Sześć drobnych rzeczy, za które Twoje ciało podziękuje Ci pod wieczór. Przeczytaj, skorzystaj albo zapomnij, czyli listopadowe „umilacze” dla zmęczonej dziewczyny.

   Zacznijmy od tego, że tytuł jest z założenia ironią, bo cały dzisiejszy wpis jest trochę o tym, abyśmy zrzuciły ze swojego ramienia gadającą do nas przez cały dzień „najlepszą wersją siebie”, która każe nam zrobić morderczy trening, gdy jesteśmy padnięte, wycisnąć poranne minuty jak cytrynę, aby zdążyć zrobić kreskę na oku, czy skrytykować nas za to, że trzeci raz w tym tygodniu robimy makaron w sosie pomidorowym na obiad. „Najlepsza wersja siebie” to zwrot, który miał nas motywować do samodoskonalenia, ale jak to zawsze bywa w popkulturze, historii, modzie i codziennym życiu – nowości po czasie właściwie zawsze ulegają wypaczeniu, dochodzą do skrajności i stają się dla nas raczej obciążeniem niż wybawieniem, jeśli nie potrafimy podejść do tematu z dystansem.

   Listopad to taki miesiąc, w którym chyba najczęściej mówię do siebie „no dobra, to teraz zrobię już tylko to, to i to, a potem wezmę na siebie trochę mniej, aby w przyszłym miesiącu mieć więcej czasu”. Z całą pewnością jest to wynik jeszcze niewypowiedzianego na głos widma zbliżających się Świąt. Nie należę do osób ubierających choinkę w listopadzie, ale moja podświadomość czuje już, że w najbliższych tygodniach muszę skończyć „to co muszę” aby mieć więcej czasu na to „co chcę” bo na początku grudnia tych drugich rzeczy jest naprawdę wiele, a odkąd zostałam mamą trwają one o wiele dłużej niż wcześniej i na dodatek są dla mnie ważniejsze niż cokolwiek innego. I co w związku? Myślę, że właśnie teraz warto jest spojrzeć obiektywnie na swoje możliwości i zasoby, a potem pozwolić sobie na niedoskonałości, błędy, realizację zadań w 85% i zdrową asertywność.

   Umilaczy na blogu nie było już od dłuższego czasu, więc zebrałam do jednego worka wszystko to, co pozwala mi odrobinę zmniejszyć presję narzucaną samej sobie, spojrzeć na codzienne czynności w inny sposób, albo zmodyfikować coś, co nie przynosiło efektów, a wymagało zaangażowania. Mowa o rzeczach ważnych, jak czas z bliskimi czy organizacja pracy, ale też zupełnie błahych, jak pielęgnacja  czy uprawianie sportu (a raczej jego nie uprawianie).

1. Mindfulness, efektywne oddychanie, treningi odpoczynku.

    Skąd wniosek, że dotarliśmy do skrajności? Dziś nawet „nicnierobienie” odbywa się według jakiegoś planu i ma swoją nazwę. Powinno przynieść wymierny efekt i być nastawione na cel. Nie możesz po prostu gapić się przez okno – powinnaś nazwać to treningiem „mindfulness” i wykonywać go według ściśle określonej procedury. To samo tyczy się oddychania – najlepiej przejechać pół miasta w godzinach szczytu, aby przez 45 minut uczyć się robić wdech i wydech, żeby wrócić do domu po wieczornych „Faktach” i pogodzie, ale za to z poczuciem, że nie zmarnowałaś tego czasu na leżeniu na kanapie. Oczywiście, trochę przesadzam, ale coraz częściej mam wrażenie, że tak bardzo boimy się przez chwilę stanąć w miejscu, że nawet gdy w końcu mamy na to czas, znajdujemy jakiś rodzaj ucieczki od odpoczynku. Jeśli wydaje Wam się, że rewolucja self-care powoli zaczyna zjadać samą siebie, to posłuchajcie tego podcastu Karoliny Sobańskiej. Od razu uprzedzam – nie wszystko mnie w nim przekonuje i część tez trzebaby pewnie potwierdzi w badaniach naukowych, ale na pewno skłania do przemyśleń.  

   A jeśli nie macie ochoty słuchać podcastów to pamiętajcie, żeby nie traktować swojego ciała jak maszyny, która ma wykonać normę niezależnie od okoliczności i że nie ma nic złego w tym, aby wolny czas spędzić w mało produktywny sposób.

2. Potrafisz robić parę rzeczy na raz? Super! A potrafisz jeszcze tak nie robić?

   Wielozadaniowość miała być kluczem do lepszej organizacji i produktywności i z całą pewnością pomaga zaoszczędzić czas. Problem zaczyna się wtedy, gdy przenosimy nasze nowe umiejętności także do tych sfer życia, w których nie jest to wskazane. Ogarnianie wielu rzeczy na raz, na najwyższych obrotach, powinno pomóc nam w tym, aby pod koniec dnia odpocząć bez wyrzutów sumienia i z poczuciem, że wykonałyśmy założony plan. Tymczasem coraz częściej mówi się o tym, że będąc w trybie „ośmiornicy” ciężko jest po przekroczeniu progu mieszkania zaciągnąć nagle hamulec i na spokojnie poświęcić się jednej rzeczy. Niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która wpadając do domu nie próbuję w tym samym czasie przygrzać obiadu, wstawić prania, odpakować paczki, umówić dziecka do lekarza i zrobić porządek z otwartymi pisakami. A czemu nie? Że niby nie damy rady? Oczywiście, że damy radę! Ba! Wyprowadzając psa na spacer wystawimy i prześlemy mejlem faktury do księgowej i zrobimy listę zakupów. 

   Z czego to wynika? Przyzwyczajamy się do dużej liczby bodźców i napięcia w ciągu dnia, wracamy do domu i wcale nie czujemy się dobrze, gdy tych bodźców nagle zaczyna brakować. Modelowanie naszym zaangażowaniem i efektywnością to podobno jeszcze trudniejsza sztuka niż wielozadaniowość. Ale to właśnie skupienie się na jednej czynności jest najlepszym odpoczynkiem (czy jak kto woli „mindfulness”). Warto pod wieczór pomyśleć sobie „pędziłam cały dzień, pospinałam wszystkie tematy, załatwiłam listę spraw, która wydawała się nie do ogarnięcia, pozostałe rzeczy mogę zrobić nie pędząc jak struś pędziwiatr”.  

3. Odetnij się od rzeczy które kradną twój czas.

   Być może to właśnie ten artykuł na blogu? Albo filmiki na Tik toku? Albo koleżanka, która dzwoni do Ciebie zawsze wtedy, gdy stoi w korku, a Ty z grzeczności odbierasz, chociaż planowałaś właśnie rozwiesić pranie? Media społecznościowe i wampiry energetyczne to dosyć typowi zjadacze cennych minut, ale rzeczy materialne, które posiadamy również kradną nas czas. Marie Kondo napisała o tym sporo książek, o których pewnie niejedna z Was pamięta, ale jej niektóre złote myśli dopiero ostatnio nabrały dla mnie istotnego znaczenia.

