta myśl mnie uspokaja, gdy spoglądam na telewizor, którego powierzchnia mogłaby teraz służyć do kręcenia reklamy, w której pani tworzy rysunki w rozsypanej mące.

    Jak zwykle odchodzę od meritum, bo po pierwsze coraz częściej łapię się na tym, że szeroko pojęte urządzanie przestrzeni zakrząta moje myśli bardziej niż moda czy kosmetyki, a po drugie dlatego, aby móc przejść do tłumaczenia się, że dzisiejszy wpis będzie krótki.   Efektami mojej pracy nie będę mogła się z Wami pochwalić jeszcze przez wiele miesięcy (nie, nie będzie to książka, chociaż o niej też myślę coraz częściej), bo mnie samą denerwuje, gdy ktoś ogłasza wszem i wobec nowy projekt, a potem o przedsięwzięciu ani słychu ani widu. Zresztą zauważyłyście już pewnie, że do wszystkich biznesowo-zawodowych spraw podchodzę bardzo poważnie i już samo pisanie o tym, dlaczego o tym nie piszę sprawia, że pocą mi się ręce ;). W tym tygodniu musiałam już jednak wrócić do Was z czymś więcej niż „Look of The Day” („musiałam” to niedobre słowo, po prostu chciałam), a tak się składa, że wiem, jak bardzo lubicie kosmetyczne wpisy (statystyki nie kłamią), no i dla mnie takie recenzje to szybka sprawa.

    Zeschnięte przy nakrętce, niewyciśnięte do końca, zużyte w jednej trzeciej, zepchnięte na tył szafki – trochę tego mam, chociaż i tak znacznie mniej niż jeszcze parę lat temu, gdy chętnie otwierałam kosmetyki o tym samym zastosowaniu, nawet jeśli nie zużyłam jeszcze tych wcześniejszych. To brzmi tak, jakbym teraz zmuszała się do tego, aby stosować kosmetyk tylko dlatego, że już go otworzyłam, nawet jeśli coś mi w nim nie pasuje… no cóż, czasami właśnie tak jest. Ale zdarza się też dokładnie na odwrót – że zbieram z dna słoiczka resztki, tak jak wtedy, gdy wygrzebują z pudełka ostatnią łyżkę lodów o smaku masła orzechowego i złorzeczę na samą siebie, że nie kupiłam większych zapasów. Dzisiejszy wpis będzie o tych drugich ;).

1. Maska różana i żel do mycia twarzy od Fresh.

   Najlepszą recenzją jaką wystawiamy kosmetykom jest chęć ich ponownego zakupu. Zwłaszcza w czasach, gdy do wyboru mamy ich naprawdę dziesiątki tysięcy i aż żal nie wypróbować czegoś nowego. A jednak czasem się zdarza. O marce Fresh pisałam już dwa lata temu i chyba nieprzypadkowo był to wtedy też początek wiosny. Produkty z jej oferty mają w sobie pewną świeżość, pachną bardzo naturalnie i po ponurej zimie używa się ich jeszcze przyjemniej. Pamiętam, że tę różaną maskę do twarzy (Rose Face Mask) wgrzebywałam palcem do samego końca, a same pewnie dobrze wiecie, że maski to taki produkt, który najczęściej się marnuje bo rzadko je używamy. Drugi produkt, który widzicie na zdjęciu to delikatny żel do mycia twarzy, który pachnie jak lato (Soy Face Cleanser). I chociaż dla skóry faktycznie jest delikatny, to i tak poradzi sobie z tuszem do rzęs i mocniejszym makijażem. UWAGA! Kosmetyki są dostępne tylko w sieci Sephora. Marka Fresh dostępna jest wyłącznie w perfumeriach Sephora i na sephora.pl.