   Powód? Finał ponad rocznego remontu, a co za tym idzie remanent każdej najmniejszej rzeczy w moim mieszkaniu – od gry w Monopoly, po nigdy nie użyty obrus. Od starego dywanu po ukochany i od dawna niekompletny serwis. Od pierwszych śpioszek mojej córki, po wciśniętą w pawlacz (i napawającą mnie dziś wstydem) ostatnią kurtkę z futrzanym obszyciem. Wszystko to wylądowało w kartonach wiele tygodni temu i cierpliwie czekało na moment, w którym znów ujrzy światło dzienne. Teraz wróciło w moje ręce i zostało poddane surowej ocenie. Czy to wszystko zasługuje na to, aby znów pojawić się w moim życiu? Nie chodzi nawet o to, czy chcę oglądać konkretne przedmioty na półkach, ale czy na pewno znajdę czas, aby się nimi wszystkimi zająć? Bibeloty trzeba odkurzać, ubrania nosić, sprzęt do szatkowania orzechów przydałoby się użyć chociaż raz do roku (ale chyba dla zasady, bo gotowe mielone orzechy kupuję w sklepie). Patrząc na ten ostatni przykład – ile razy będę pomstować na to, że to urządzenie zajmuje mi miejsce w szafce? Ile razy będzie mi przeszkadzało w znalezieniu czegoś innego? A gdy w końcu postanowię je użyć – czy sprawdziłam jak się je składa i czy nie brakuje żadnej części? Czy nie będę musiała wszystkiego umyć, bo przez to, że długo stało nieużywane zdążyło się zakurzyć? No cóż, wolę opiekować się moimi dziećmi niż przedmiotami. 

Remont to zawsze czas rozliczania się z otaczającą nas materią, ale książki akurat mogły czuć się bezpiecznie. 

Jeśli do tej pory nie słyszeliście jeszcze o rodzinie Durellów (których historia doczekała się nawet własnego serialu), to gorąco polecam zarówno słynną trylogię z Korfu, jak    "Zapiski ze zwierzyńca", w których dorosły już Gerald Durrell dostaję pierwszą, wymarzoną pracę w Zoo. Brzmi trywialnie, ale ten kto miał już okazję zapoznać się z twórczością tego autora wie, że potrafi on pisać w sposób zabawny i mądry o wszystkim, a już na pewno potrafi pisać pięknie o zwierzętach. Idealna książka na dobranoc, którą można czytać dzieciom, a później dokończyć rozdział samemu, gdy reszta domowników zaśnie. 

4. To może być 15 sekund, albo i dziesięć godzin, ale sztuka zawsze przynosi ukojenie.

   Ja wiem, że rady typu „sprawdź jakie wystawy są teraz w Twoim mieście” wzbudzają wśród zapracowanych osób podobne odczucia jak komentarze w stylu „powinnaś trochę zwolnić”, ale weekendowa wizyta w pobliskiej galerii może być malutkim kroczkiem, który zamieni się później w lawinę pozytywnych zmian. Trójmiasto nie posiada takiego muzeum jak Londyn czy Paryż, ale i tak jest sporo do obejrzenia. Polecam wystawę prac Fangora w Pałacu Opatów  Gdańsku, albo Teresy Pągowskiej w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. A jeśli to zupełnie nie Wasza działka i macie wrażenie, że gadam jak nauczycielka z ubiegłego wieku, to podaję Wam na tacy netflixową alternatywę. Pierwszy odcinek cyklu „Abstrakt” o pracy Olafura Eliassona to super wstęp do tego, aby na sztukę spojrzeć inaczej. Bez zbędnego filozofowania. 

5. Zamiast oglądać w telefonie jak inni dbają o siebie, odłóż go i zrób to co oni. 

   Są ważniejsze sprawy niż tusze do rzęs, nowy zapach od Chanel i pewnie Was też drażni to ciągłe podkreślanie influencerek, że teraz stawiają na „me-time” w związku z czym przez najbliższe dni nie będą wrzucać zdjęć z nowymi stylówkami, bo potrzebują relaksu. Łapię się na tym, że moja irytacja wynika z podstawowego błędu atrybucji (stojącego w mojej ocenie u podstawy hejtu w internecie) i że dla wielu z Was wyrywkowe treści na moich kanałach mogą czasem wzbudzać podobne myśli. W każdym razie – skoro one potrafią zrobić sobie detox od mediów społecznościowych (a jest to przecież ich praca) aby zadbać o swoje ciało, to może my też możemy?  Nie obrażam się na gwiazdy, które bardzo mocno i z dużą częstotliwością mówię o tym, jak ważne jest dbanie o siebie.

   Relaksu i chwilowego „odcięcia” od spraw wielkiej wagi i codziennej gonitwy potrzebuje każdy. Dla jednych będzie to mecz ekstraklasy, a dla innych krótka rozmowa o zaletach retinolu. Pielęgnacja to najprostszy, najszybszy, najstarszy i najbardziej pierwotny sposób na to, aby poczuć się lepiej. I każda zmęczona dziewczyna ma prawo z tego sposobu skorzystać. Od ostatniego podsumowania kosmetycznych nowości minęło prawie cztery miesiące temu, więc czas na małe uaktualnienie. 

Retinol. Coś tam wiedziałam, ale tak nie do końca. Pani kosmetolog, do której trzy razy w roku chodzę na zabiegi dermapen suszyła suszyła mi głowę za każdym razem, że mam w końcu potraktować sprawę poważnie i włączyć retinol na stałe do mojej codziennej pielęgnacji. No i włączyć ją skutecznie, a nie po omacku. Najpierw mam przyzwyczaić skórę, stosując produkty z małym stężeniem co drugi dzień, a potem powoli zwiększać częstotliwość i wprowadzać intensywniej działające kosmetyki. Jeśli chciałybyście zacząć stosować kosmetyki z retinolem, ale trochę boicie się, że zrobicie sobie krzywdę to koniecznie skonsultujcie się z dobrym kosmetologiem – warto, bo te najlepiej działające, zaawansowane kosmetyki muszą być stosowane w odpowiedni sposób. Polecam stronę sklepu Topestetic, bo znajdziecie tam duży wybór profesjonalnych kosmetyków do pielęgnacji twarzy i w każdej chwili możecie tam skorzystać z porady kosmetologa. Ja wybrałam kremy do twarzy (Transformation Face Cream i Age Intervention Retinol Plus) oraz maskę (Retinol Plus Mask) od marki Jan Marini. Mam też dla Was 10% rabatu na kosmetyki Jan Marini na topestetic.pl hasło: KASIA10 (kod ważny jest do 20.11.2022r. do końca dnia – promocje nie łączą się).

Kire Skin All is clear to maska, oczyszczająca, która jest kolejnym udanym zakupem od tej marki. Uwielbiam ich żel oczyszczający z fermentową wodą ryżową czy nawilżającą maskę na noc z czarną herbatą i to, że jeśli w pośpiechu nie schowam kosmetyków do szuflady, to nikomu to nie przeszkadza, bo opakowania są bardzo ładne. Wwidoczny na zdjęciu kosmetyk na bazie różowej fermentowanej glinki zmniejsza wydzielanie sebum o 13,7% i widoczność porów o 31%, ujędrnia, nawilża i chroni skórę przed utratą wody. Jeśli WWy też macie swoich faworytów w Kire to z kodem MLE15 otrzymacie 15% zniżki na zakupy w Kire Skin (kod działa, aż do końca grudnia).

Statystyki nie kłamią – Sensum Mare to jedna z najpopularniejszych marek wśród Czytelniczek bloga. Nie dziwię się,bo bez ich kremu „bb” nie wyobrażam już sobie mojego makijażu (za to o zwykłym podkładzie mogłam zapomnieć), więc z przyjemnością informuję, że do gamy produktów marki weszły właśnie nowości. Linia ALGORPO C to dwa kosmetyki z witaminą C: krem i serum. Obydwa  produkty zawierają najlepsze i najbardziej stabilne formy witaminy C (3-O-Ethyl Ascorbic Acid i Ascorbyl Tetraisopalmitate). W serum stężenie witaminy C wynosi 10% a w kremie 3%. A co do promocji: wszystkie kosmetyki (poza zestawami świątecznymi) są przecenione aż o 30% z okazji Black Friday (promocja trwa do 28 listopada). Jeśli planowałyście zrobić zakupy później to po tym czasie, do 10 grudnia będziecie mogły skorzystać z hasła MLE, który da 20% zniżki.

Wykorzystałam tubkę do końca i od razu zamówiłam kolejną. Pisałam o tym balsamie parę miesięcy temu i podtrzymuję każde dobre słowo. Smaruję nim ciało po kąpieli, dzieci, dłonie ww ciągu, twarz męża po goleniu (no dobrze, to ostatnie robi on sam) i uwielbiam jego multifunkcyjne zastosowanie. Balsam kojąco ujędrniający od marki Polemika to odżywcza i lekka formuła, która nadaje się do każdego typu skóry. Jest to jednocześnie krem codzienny, nawilżający, kojący, regenerujący po opalaniu oraz łagodzący w przypadku podrażnień skóry. Zawiera ferment bakterii ekstremofilnych, co zwiększa nawilżenie i wspomaga odnowę skóry oraz niweluje rumień, a także bioferment z owsa, który pomaga wzmocnić i zregenerować skórę dzięki materiałowi pre i probiotycznemu, wspierającemu jej naturalną mikroflorę. Naturalny skwalan roślinny, w budowie podobny do ludzkiego sebum, zapewnia nawilżenie i uszczelnienie naskórka oraz ułatwia wchłanianie się substancji aktywnych, a hialuronian sodu wiąże wodę i zapewnia nawilżenie skóry. Kosmetyk zawiera sproszkowaną herbatę Matcha – skarbnicę antyoksydantów o działaniu przeciwzapalnym, przeciwstarzeniowym i łagodzącym. Na koniec wisienka na torcie: ppakowanie produktu w całości pochodzi z recyklingu i wykonane jest w 100% z tworzywa sztucznego PCR (Post-Consumer Recycled). Z przyjemnością podaję Wam kod: MLE20, który uprawnia do skorzystania z 20% rabatu na wszystkie kosmetyki (nie dotyczy zestawów i akcesoriów), jest aktywny aż do 20 grudnia!

6. Ortoreksja, quinoa zamiast ziemniaków i zero mrożonek.

  Ostatnio usłyszałam gdzieś, że stres który przeżywamy w związku z tym, aby zdrowo się odżywiać może być bardziej szkodliwy niż paczka chipsów zjedzona w sobotni wieczór. Nie znalazłam żadnych badań, które by to potwierdziły, ale myślę, że rozumiem co autorka miała na myśli. Powiem to otwarcie: podziwiam tych, którzy w dzień powszedni pędzą do sklepu ekologicznego po gruboziarnistą mąkę orkiszową, aby zrobić ręcznie robiony makaron na obiad. Ja tak nie robię. Nie mam na to sił ani chęci. Ugotowanie kupnego penne, które akurat mam w szufladzie pozwoli zaoszczędzić mi półtorej godziny. Moja „najlepsza wersja siebie” pewnie nie przybije mi za to piątki, ale zdecydowanie wolę pogadać z mężem przy stole, niż słuchać jej pochlebstw krojąc w paski idealne tagliatelle.

    Gotowanie i domowe posiłki to według mnie temat, w którym wciąż ciężko nam – kobietom, mamom, partnerkom – przyznać się publicznie do niedoskonałości. Tu wciąż stawiamy sobie poprzeczkę bardzo wysoko, a śledzenie Instagrama w tym nie pomaga. Może jako przykład wystarczy Wam to, że o prawach kobiet nigdy nie bałam się mówić głośno, chociaż zawsze spotykało się to z dość obleśnymi reakcjami środowisk antyaborcyjnych, ale drżę na samą myśl o reakcji „mamobotów” gdybym postanowiła wypowiedzieć się na temat odżywania dzieci i nie daj Boże przyznała się do tego, że kupuję słoiki w rossmannie, a moje dzieci znają smak parówki. Zdrowe odżywanie jest bardzo ważne. Nie ma nic lepszego od domowego posiłku. Ale nie utrudniajmy sobie tego jeszcze bardziej. To, że coś jest proste i szybkie nie jest równoznaczne z "niezdrowym" i "niedbałym". Poniżej ekspresowy przepis (z tej książki ale z moimi modyfikacjami), którym nie zaimponujecie gościom, ale za to spędzicie miły listopadowy wieczór nie stojąc „przy garach”. 

PRZEPIS NA MAKARON DLA ZMĘCZONEJ DZIEWCZYNY

Składniki:

125 g świeżych płatków lasagne (ja zamiast tego użyłam makaronu penne) 

1 ząbek czosnku 

1/2 świeżej papryczki chilli 

1 gałązka bazylii 

2 duże pieczone papryki ze słoika 

garść migdałów w płatkach

10 g parmezanu

200 ml passaty pomidorowej 

gęsty ocet balsamiczny 

A oto jak to zrobić: 

   Zagotuj wodę w czajniku. Pokrój płaty lasagne wzdłuż na paski szerokości 1 cm, aby uzyskać tagiatelle (tak jak wspominałam, ja wolałam zamiast tego użyć zwykłego makaronu penne). Obierz czosnek i posiekaj go wraz z papryczką chilli i łodyżką bazylii – listki zachowaj. Odsącz papryki i pokrój na paski tej samej szerokości co makaron. Drobno zetrzyj parmezan. Postaw patelnię na dużym ogniu. 

   Kiedy patelnia się nagrzeje, skrop ją odrobiną oliwy i wrzuć czosnek z chilli i posiekaną bazylią. Gdy czosnek się lekko przyrumieni, dołóż paski papryki, całość wymieszaj i smaż minutę, następnie dodaj passatę. Dorzuć na patelnię makaron i ostrożnie wlej tyle wrzątku z czajnika, aby makaron był zanurzony, ale nie więcej niż 300 ml. Gotuj całość 4 minuty, często mieszając, aż makaron wchłonie większość wody i powstanie gęsty sos. Wyłącz palnik. Dodaj na patelnię porwane listki bazylii, płatki migdałów oraz parmezan, całość wymieszaj i wlej sporo octu balsamicznego. Dopraw danie do smaku i skrop odrobiną oliwy z pierwszego tłoczenia. 

   Od lat na blogach, w prasie i mediach społecznościowych listopad przedstawiany jest jako miesiąc siedzenia w fotelu z książką i gorącą herbatą w dłoni, pieczenia ciast i długich spacerów wśród spadających liści. Cynamonu i spokoju. Uwielbiam ten nastrój, ale piękne obrazy nie dają nam niestety żadnej recepty na to, aby wcielić je w prawdziwe życie. Nie uczą nas, jak w tym pędzie do doskonałości dotrzeć do momentu, w którym możemy w końcu wyciągnąć się jak kocur przy kominku i cieszyć się z tego. A może w ten czwartkowy wieczór po prostu odpuścimy? 