2. Serum do twarzy z witaminą C oraz DMAE od Jan Marini.

   Wczoraj wycisnęłam z niego ostatnią pompkę i jestem pewna, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy do niego wrócę. Dlaczego? Przede wszystkim już kilka sekund po jego nałożeniu miałam wrażenia, że moja skóra ma równiejszy, ładniejszy kolor i wygląda zdrowiej (serum jest wyłącznie pielęgnacyjne, nie ma w sobie żadnego pigmentu). Za tym efektem na pewno będę tęsknić. Po trzech tygodniach stosowania (nie oszczędzałam go) mam wrażenie, że zmarszczki są mniej widoczne. Producent nazywa ten kosmetyk „bardzo silnym koktajlem” i zapewnia, że momentalnie poprawia wygląd skóry – brzmi to jak przesadzona reklama, ale naprawdę ja miałam takie wrażenie. Serum znalazłam na mojej ulubionej stronie z profesjonalnymi kosmetykami – Topestetic. Zamawiałam tam już zresztą kilka innych kosmetyków, które uważam za mój „top topów” (między innymi tę maskę od Biologique Recherche, balsam do ust z Image albo ten żel do mycia twarzy z witaminą C i DMAE). Jeśli macie ochotę przetestować kosmetyki Jan Marini w sklepie Topestetic, to mam dla Was kod rabatowy dający 20% zniżki na wszystkie produkty tej marki (promocje nie łączą się). Kod JANMARINI20 jest ważny od dziś do końca 24 marca.

3. Algorich Serum rewitalizujące i przeciwzmarszkowe od Sensum Mare.

   To już moje trzecie opakowanie tego serum. Pierwsze testowanie rozpoczęłam w sierpniu 2019 roku i to właśnie ten produkt sprawił, że w ogóle wdrożyłam do swojej codziennej pielęgnacji tę kategorię kosmetyku. Wiem, że bardzo lubicie tę markę – świadczą o tym nie tylko komentarze na blogu, ale też recenzje na różnego rodzaju forach czy rankingach. Być może kojarzycie KWC (Kosmetyk Wszech czasów) czyli zakładkę na słynnym wizaz.pl, gdzie użytkowniczki oceniają konkretne produkty – tam opinie o serum również są wyjątkowo pozytywne. To, na co Wy zwracacie uwagę, to stosunek ceny do jakości – to polski produkt ze składem z najwyższej półki w pięknym opakowaniu, ale cena jest jednak niższa niż w przypadku marek luksusowych. Z kodem MLE otrzymacie zniżkę na cały asortyment w Sensum Mare o wysokości 15%. Kod jest ważny do końca marca.

4. Krem do rąk REGENERATING i masło REGENERATING do ciała od marki Phenome.

    Marki Phenome zapewne nie muszę przedstawiać Czytelniczkom bloga. Używam jej od wielu lat, zwłaszcza produktów do pielęgnacji ciała – silnie nawilżacze REGENERATING są jedyne w swoim rodzaju i ciężko znaleźć równie dobry zamiennik (wraz z kremem do rąk, masło stanowi idealny duet regenerujący). Ten akapit jest jednak o kremie do rąk. Mam dwie tubki – jedna trzymam w samochodzie, drugą mam w mieszkaniu. Krem przepięknie pachnie, a stopień nawilżenia jest idealnie „wyważony” to znaczy: skóra rąk jest dobrze nawilżona, a jednocześnie nie zostaje na niej nieprzyjemny lepiący film. Wiele razy polecałam Wam ten produkt w komentarzach, gdy pisałyście mi, że rzadko kiedy polecam kremy do rąk, a Wy szukacie czegoś idealnego, więc czekacie na propozycję ;). Ten na pewno Was zadowoli – tubka jest też bardzo wydajna (starcza mi nawet na pół roku), no i wygląda na tyle ładnie, że wcale nie mam potrzeby chowania jej do szuflady. AKTUALIZACJA: marka Phenome właśnie podesłała mi kod dla Was (dziękuję w imieniu Czytelniczek!), wystarczy użyć kodu #MLE30 aby uzyskać aż 30% zniżki na wszystko. 5. Kilka innych produktów, które nigdy nie trafiają na tył szafki.

    Perfumy Chanel, a dokładniej Chanel No5 PREMIERE, czyli odświeżona wersja kultowego zapachu towarzyszy mi niezmiennie od kilku lat. Pojawiają się przy nim różne alternatywy, jak nasze firmowe perfumy MLE, Chanel Mademoiselle i parę innych, ale to te perfumy noszę najczęściej. Gorąco polecam też olejek do włosów od Gisou (mam teraz trzeci flakon) i inne produkty Negin. Puste opakowanie, które widzicie na zdjęciu to krem na noc LE LIFT, który pokazywałam w styczniowym wpisie. No i szampon od Joanny za dziewięć złotych. Nie twierdzę, że jest idealny, ale utrzymuję kolor moich włosów w ładnym tonie i zużywam każde jego ilości.

shirt and jeans / koszula i dżinsy – Zara (dżinsy to stary model, koszula jest teraz dostępna). 

 

Odzyskałam wannę, czyli parę słów o wieczornej, intensywnej (i skutecznej) pielęgnacji.

   Skąd przyszedł mi do głowy ten dziwny tytuł? Na szczęście nikt nie okupował do tej pory mojej wanny, ale ja także nie wskakiwałam do niej zbyt często – właściwie, to od czasu przeprowadzki zażyłam kąpieli mniej więcej (mogę się pomylić o jakieś dwa razy) czterokrotnie. Brzmi to jak typowy problem „pierwszego świata”, ale przytaczam ten fakt, nie dlatego, że planuję Wam teraz marudzić o tym, jak mam ciężko, bo nie mam czasu na kąpiel („nieee, no co Ty Kasia, żadna z nas nie ma większych problemów…”), ale dlatego, że ten drobiazg miał – jak się teraz okazuje – spory wpływ na pielęgnację mojej skóry.

    Chociaż na etapie projektowania łazienki byłam pewna, że zarówno z prysznica, jak i z wanny będziemy korzystać regularnie, to gdy w końcu zamieszkaliśmy w naszym wymarzonym mieszkaniu, ja miałam już nieco inne podejście do tematu (remont trwał prawie trzy lata, więc miałam czas na przemyślenia). Przede wszystkim uznałam, że regularne korzystanie z wanny w obliczu katastrofy klimatycznej jest jednak za dużą fanaberią, z której powinnam zrezygnować i ograniczyć do absolutnego minimum (czyli do tych pamiętnych czterech razów, o których pisałam w pierwszym akapicie). Później, gdy w naszym życiu pojawiło się dziecko, wizja spędzenia czterdziestu minut na taplaniu się w wodzie z maską na twarzy, jawiła się jako największa strata czasu na świecie. I piszę to bez żalu – jeśli mam do wyboru dbanie o swój wygląd lub czas z dzieckiem to zawsze wybieram to drugie (wiem, że takie podejście jest trochę niemodne, ale ja feminizm postrzegam przede wszystkim jako wolny wybór i akceptację decyzji kobiety w każdym aspekcie jej życia, a nie piętnowanie jej za to, że lubi być mamą – jeśli nie chce mieć dzieci, to nic nam do tego, jeśli przedkłada dziecko nad wszystko inne, to także ma do tego prawo).

    Już wcześniej próbowałam połączyć przyjemne z pożytecznym i kąpać się razem córką, ale spotykało się to z dużym niezadowoleniem. Dopiero kilka tygodni temu, mała w końcu zaakceptowała łazienkową wannę, bo wcześniej kąpaliśmy ją – jak dziwnie to nie zabrzmi – w kuchennym zlewie ("pff… w zlewie? Może lepiej od razu wsadzać ją do zmywarki?!" – pewnie któraś z Was pomyśli, ale nasz zlew w kuchni jest naprawdę duży, a na takiej wysokości znacznie łatwiej jest asystować dziecku ;)). Ta mała zmiana miejsca kąpieli spowodowała, że świat wieczornej pielęgnacji stanął przede mną otworem, a ja każdego wieczoru (albo chociaż co drugiego) mam jakieś pół godziny na wklepywanie i wmasowywanie kosmetyków, na które do tej pory nie miałam czasu. Oczywiście z długimi przerwami na skoki do wody ludzików Duplo i udawanie dźwięków foki (ten pokaz cieszy się szczególnym uznaniem dwulatki).