 

*  *  *

 

 

Nie mam czasu pisać tego artykułu. I dokładnie tak samo jest z pielęgnacją mojego ciała.

   Nie wiem czy to ja zmieniłam swoimi wyborami algorytm, czy to jednak cały Internet przeszedł transformację socjologiczną, ale coraz rzadziej atakują mnie nagłówki artykułów nawołujące nas – kobiety – do pracy nad swoim wyglądem. W miejsce publikacji o „sposobach na pomarańczową skórkę”, „idealnej diecie odchudzającej na lato” i „szybkich sposobach na depilację” pojawiają się te, które próbują zmienić nasz sposób myślenia na temat pielęgnacji i dać nam wolność wyboru czy chcemy być „zadbane” czy jednak nie. 

   Mam nadzieję, że to jednak nie jest psikus „ciasteczek” i że nie żyję w wyzwolonej bańce. A może to po prostu kwestia wieku, że na niektóre treści zwraca się już znacznie mniejszą uwagę? Chciałabym dostawać sprawdzone przez kogoś zaufanego informacje w pigułce, które nie będą wymagały ode mnie dalszej analizy. Mam wiele pomysłów na to jak spożytkować pięć minut przed telefonem – lektura ciekawego artykułu na Polityce, poszukiwanie większych sandałków dla starszej córeczki, rozrysowanie podziału szuflad dla stolarza, przesłanie zdjęć z weekendu na rodzinnej grupie whatsappowej, no i oczywiście niekończąca się opowieść na służbowej skrzynce pocztowej. Nim odłożę telefon chciałabym móc odhaczyć z mojej listy któryś z podpunktów, a nie tracić czas na czytanie artykułów poświęconych analizowaniu składu balsamu i po ich lekturze zostać z mętlikiem w głowie. Wcale nie dziwię się tym z Was, które kupują kosmetyki w drogerii, załatwiając przy tym inne niezbędne zakupy. 

    Zakładam, że Wy od czasu do czasu myślicie tak samo. Składy, działanie, rodzaj opakowania, konsystencja – jeśli ufacie moim wyborom to nie musicie tracić na czasu na poszukiwania i niepwność. Skorzystajcie z moich błędow i wybierzcie tylko to, co zadowoliło mnie w stu procentach. Temat kosmetyków do ciała nie był tknięty na blogu od ponad roku (co w sumie dużo mówi o tym jak poważnie do niego podchodzę…) więc dzisiejszy wpis jest telegraficznym podsumowaniem moich dwunastomiesięcznych testów. Pozbierałam tylko te kosmetyki do ciała, które się u mnie sprawdziły i które kupiłabym ponownie (albo już to zrobiłam). Dodatkowo przemycam parę sposobów na to, aby dbać o skórę ciała szybciej, ale nie mniej skutecznie. Poniżej znajdziecie moje ulubione produkty – na kilka z nich mam dla Was zniżkę :). 

1. Multifunkcyjny balsam wygładzająco kojący od marki Polemika

   Zamknięty w praktycznej tubce, o delikatnym i przyjemnym zapachu. Co jest cechą wspólną kosmetyków od Polemiki? Sproszkowana herbata Matcha oraz ich multifunkcyjność. Produkty są wegańskie, nietestowane na zwierzętach i może ich używać cała rodzina – polecam więc mamom, które nie chcą mieć na blacie w łazience zbyt wiele opakowań z głowami kaczek, różowymi etykietami Myszki Minnie i Elzą. Zresztą założycielka marki miała pewnie ten obraz z tyłu głowy, bo postanowiła stworzyć Polemikę właśnie wtedy, gdy została mamą. 

    Moje testowanie bardzo dobrze przeszły trzy kosmetyki tej marki – masło oczyszczające, krem do rąk, no i właśnie balsam. Z kodem MLE20 otrzymacie rabat 20% na wszystkie kosmetyki (kod działa do 10 września). Jestem pewna, że ten balsam spełni Wasze oczekiwania. 

Konsystencja balsamu od Polemiki. 

2. Naturalny krem do ciała Aqua Body Balm od AQUAYO

   Jak sprawić aby pielęgnacja ciała zajęła nam jeszcze mniej czasu niż zwykle? Hmmm… albo z drugiej strony – co zrobić aby pielęgnacja ciała zajmowała nam tak mało czasu, aby w ogóle ją praktykować? Jeśli wyskakujecie spod prysznica w biegu i ani myślicie o wmasowywaniu produktu, a potem jeszcze czekaniu aż się wchłonie, to znajdźcie gęsty, mocno nawilżający balsam z dobrym składem i nakładajcie go przed wytarciem ciała ręcznikiem. Trwa to kilka sekund, ale nasza skóra będzie nam za tę odrobinę czułości bardzo wdzięczna. Świetnie nadaje się do tego krem do ciała do AQUAYO z wyciągami z alg morskich, które ze względu na wysoką zawartość bioaktywnych składników, cenione są za swoje właściwości odmładzające skórę. Podaję tu tylko kilka z długiej listy magicznych składników: Nori (algi bogate w witaminy A, B i C, minerały oraz naturalne pigmenty oczyszczają, odżywiają i opóźniają proces starzenia się skóry), Enteromorpha (zawiera intensywnie nawilżające polisacharydy, odżywcze proteiny, odbudowujące naskórek lipidy i minerały, ceniona za wyjątkowo wysoką zawartość witaminy C), Wakame (wzbogaca skórę w aminokwasy, w tym prolinę, glicynę i serynę), olej migdałowy (łagodzi podrażnienia i zmniejsza powstawanie niedoskonałości), olej z masłosza i naturalna witamina E. 

   Jeśli macie ochotę sprawić sobie ten wegański i naturalny krem, to mam dla Was kod rabatowy o wysokości 20% – wystarczy wpisać hałso "balm".

Konsystencja kremu do ciała od Aquayo.

3. Linia ALGOBODY do pielęgnacji ciała od Sensum Mare

   Sensum Mare nie zawodzi (serum i krem pielęgnacyjny bb to moje dwa ukochane produkty) i wiem już, że nowa gama do pielęgnacji ciała zadowoli wszystkie stałe klientki tej marki. Nie każdy lubi gęste balsamy, a dla niektórych stojące opakowanie z pompką jest łatwiejsze w użyciu i przechowywaniu niż słoik czy tubka. Balsam do ciała silnie nawilża skórę ciała. Jest lekki, nie lepiący, wspaniale absorbuje go skóra, działa jak nawilżający opatrunek na suchą, pozbawioną jędrności skórę. Ma nowy cudowny  drzewno-kwiatowy zapach i (jak wszystkie produkty od SM) naszpikowany jest składnikami o udowodnionym naukowo działaniu. Do kompletu (można kupić osobno) powstał również peeling, do używania którego nikt nie musiał mnie namawiać. 

   Z kodem MLE dostaniecie 20% zniżki na cały asortyment marki (kod ważny do 10 września).

Konsystencja peelingu od Sensum Mare.