    Wszystkie orędowniczki „operacji denko” do których sama czuję przynależność, pewnie złapałyby się teraz za głowę i gdyby tylko mogły, wywaliły ze swojego klubu z hukiem, ale nic nie poradzę na to, że oszołomiona nowymi możliwościami zaczęłam używać (a tym samym otwierać) naprawdę sporo kosmetyków czekających na „ten wieczór gdy będę mieć czas i ochotę”, który nie nadchodził od bardzo dawna. W ruch poszedł więc „rytuał na włosy” od Sisley, peeling na twarz od Paula's Choice, no i oczywiście maski, których to surową recenzję mam zamiar dziś przedstawić. No dobrze, nie aż tak surową, bo tych które mi nie podpasowały nie będę wymieniać. Poza tym, że wybrałam tylko te, które działają (miło z mojej strony, prawda?;)), to chciałam też, aby każda z nich różniła się nieco działaniem, aby każda z Was mogła znaleźć taką, której akurat teraz najbardziej potrzebuje.

   Uwaga! Na pierwszy rzut może się wydawać, że ten wpis to jakaś dziwna kombinacja artykułu o planowaniu łazienki i (nie)skutecznym zarządzaniu czasem, ale ten wpis wcale nie jest skierowany tylko do mam – kosmetyki, które wybrałam nie są dedykowane wyłącznie kobietom kąpiącym się z dziećmi w wannie ;). 

1. Maska na noc 72H Black Tea & Watermelon od Kire Skin.

   Kiedy byłam młodsza, maski na twarz kojarzyły mi się przede wszystkim z zieloną papką, która w jakiś nieodgadniony sposób zostawała potem na meblach, ręczniku, szlafroku, włosach i ubraniu, nawet jeśli po jej nałożeniu stałam bez ruchu do czasu jej zmycia. Dziś maski są nie tylko przyjemniejsze w użyciu, ale też skuteczniejsze, no i często nie trzeba ich nawet zmywać, tylko spokojnie można po ich nałożeniu położyć się spać. Maskę od Kire Skin testuję już dosyć długo i chyba używam jej najcześciej, bo ma lekką formułę i już kilka minut po jej nałożeniu mogę przytulić twarz do poduszki. Właściwie mogłaby spokojnie zastąpić mój krem na noc. A teraz parę faktów o tej masce: w 99% jest ze składników naturalnych, wyciąg z czarnej herbaty ma działanie silnie antyoksydacyjne, a skóra po jej użyciu pozostaję bardzo długo nawilżona (według producenta nawet do 72 godzin). Maska ma bardzo świeży zapach i ładne, minimalistyczne opakowanie. 

2. Maska Bioxidea Miracle 48h Excellence Diamond – kojąco-nawilżająca maska na twarz

   Ta opcja jest idealna dla kobiet, które chcą zobaczyć efekt od razu. I ma to być efekt „łał”. W opakowaniu Bioxidea znajdziecie 3 szt. dwuczęściowej maski w płacie. Przed jej nałożeniem dobrze jest zrobić peeling (ja mam ten), spłukać go i wysuszyć twarz. Po użyciu maski nie zmywamy jej ze skóry, w razie potrzeby możemy użyć ulubionego kremu pielęgnacyjnego. Nadmiar tej esencji w opakowaniu maski warto użyć na skórę szyi, dekoltu, albo chociaż wmasować w dłonie. Parę razy wspominałam Wam, że nie jestem fanką masek w płacie, bo to kolejna porcja śmieci, której można by uniknąć, ale ta maska Bioxidea wykonana jest z żelowego płatu, który rozpuszcza się w wodzie (samo opakowanie również jest biodegradowalne, więc nasze wyrzuty sumienia powinny nieco ucichnąć). Maskę można więc po użyciu na twarzy rozpuścić w wannie i tym samym podarować trochę jej właściwości reszcie naszego ciała. Kosmetyki Bioxidea polecane są szczególnie dla osób, które w szybki sposób chcą wygładzić skórę, zmniejszyć widoczność zmarszczek, poprawić napięcie skóry oraz ją nawilżyć. A jeśli macie wątpliwości czy działa, to sprawdźcie opinie użytkowniczek na tej stronie. To naprawdę super produkt.

Filozofią marki Bioxidea jest działanie w pełni w zgodzie z naturą, bazując na bogactwie naturalnych ekstraktów. Dodatkowo wyeliminowane zostały z formuł sztuczne zapachy i syntetyczne barwniki. Jej produkty możecie kupić w moim ulubionym sklepie z profesjonalnymi kosmetykami – Topestetic. Ten sklep internetowy posiada naprawdę bogaty zbiór najlepszych światowych i polskich marek, rekomendowanych przez lekarzy medycyny estetycznej i dermatologów. Zawsze możecie tez liczyć na poradę specjalisty, jeśli nie jesteście pewne czy dany kosmetyk jest dla Was.

3. ALGOMASK Hydrostabilizująco regeneracyjna maska nocna od Sensum Mare

   Ta polska marka zawładnęła moją kosmetyczką już jakiś czas temu, a że jej produkty są naprawdę najwyższej jakości i zawsze spełniały moje oczekiwania, to chętnie zaczęłam testować ich nowość, czyli regeneracyjną maskę na noc. Po dokładnym zmyciu makijażu, nakładam ją w trakcie kąpieli w wannie i tyle. Spłukuję ją dopiero następnego dnia rano. Poniżej zdjęcia samego produktu, zobaczycie jak moja skóra wygląda po jej użyciu. Tak, moja skóra bez makijażu i w zbliżeniu nie jest idealna (blizny po wcale nie takim młodzieńczym trądziku wciąż są minimalnie widoczne, a podkrążone oczy bez podkładu nie są już takie wypoczęte ;)), ale maska bardzo skutecznie ją nawilża, napina i dodaje naturalnego blasku (powiedziałabym, że jest też bardziej „gęsta” ale nie wiem, czy takie określenie jest czytelne). W składzie mamy aż 20 składników aktywnych, w tym nisko-cząsteczkowy kwas hialuronowy, hiperferment z aloesu, bioferment z wodorostów morskich, algę perłową czy oliwę z oliwek. Kosmetyk jest wegański – wiem, że dla wielu z Was to ważna informacja. 

Pytania o zniżki na kosmetyki od Sensum Mare dostaję od Was regularnie, więc śpieszę z informacją, że marka zgodziła się dać kod dla Czytelniczek bloga. Wystarczy, że wpiszecie MLE w trakcie dokonywania zakupów, a otrzymacie 15% zniżki. Ja ze swojej strony gorąco polecam również to serum (pisałam o nim tutaj) i ten krem do twarzy. Stosunek ceny do jakości tych produktów jest naprawdę dobry. Sensum Mare jest idealne dla osób poszukujących kuracji przywracającej jędrność i zdrowy wygląd skóry, oraz po zabiegach kosmetycznych. Zniwelujemy dzięki nim wpływ negatywnych czynników atmosferycznych na naszą skórę takich jak nadmierna ekspozycja słoneczna czy niskie temperatury.

4. Dodatki "około-wannowe". 

   Na koniec jeszcze kilka słów o produktach, które nie są maskami, ale też towarzyszą mi w wieczornej pielęgnacji. Na początku wspomniałam już o „rytuale na włosy” od Sisley (coś w rodzaju gęstego oleju na długie włosy), ale jeśli chodzi o kosmetyki do włosów, to w tym momencie moim faworytem jest marka Gisou (co ciekawe, założona przez influncerkę). Jeśli akurat maski na twarz nie nałożę (co po odzyskaniu wanny zdarza się dosyć rzadko), to używam kremu na noc od CHANEL, który widzicie na zdjęciu powyżej. Na blacie stoi u mnie jeszcze peeling, żel do mycia ciała od Hermes (to tak naprawdę żel mojego męża, ale został chwilowo zaanektowany), no i słynny już rossmanowy niebieski szampon od Joanny (który przelewam, do innej butelki, bo jego opakowanie tak nie do końca mi pasuje ;). 

   I pomyśleć, że do tej pory ten skrawek mieszkania świecił pustkami, a teraz stał się miejscem największej wieczornej atrakcji. Teraz już tylko ulubione dresy, które w zimie służą mi też jako pidżama (dziękuję Hibou za wszystkie Wasze bawełniane skarby! Kolejny raz warto było czekać na dostawę), lody czekoladowe w dłoń (wiadomo, że jemy je po zmroku w ukryciu przed małym łasuchem) i odpalamy Lupina na Netflixie. 

bawełniany komplet dresowy – Hibou // pościel – Jotex (w lutym być może będę mieć dla Was jakiś kod)

 

*  *  *

 

 

Najlepsze kosmetyczne hity roku 2020!