4. Maska Bioxidea Miracle 48 Excellence Diamond  (3 sztuki w opakowaniu) od Topestetic

   Maska w płachcie we wpisie o kosmetykach do ciała? Bardzo zabawne… A tak na poważnie – polecałam ten produkt na blogu już wiele razy, ale chyba nie wspominałam jeszcze o jego dodatkowym zastosowaniu. Po ściągnięciu maski z twarzy może być ona dodana do kąpieli, w której ulegnie rozpuszczeniu tworząc serum do ciała. Ten produkt to naprawdę „top of the top” i trzeba go wykorzystać w tak wydajny sposób, jak to tylko możliwe. Maska Bioxidea Miracle 48 Excellence Diamond polecana jest również po wszelkiego rodzaju zabiegach z zakresu medycyny estetycznej i kosmetologii ze względu na swoje terapeutyczne właściwości. Zawarte w niej peptydy, adenozyny, koenzym Q10 oraz kolagen wykazują silne działanie przeciwzmarszczkowe, dając nam efekt liftingu już od pierwszego użycia (gdybyście miały jakieś wątpliwości to na stronie Topestetic istnieje możliwość konsultacji dermatologicznej). Maski Bioxieda sprawdzają się rewelacyjnie przed każdym ważym wyjściem kiedy potrzebujemy widocznie poprawić kondycję skóry twarzy. Sprawdzają się doskonale pod makijaż – od razu po zastosowaniu widocznie nawilżają, liftingują i pięknie rozświetlają skórę. Z kodem KASIA20 dostaniecie 20% rabatu na kosmetyki Jan Marini oraz Bioxidea w sklepie topestetic.pl (promocje nie łączą się). Kod jest ważny do 31.08.2022r.

Na stronie Topestetic poza marką Bioxidea znajdziecie też między innymi Jan Marini – bardzo lubię ich glikolowy peeling do ciała, który widzice na zdjęciu. 

   Chciałabym otrzymać sprawdzone recepty na trafne decyzje w wielu życiowych kwestiach. Wiedzieć, że ktoś szedł wcześniej tą samą ścieżką i powie mi co mnie czeka – w którą stronę skręcić. Niestety, zwykle nie jest to możliwe – sami musimy się przekonać co jest dla nas najlepsze. Marne to pocieszenie, ale akurat w temacie kosmetyków do ciała mogę Wam służyć wytycznymi. Dobrze mieć z głowy chociaż to. Prawda?

*  *  *

szorty – H&M (dział męski) // lniany szlafrok – Massimo Dutti // stanik – Intimissimi

Kiedyś tylko na plaży. Dziś nawet przed komputerem. W przeszłości używane z przymusu, a teraz z przyjemnością. Moje top 5 kosmetyków na słońce.

   W te wakacje wszystkim nam przyda się odrobina pozytywnej energii w opornej na inflacji wersji. Wszyscy wiemy, że kąpiele słoneczne poprawiają humor – to udowodniony naukowo fakt. Szukam więc każdej możliwej okazji, aby przenieść „biuro” na plażę, jeśli tylko pogoda na to pozwala. Pisząc „biuro” mam na myśli laptopa i dwójkę mocno absorbujących małych ludzi i chociaż bardzo cieszę się, że w ogóle mam taką możliwość, to czasem zdarza mi się żałować, że jednak nie zostałam w domu ;). Praca na plaży brzmi pewnie jak idylla, a ja nie będę Was teraz wyprowadzać z tego błędu (teoretycznie mamy mają prawo do rocznego urlopu macierzyńskiego, ale te na własnej działalności, czyli między innymi ja, rzadko kiedy z tego korzystają – plusem takiej sytuacji jest możliwość decydowania o tym kiedy i gdzie chce się pracować, minusem – hmmm… od czego zacząć?). W każdym razie, szukam okazji aby, robiąc jednocześnie kilka rzeczy naraz, trochę się opalić i poczuć jak na wakacjach. Wydajność w takim dniu zalicza mocne tąpnięcie i wieczorem mało rzeczy mogę odhaczyć z listy, ale wiem, że wszystko nadrobię, gdy jutro opiekę nad dziećmi na parę godzin przejmie jakaś dobra dusza.

   No więc dobrze. Jeszcze w półśnie, gdy ostre światło wkrada mi się pod powieki, potrafię odgadnąć czy dziś będzie „lampa” czy „beachwork” trzeba będzie przełożyć na kiedy indziej. W pierwszym tygodniu kalendarzowego lata pojawiła się póki co jedna taka okazja. Jeszcze z głową na poduszce sięgam więc po telefon i wysyłam do Moniki i Asi emotikonę słoneczka. Wiem, że odgadną ten szyfr w sekundę – prototypy MLE będziemy dziś poprawiać na piasku. Wychylam się z sypialni: jednym okiem skanuję salon w poszukiwaniu kawy, którą zrobił dla mnie mój mąż, a drugim patrzę w telewizor, gdzie leci właśnie moje poranne „guilty pleasure” – śniadaniówka.

   Małgorzata Ohme i Filip Chajzer uśmiechają się do nas i zapowiadają repertuar na najbliższe trzy  godziny. O! Ma być o ochronie przeciwsłonecznej. I D E A L N I E.  „Należy podkreślić, że już jedno poparzenie w młodości znacząco podnosi ryzyko rozwoju czerniaka. Jeśli wyślemy dziecko na słońce i wróci z pęcherzami, to podwójnie zwiększa nam się szansa na to, że pojawi się czerniak” stwierdziła specjalistka. Z PĘCHERZAMI?! Chyba temat ochrony przeciwsłonecznej traktuję wystarczająco poważnie skoro delikatne zaczerwienienie na ramionach jest już dla mnie sygnałem ostrzegawczym.

   Otworzę jednak tę małą puszkę Pandory – większość zorientowanych w temacie pielęgnacji kobiet wie już, że promieniowanie słoneczne jest szkodliwe i zwiększa ryzyko nowotworów skóry. Pojawiały się jednak głosy (także w komentarzach na tym blogu), że filtry przeciwsłoneczne zawierają substancje, które także mogą wykazywać działania kancerogenne. Czy to oznacza, że, jak to często w życiu bywa, opalanie to kolejny temat, w którym „żadna skrajność nie jest dobra” lub „trzeba znaleźć złoty środek”? Czyli trochę dać się poparzyć stosując wyłącznie „naturalne filtry” albo polubić cieńļ i bladą skórę? „Nie popadanie w skrajności” to bardzo wygodny wniosek, ale nie zawsze to, co wygodne jest faktem. Temat jest nieco ważniejszy niż tylko zmarszczki wokół oczu i przebarwienia na policzkach – z pozoru błahe decyzje mogą po latach decydować o czymś zdrowiu i życiu.

   To jak jest w końcu? Udało mi się znaleźć analizę rzetelnych badań w tym temacie. „Wnioski że kremy przeciwsłoneczne powodują raka pochodzą z błędnej interpretacji badań, w których osoby stosujące filtry przeciwsłoneczne miały wyższe ryzyko zachorowania na raka skóry, w tym czerniaka. To fałszywe skojarzenie wynikało z faktu, że osoby, które stosowały filtry przeciwsłoneczne, były tymi samymi, które podróżowały do bardziej słonecznych krajów i opalały się. Innymi słowy, to właśnie wysoka dawka słońca, a nie krem z filtrem, zwiększała ryzyko zachorowania na raka skóry. […] Organizacje, które podniosły obawy o szkodliwości oksybenzonu zazwyczaj powołują się na badania przeprowadzone na karmionych nim szczurach. Jednak człowiek musiałby przez 277 lat stosować filtry przeciwsłoneczne, aby osiągnąć równoważną dawkę ogólnoustrojową, która wywołała efekty we wspomnianych badaniach na szczurach (zgodnie z badaniem z 2017 r. w Journal of the American Academy of Dermatology).” Informacje te znalazłam na stronie, którą polecam każdemu – fakenewsy są szkodliwe niezależnie od tego czy dotyczą koronawirusa, wojny, historii czy kosmetyków.  Prawdą jest natomiast to, że kremy z filtrem TRZEBA wymieniać co rok. Nie można użyć tego, który kupiłyśmy sobie na poprzednich wakacjach. Brzmi jak dobry chwyt marek kosmetycznych, które chcą abyśmy kupowały nowy produkt co sezon, ale w tym przypadku chodzi po prostu o nasze zdrowie (źródło). 

   Dobry kosmetyk powinien chronić zarówno przed promieniowaniem UVB powodującym oparzenia posłoneczne i reakcje alergiczne, jak również przed UVA, które odpowiedzialne jest za fotostarzenie się skóry i zmiany pigmentacyjne. Ja chciałabym abym spełniał znacznie więcej funkcji. No i nie mam zamiaru rezygnować z ładnej opalenizny. Nim rozpoczniemy więc pierwszy weekend kalendarzowego lata, zrobimy mały przegląd tych najważniejszych produktów pielęgnacyjnych. Jestem pewna, że z tymi kosmetykami naprawdę polubisz ochronę przeciwsłoneczną i już nigdy z niej nie zrezygnujesz.

1. Moja skóra wygląda po prostu lepiej. A że jednocześnie jest chroniona przed słońcem – no cóż nic na to nie poradzę.

   Jeśli kosmetyk z filtrem, poza ochroną przeciwsłoneczną, daje mojej skórze także inne profity to zdecydowanie łatwiej jest mi się do niego przekonać i używać regularnie. Nie tylko latem. Te kropelki zawojowały Instagram i wcale się temu nie dziwię (pod kolejnym zdjęciem znajdziecie dla nich kod zniżkowy). Używam ich już od wielu tygodni i jest to kolejny produkt od polskiej marki Sensum Mare, który zaskakuje. Skóra jest po nich pięknie rozświetlona i nawilżona, posiada wysoki filtr, po nałożeniu makijażu ma się wrażenie, że twarz nigdy nie była tak promienna. Kosmetyk bez wad i opinie internautek to potwierdzają. 

Algodrops innowacyjna ultra lekka emulsja ochronna przeciw fotostarzeniu SPF 50 UVB UVA PA od Sensum Mare topołączenie wysokiej ochrony z pielęgnacyjnymi zaletami serum do twarzy. Innowacyjne składniki zawarte w kroplach: ELIX-IRTM oraz SAKADIKIUMTM wspomagają ochronę skóry przed szkodliwym działaniem promieniowania słonecznego UVA i UVB, niebieskim światłem, promieniami podczerwonymi i miejskimi zanieczyszczeniami.Tradycyjnie już marka Sensum Mare przekazuje dla Was kod rabatowy o wysokości 20% – z hasłem MLE skorzystacie ze zniżki aż do końca lipca.

2. Oszukujesz samą siebie. I dobrze na tym wychodzisz.

Nie wiem jak to jest w przypadku pokolenia y2k, ale w moich kręgach złota skóra muśnięta słońcem nadal jest czymś kuszącym. I to właśnie perspektywa słabszej opalenizny przez wiele lat zniechęcała mnie do naprawdę skutecznej ochrony przeciwsłonecznej.  Gdy nauczyłam się uzyskiwać ją w inny sposób niż smażąc się na słońcu, z mniejszym żalem zaczęłam wklepywać w siebie blokery. Ale do brzegu: moje trzy ulubione  ulubione samoopalacze na ten moment to ten, ten i ten. Pierwszy daje najmocniejszy kolor, nałożony dwa dni z rzędu na noc (oczywiście po peelingu) da efekt profesjonalnego natryskowego opalania. Drugi jest idealny gdy patrzysz rano w lustro, nie masz na nic czasu, dosłownie pryskasz nim strategiczne miejsca (twarz, ramiona, nogi), myjesz zęby i już możesz wkładać ubranie. Trzeci to opcja dla twarzy i szyi – tu potrzeba dodatkowych posiłków, bo tych części ciała właściwie w ogóle nie opalam (kropelki mieszam co drugi dzień z ulubionym kremem do twarzy).

   Gdy już uda mi się osiągnąć oczekiwany kolor pora na małe zmiany w makijażu. Parę razy już o tym pisałam, ale się powtórzę – właściwie całkiem zrezygnowałam z tradycyjnych podkładów i fluidów. Przerzuciłam się na dobre kremy bb. Niestety nie wszystkie mają szeroką gamę kolorystyczną i o ile z jasnymi kolorami nie ma problemu, to z opaloną skórą nie jest już tak łatwo. Jedna z moich ukochanych marek kremów bb ma na szczęście idealne tonacje. Poniżej zrobiłam próbnik czterech najciemniejszych kolorów (ja używam koloru 3.0 i 4.0 gdy jestem naprawdę mocno opalona) . ​

Rozświetlająco-nawilżający lekki krem  BB DROP OF PERFECTION od Veoli Botanica. W 98% ze składników naturalnych. Kolory, który widzicie to kolejno: 2.5 N Beige, 2.0 W Vanilla 3.0 W Golden Beige, 4.0 N Amber. Litera "N" oznacza barwę neutralną, a "W" ciepłą. Zawiera filtr chroniący przed promieniami UVA/UVB. Gorąco polecam zajrzeć na tę stronę – zobaczycie tutaj twarz modelki przed i po nałożeniu kremu. 

3. Plaża. Skwar. Wiele godzin na słońcu. Opalanie podwyższonego ryzyka.

„Czy to nie jest tak, że jak mieszkasz nad morzem od zawsze, to wcale tak często na tę plażę nie chodzisz?” – znajomi przyjezdni bardzo często zadają mi to pytanie zakładając, że jeśli plaża jest dostępna cały czas to traci się nią zainteresowanie. Ale odpowiedź z mojej strony jest zawsze taka sama: nie. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że z roku na rok doceniam ją coraz bardziej (zapewne przez wzgląd na dzieci, które uwielbiają bawić się w wodzie i na piasku). Wyszukuję różnych pretekstów aby pojawić się tam chociaż na godzinę, jeśli tylko pogoda jest ładna. Wiem więc bardzo dobrze, że słońce odbijające się od piasku i wody działa na nas ze zdwojoną siłą i potrafi  błyskawicznie zaszkodzić skórze. Wolę się nie zastanawiać jak szkodliwe są dla niej całe godziny spędzone w takich warunkach. To co dla nas jest przyjemnością i ukochaną formą relaksu, dla naszej cery jest jednym z najtrudniejszych  doświadczeń. Musi więc uzyskać od nas solidne wsparcie. Na wakacjach, na balkonowe opalanie, w trakcie górskich wycieczek, no i oczywiście leżąc na plaży – nakładajcie kosmetyki z mocną UVA/UVB. Na takie ekstremalne okazje polecam na przykład ten.