   Ranking kosmetycznych hitów przygotowuję dla Was już od dobrych kilku lat. Ten będzie jednak trochę inny niż wcześniejsze, bo i pielęgnacja wyglądała u mnie w tym roku inaczej. Nim dotarł do nas koronawirus byłam w ciąży z nakazem leżenia w łóżku aż do rozwiązania. To był naprawdę pyszny żart od losu, gdy po dziewięciu miesiącach siedzenia w domu okazało się, że na zewnątrz panuje epidemia, a ja nie mogę wychodzić na zewnątrz ani spotykać się z ludźmi. I to przymusowe uziemienie miało niemały wpływ na to, jakich kosmetyków używałam i czy w ogóle sięgałam po coś z kosmetycznej półki.

   W dzisiejszym rankingu praktycznie nie będzie kosmetyków kolorowych, bo nie miałam za wielu okazji do ich używania – jednym z niewielu pozytywnych newsów 2020 roku jest to, że rezygnacja z makijażu faktycznie poprawia stan skóry (czasem zastanawiam się nad tym, czy gdy pokonamy już wirusa i życie społeczne wróci do normy, więcej kobiet odpuści sobie makijaż w ogóle, albo przynajmniej zmniejszy jego intensywność). Druga zeszłoroczna rewolucja to kwestia rzadszego korzystania z wszelkich form profesjonalnych usług kosmetycznych. Wiosną tego typu miejsca były zamknięte, a później i tak niewiele było okazji aby wyglądać „jak milion dolarów” (jako osoba trudniąca się organizacją wesel coś o tym wiem). Poza tym z usług kosmetyczki korzystałyśmy często dlatego, bo chcieliśmy mieć kompleksową usługę wykonaną w krótkim czasie, którego nam zawsze brakowało. W tym roku czasu w domu większość z nas miała więcej i mogłyśmy o wiele rzeczy zadbać same. Zresztą wystarczy spojrzeć na natężenie reklam lamp do domowej hybrydy i tym podobnych rzeczy.

1.Najlepszy krem/podkład do twarzy.
   Jednym z nieuniknionych i najbardziej nieestetycznych wpadek 2020 roku, o których wcześniej nie słyszałyśmy, były ubrudzone od podkładu maseczki. Dla niektórych było to ułatwienie, bo szybciej znajdowało się odpowiednią stronę maseczki (taki żart), ale generalnie ściąganie maski na randce i zawieszenie jej na jednym uchu, tak aby spokojnie sobie zwisała, mogło trochę odstręczać. Dlatego, w tym roku podkłady poszły u mnie w odstawkę. Dobrym zamiennikiem okazał się być krem marki Phlov ”Diamond Look”, który jest według mnie czymś pomiędzy podkładem, rozświetlaczem a kremem nawilżającym. Ma mnóstwo złotych drobinek (bez obaw – skóra się błyszczy, ale wygląda to bardzo naturalnie), które nadają skórze młodszy, bardziej odświeżony kolor. Od kilku tygodni używam wyłącznie tego kremu i jak na produkt „trzy w jednym”, jestem super zadowolona. Doskonale sprawdzi się u osób, które nie lubią się mocno malować, a chciałyby uzyskać efekt naturalnie rozświetlonej skóry. Ponieważ maseczki zapewne jeszcze trochę pozostaną naszymi bliskimi przyjaciółmi, tym bardziej warto rozważyć ten produkt. Z jednej strony nie zostawia wspomnianych śladów, z drugiej: zastępuje delikatny makijaż. Teraz z kodem „MLE15” otrzymacie 15% zniżki na wszystkie kosmetyki Phlov.

2. Najlepszy kosmetyk na skórę pod oczami.
   Serum pod oczy „Esteticus” marki Basiclab przepisuję z poprzedniego rankingu. Minął rok, a on niezmiennie jest moim faworytem. Miałam okazję przetestować inne kremy pod oczy, ale wróciłam z podkulonym ogonem do tej małej buteleczki. Wygrywa moje rankingi, bo naprawdę szybko niweluje zmęczenie widoczne pod oczami. Jest to też świetny kosmetyk dla osób, które mają już lekkie zmarszczki – w serum znajduje się 10% stężenie peptydu, które w niecały miesiąc redukuje zmarszczki o 28%. Serum kosztuje 64 zł z kodem „Basic2020” kupicie je za niecałe 52 złote, to naprawdę jest świetna cena za taką jakość. Kod obejmuje wszystkie kosmetyki na ich oficjalnej stronie (poza zestawami).

Koszt za buteleczkę 30ml to 45zł z kodem „MLEx21” kupicie je o 21% taniej. To również jest świetny produkt w dobrej cenie. Kod będzie aktywny do 15 stycznia – działa na wszystkie produkty ze strony miyacosmetics.com

3. Najlepsze serum do twarzy.
   Maseczki ochronne nie są obojętne dla naszej skory – zawilgocona powierzchnia maseczki jest idealnym środowiskiem do rozwoju drobnoustrojów. Jestem tego dobrym przykładem bo czerwone krostki wyskakują mi idealnie w obręczy maski. W lecie ten problem nie występował, bo było ciepło (a maski nosiliśmy tylko w pomieszczeniach) – niestety, przy kilku stopniach maseczka już po paru minutach robi się wilgotna od środka. A to idealne środowisko dla bakterii. Aby uodpornić naszą skórę należy wybierać kosmetyki z probiotykami. Serum Miya „Beauty Jab” jest świetnym kosmetykiem do codziennej pielęgnacji skóry problematycznej – mieszanej, przetłuszczającej się, tłustej, z trądzikiem różowatym oraz ze skłonnością do powstawania zaskórników (Kasia nie ma w sumie żadnej z tych typów skóry, ale zdarzają jej się wypryski i wtedy używa tego produktu). Serum zawiera kwas azelainowy i glicynę, które regulują wydzielanie serum, ponadto działają matująco i uelastyczniająco. Prebiotyki równoważą mikroflorę bakteryjną, a postbiotyk „Lactobacillus Ferment” sprawia, że serum wykazuje działanie przeciwbakteryjne. Przy regularnym stosowaniu serum cera staje się widocznie zregenerowana, zrelaksowana, znikają również niedoskonałości, wyrównany zostaje jej koloryt. Ponadto dłużej zachowuje świeżość dzięki uregulowanej pracy gruczołów łojowych. 

Liftingująca maska do twarzy Senelle– za 65ml trzeba zapłacić 139zł – to nie jest mało, ale maska jest wydajna. Na twarz nakłada się cienką warstwę. Myślę, że ta tubka wystarczy na kilka miesięcy przy stosowaniu nawet dwa razy w tygodniu. Z kodem „MLE15” możecie zrobić zakupy ze zniżką 15% na cały asortyment (promocja trwa tylko przez 14 dni do 21.01).

4. Najlepsza maska na twarz.

   Maskę do twarzy marki Senelle.pl poleciła mi kosmetyczka wtedy, gdy trwał totalny wiosenny lockdown i wiadomym było, że mogę zapomnieć o zabiegach. Byłam wtedy świeżo po porodzie i moja cera wyglądała marnie (delikatnie mówiąc). Maska Senelle to jest absolutny „must have”. Po pierwszym zastosowaniu widać już różnicę – cera jest gładka i promienna.

   Maska dosłownie naszpikowana jest najlepszymi aktywnymi składnikami (całą listę możecie zobaczyć tutaj), a mój ulubiony z tych wszystkich to ekstrakt z nektaru australijskiego kwiatu Kangaroo Paw, który pobudza syntezę tenazyny-X, pro-kolagenu I, elastyny oraz zwiększa siłę skurczu fibroblastów, dzięki czemu błyskawicznie zmniejsza widoczność zmarszczek i szorstkość skóry, redukuje wiotkość, zwiększa elastyczność, a jego działanie jest natychmiastowe i długoterminowe. Ekstrakt ma potwierdzone badaniami działanie redukujące zmarszczki wokół oczu i zmarszczki okolic szyi. UWAGA: Redukcja zmarszczek wokół oczu o 5% w stosunku do placebo jest widoczna już po 1 godzinie od nałożenia kosmetyku z 2-procentowym stężeniem tego ekstraktu, a po 28 dniach stosowania – widoczna wartość ta rośnie do 10% w stosunku do placebo. W przypadku skóry okolic szyi wartości te wynoszą odpowiednio 3 i 30 proc., choć u niektórych osób 4 tygodnie stosowania tej maski zaobserwowano spadek 65 procentowy.