4. "Nie znoszę tego rozsmarowywać".

    Jeżeli zastanawiacie się jak najwygodniej reaplikować ochronę przeciwsłoneczną w ciągu dnia nawet na makijaż (pamiętajcie że trzeba to robić, aby ochrona była w pełni skuteczna), to mam dla Was rozwiązanie – Mesoestetic Mesoprotech sun mist 50 SPF to mgiełka do twarzy z filtrem przeciwsłonecznym. Ma świeżą, ultra lekką konsystencję, bez tłustej pozostałości. Ta mgiełka ze względu na swoją pojemność jest idealna do zabrania ze sobą w ciągu dnia do torebki lub kosmetyczki (w ofercie Mesoestetic jest też taka opcja o większej pojemności do ciała, no i topowy fluid koloryzujący z filtrem Melan 130). Drugi niezwykle wygodny produkt to sztyft przeciwsłoneczny tej samej marki. Przydaje się jeśli mamy znamiona lub blizny, które chcemy ochronić punktowo. A jeśli szukacie czegoś po kąpielach słonecznych to zajrzyjcie do oferty sklepu Topestetic. Dla mnie ta maska działa cuda i zawsze staram się mieć jedną w zapasie – idealna przed wielkim wyjściem (albo zupełnie zwykłą randką ;)).

Przeciwsłoneczny krem-żel do twarzy i okolic oczu 50 UVA/UVB od Korres. Dlaczego wybrałam ten krem? Daje bardzo mocną ochronę (UVA/UVB) i moja skóra znosi go dobrze nawet wtedy, gdy jest podrażniona po zabiegach (dermapen). Dzięki zawartości prawdziwego jogurtu greckiego zapewnia długotrwałe nawilżenie. Nadaje się też do okolic oczu (piszę o tym dlatego, ponieważ wiele kremów z mocnymi filtrami wywołuje u mnie łzawienie i zaczerwienienie powiek, a tutaj nic takiego się nie dzieje). Formuła została opracowana bez użycia filtrów OMC i oktokrylenu, które są szkodliwe dla środowiska morskiego. Jest łatwy w transporcie i dozowaniu (nic nie wycieka, opakowanie jest wytrzymałe). Jeśli macie ochotę wypróbować taki krem z filtrem to mam dla Was specjalny rabat. Z kodem MLE25 dostaniecie 25% zniżki na wybrane marki (w tym oczywiście Korres) w sklepie puderikrem.pl, przez cały czerwiec (promocje nie łączą się). ​

   Możliwości ochrony skóry przed szkodliwym promieniowaniem jest wiele więc naprawdę ciężko znaleźć już wymówkę dla opornych. To w gruncie rzeczy nieistotne czy wybierzecie sztyft, krem, kropelki, lekką mgiełkę w spray-u czy kosmetyki do makijażu – liczy się tylko to, aby w naszej codziennej pielęgnacji nie zapomnieć o ochronie przeciwsłonecznej.    

*  *  *

kostium kąpielowy – Oysho // kapelusik "bucket" – H&M // biała koszula – Seaside Tones // kosz – Zara Home // kolczyki z perłą – YES

Jak chciałabym się zestarzeć? Czyli dyskusja nad prawdziwym i osiągalnym celem pielęgnacji.

   Starzejąca się kobieta (czyli między innymi ja) ma prawo czuć się jak w pułapce. Stoi przed nią kilka wyborów – przyjrzyjmy się im przez chwilę. Pierwsze podejście – porzucić wszelkie starania zachowania pięknego wyglądu utożsamianego w naszej kulturze z młodością, zdając sobie jednocześnie sprawę, że oznacza to permanentne przeciwstawianie się społecznej presji. Nie każda z nas jest na taki krok gotowa. Nie każda chce być w tej kwestii rewolucjonistką. Taka postawa wymaga siły charakteru i wielkiego dystansu do swojego wyglądu.  Drugie podejście – zrobić wszystko aby wyglądać „młodo”, co niekoniecznie oznacza „tak, jak wtedy gdy byłam młoda”. Taktyka, które niesie za sobą duże ryzyko i wątpliwe efekty. Drastyczne sposoby powstrzymania oznak starzenia mają coraz mniej wielbicielek. Mogłoby się wydawać, że taka postawa w naszym patriarchalnym świecie powinna spotkać się z uznaniem, ale nic bardziej mylnego. Kobieta, która desperacko próbuje zachować młodość również zderza się z surową oceną otoczenia, bo przecież „nie powinno być widać, że aż tak bardzo się stara”.  Trzecie podejście – z wielką pieczołowitością poszukiwać najnowocześniejszych zabiegów odmładzających (często bolesnych i wymagających systematyczności), stosować całe gamy najróżniejszych kosmetyków, przeznaczyć na to znaczne środki i mnóstwo czasu. Mimo tych wszystkich wysiłków kobieta i tak musi mieć w świadomości, że niektórych procesów się nie powstrzyma, a twarz będzie się zmieniać.

    Jak łatwo zauważyć, każda z taktyk ma swoje wady i prowadzi do jednego wniosku – walka kobiety z czasem jest nierówna. Skazana na kompromis i surową ocenę innych. W tej kwestii nie opłaca się być nieszablonową eksperymentatorką ani zagorzałą tradycjonalistką. Media stawiają przed nami niemożliwe do osiągnięcia cele, a my – próbując je osiągnąć – narażamy się na śmieszność, a niekiedy nawet utratę zdrowia. I chociaż rebelia tli się w naszych szeregach od jakiegoś czasu, a ja dopinguję tym, które przecierają nam szlaki w walce o naturalność, to nie ośmieliłabym się stwierdzić, że mój wygląd nie ma dla mnie znaczenia.

   Może zacznijmy od ustalenia realnych celów pielęgnacji? Gdy rysuję w głowie mój portret z przyszłości widzę zmarszczki wokół oczu i bruzdy nosowo-wargowe – dowód na to, że miałam w życiu wiele powodów do śmiechu. Chciałabym za to uniknąć opadającego owalu twarzy, mocnych przebarwień oraz utrzymać dobre nawilżenie, aby skóra nie wyglądała jak papier. Pod żadnym pozorem nie chcę zmieniać ruchomości mimiki – wolę wyglądać starzej, ale naturalnie.  Wiem, że skuteczna ochrona i pielęgnacja w moim wieku to ładniejsza, zdrowsza i młodsza skóra jutro. Dziś przedstawiam Wam kilka nieoczywistych kosmetyków, co do których mam duże oczekiwania – wierzę, że skoro używam ich regularnie to za pięć, dziesięć, piętnaście, czterdzieści lat będę patrzyła w lustro z satysfakcją. W dalszym ciągu rozpoznając w nim samą siebie. 