5. Najlepszy żel do mycia ciała.
   Malinowy żel do mycia ciała z biosiarczkową wodą od – dobrze Wam już znanej marki – Balneokosmetyki, okazał się dla mnie najlepszy w walce z rogowaceniem mieszkowym – czyli czerwonymi krostkami na ramionach (częste u osób cierpiących na skazę białkową lub nietolerancję laktozy). Poza tym doskonale wypełnia podstawowe zadania, które stawiamy przed żelem do mysia ciała – nawilża ciało na tyle dobrze, że bardzo często odpuszczam sobie użycie balsamu.
Do tego EKO Formuła, zawiera 94% składników naturalnych i jest wegański. Za 200ml zapłacicie 31zł. Oczywiście marka przygotowała dla Was kod więc teraz możecie go kupić o 20% taniej. Kod to – „styczeń", będzie ważny przez cały miesiąc i upoważnia do zakupów ze zniżką 20% na wszystko.

6. Najlepszy peeling do ciała.
   Peeling do ciała to mój ulubiony kosmetyk. Zużywam ich masę. Przynajmniej raz w tygodniu nacieram nim całe ciało. W dobie pandemii i ciągłego siedzenia w domu miałam więcej czasu i mogłam przeprowadzić trochę eksperymentów. Przez dobre trzy miesiące używałam go przynajmniej raz w tygodniu i efekty są super. Nigdy nie miałam tak gładkiej i zadbanej skóry.
Mam dwóch faworytów: o zapachu róży z Phlov i o zapachu migdałów od Barwy. W dzisiejszym rankingu zwycięża ten drugi. W bardzo przyjemny sposób rozprowadza się po ciele – cukier zmienia się w delikatny krem o zapachu migdałów, jest też drobny więc nie daje tego nieprzyjemnego uczucia drapania. Daję mu 10 na 10 punktów. Teraz z kodem "MYSTIC_ALMOND" otrzymacie 15% rabatu na kosmetyki z serii Barwy Harmonii.

Marka Phenome również przygotowała dla Was kod rabatowy – #MLE30 upoważnia do 30% zniżki na cały asortyment (promocja będzie ważna tylko przez tydzień).

7. Najlepszy balsam do ciała.
   Ten kosmetyk przyda Wam się zwłaszcza teraz podczas sezonu grzewczego i chłodnych wieczorów. Przez to, że siedzimy w domu, nasza skóra może być bardziej wysuszona. Jeśli w lecie nie używamy balsamu – pół biedy. Zimą niestety „efekty” pojawiają się bardzo szybko. Jeśli macie problem z przesuszeniami to w pierwszej kolejności dbajcie o to żeby pić więcej wody w ciągu dnia – nawet 3 litry dziennie. Drugi krok to zaopatrzenie się w dobry balsam do ciała. Mój ulubiony jest od polskiej marki Phenome. "Warming"– rozgrzewające masło do ciała z olejkiem mandarynkowym i imbirem pachnie obłędnie, szybko się wchłania i nie pozostawia ciała tłustego – można śmiało się po jego wmasowaniu ubierać. Nie oznacza to jednak, że jego działanie jest krótkotrwałe – nawet wieczorem widzę, że skóra nadal jest gładka i nie pojawiają się te paskudne przesuszone „rybie łuski” na łydkach ;).

   Ten rok był inny. Jednak jeśli chodzi o pielęgnację, to nie mogę uznać go za rok stracony. Więcej czasu w domu, więcej czasu na wnikliwą ocenę kosmetycznych zakupów. Przy dobrych wiatrach – okazja do odpoczynku dla naszej cery. W mojej kosmetyczce pojawiły się nowe perełki. Koniecznie napiszcie w komentarzach czy u Was też są jakieś nowości na łazienkowej półce? I co pandemia zmieniła w Waszej pielęgnacji?

bluzka – Na-kd / spodnie – Zara / stolik – Gubi (nap.com.pl) / dywan – Westwing / kanapa – Ikea / pokrowiec na kanapie – Bemz / kieliszki – H&M Home

*  *  *