1.  Naiwnością byłoby sądzić, że krem zapewni nam wieczną młodość. Pytanie, jak wiele możemy stracić jeśli z niego zrezygnujemy? Dzisiejsza doniesienie naukowe uznają, że za starzenie się skóry odpowiada nadmiar wolnych rodników, promieniowanie podczerwone, promieniowanie UV, zmiany hormonalne i uwarunkowania genetyczne. Z tych pięciu czynników trzy możemy zneutralizować odpowiednimi kosmetykami. To chyba gra warta świeczki, prawda? W przypadku tradycyjnego kremu na dzień polecam ten (z kodem MARINI20 dostaniecie zniżkę), ten i ten – to produkty profesjonalne, które zużyłam do samego końca. Ich działanie jest naprawdę intensywne. Od kwietnia, gdy promienie słoneczne są mocniejsze, stawiam coraz większy nacisk na ochronę. Im jestem starsza, tym skrupulatniej używam filtrów. Jeśli mój krem na dzień go nie posiada, to bezwzględnie nakładam produkt, który to nadrobi. Do wyboru mam kilka opcji i dopasowuję je w zależności od planu dnia:

 – jeśli chcę nałożyć delikatny makijaż i wiem, że tego dnia nie będę zażywać kąpieli słonecznych to wybieram ten produkt, który zastępuję mi także podkład. Ochrona jest niska (15SPF), więc teraz częściej będę pewnie używać…

 – … tej opcji. Lekka emulsja w formie kropel sprawdza się na ostre słońce i może być stosowana także wtedy gdy chcemy nałożyć mocniejszy makijaż. ALGODROPS od Sensum Mare to połączenie pielęgnacyjnych właściwości serum do twarzy z kompleksową ochroną przed promieniami słonecznymi, zanieczyszczeniem oraz niebieskim i podczerwonym światłem. Wyjątkowa formuła emulsji nie obciąża skóry, nie zostawia białego filmu, dzięki temu ochrona przeciwsłoneczna staje się przyjemna i komfortowa.  

Algodroops przeciw fotostarzeniu od Sensum Mare ma bardzo lekką formułę. Jest to produkt wielofunkcyjny – zapewnia wysoką ochronę SPF 50 i równocześnie nawilża skórę (pięć rodzajów alg morskich, woda z lodowca norweskiego, kwas hialuronowy, wyciąg z rdestu). Nie pozostawia białych smug, szybko się wchłania, idealnie nadaje się pod makijaż, nadaje skórze pięknego blasku. Jeśli macie ochotę wypróbować ten i inne produkty od Sensum Mare to mam dla Was kod rabatowy MLE dający zniżkę 20% na cały asortyment w sklepie.

Jan Marini to jedna z wielu marek profesjonalnych, które znajdziecie na stronie Topestetic, którą pewnie kojarzycie z moich poprzednich poleceń. Możecie tam też skorzystać z bezpłatnych porad kosmetologów (przez czat, mailowo lub telefonicznie), którzy chętnie pomogą dopasować pielęgnację indywidualnie do potrzeb skóry. Do każdego zamówienia dodawane są spersonalizowane próbki i prezenty, a dostawa jest zawsze darmowa. Kod MARINI20 da Wam 20% rabatu na kosmetyki Jan Marini (ważny przez tydzień do 04.05.2022r. do końca dnia, promocje nie łączą się).

– Jeśli szukacie czegoś co sprawdzi się na co dzień i w naprawdę ekstremalnych warunkachm to polecam ten produkt (na niego również obowiązuje zniżka 20% z kodem MARINI20). Koloryzujący krem z filtrami mineralnymi od Jan Marini jest wodoodporny (do 80 minut, ale zwykle moje kąpiele w morzu trwają znacznie krócej ;)) i dodatkowo wyrównuje koloryt skóry. To idealny kosmetyk na wakacje, gdy chcemy aby nasza skóra odpoczęła od makijażu, a jednocześnie wyglądała ładnie i zdrowo. Swoje działanie opiera na na filtrach fizycznych o wysokim stopniu ochrony UVA i UVB na poziomie SPF 45. Dzięki wysokiej mikronizacji tlenku cynku nie pozostawia białej poświaty oraz posiada uniwersalny barwnik dostosowujący się do wszystkich typów karnacji. Dodatkowo niweluje nadmierne błyszczenie skóry i jest w tubce, więc można go wrzucić do wiklinowego kosza idąc na plażę czy długie zwiedzanie. Ma działanie antyoksydacyjne i chroni przed przedwczesnym starzeniem się skóry.

2. Chciałoby się zjeść ciastko i mieć ciastko i na szczęście w przypadku opalenizny jest to możliwe. Wiem, że ochrona przed słońcem to najlepsze, co mogę dać mojej skórze i nie będę z tym dyskutować. Łatwiej jednak wytrwać w tym postanowieniu, gdy kolor mojej cery jest taki, jak lubię – lekko opalony. Samoopalacze i zabiegi laserowe to chyba najczęstsze tematy moich kuluarowo-pielęgnacyjnych rozmów z koleżankami. To trochę jak z Pudelkiem. Niby nikt nie czyta, ale wszyscy wiedzą co się dzieje u Kasi Cichopek. Samoopalaczy niby żadna nie używa, ale nazwy wszystkich marek dostępnych w Rossmanie mamy w małym paluszku. Mój ulubiony od kilku sezonów trzeba zamówić przez internet, ale naprawdę warto. Pisałam o nim już tutaj i cieszę się, że nadal jest dostępny. Spray od Marc Inbane daje mocny i jednocześnie naturalny efekt (składnik Arlasolve zapewnia opaleniznę dostosowaną do naturalnego tonu skóry) i, co wyjątkowe dla samoopalaczy w formie aerozolu, posiada również właściwości pielęgnacyjne. 

Spray do opalania od Marc Ibane. Efekt utrzymuje się do 9 dni. Bez alkoholu, silikonów i parabenów. Nie pozostawia plam i smug. Jest idealny, by zabrać go ze sobą na wakacje – pojemność pozwala na schowanie do bagażu podręcznego. Może być używany przez kobiety w ciąży. Jeśli zamówicie go tutaj otrzymacie gratis małą maskę do włosów Choice z Medavita.

   Kolor skóry mojej twarzy z natury jest jaśniejszy niż reszta ciała, więc wymaga ode mnie trochę więcej uwagi. Jeśli jeszcze nie próbowałyście tego patentu to naprawdę polecam zakup samoopalacza w kropelkach przeznaczonego stricte do twarzy i szyi. Można go zmieszać z ulubionym kremem na noc lub na dzień i stopniowo dbać o odpowiedni koloryt skóry. To też sposób na to, aby mieć większą kontrolą nad intensywnością sztucznej opalenizny. Trzy kropelki na porcję kremu dadzą bardzo naturalny efekt i mogą stać się elementem codziennej rutyny. Wystarczy dodać ich trochę więcej, na przykład na wakacjach, aby efekt był bardziej wyrazisty.  

Marka Veoli Botanica ma kilka produktów w swojej ofercie, których mogłabym używać na okrągło. Olejek z płatkami róż, kuracja pod oczy, a ostatnio też wielorazowe płatki do demakijażu. Teraz do sprzedaży weszła też gama produktów samoopalających – kropelki do twarzy już przetestowane i zostają ze mną na dłużej. ​Jeśli macie ochotę przetestować ten lub dwa pozostałe  produkty z linii brązującej to z kodem MLE otrzymacie 20% zniżki (spieszcie się, bo kod jest ważny do 29 kwietnia). 

3. Courtney Cox, uwielbiana przez miliony odtwórczyni roli Moniki w „Przyjaciołach” przyznała w rozmowie z „The Sunday Times”, że dziś nie zdecydowałaby się na zabiegi, które stosowała w przeszłości. „Patrzyłam na siebie i myślałam: Zmieniam się. Wyglądam starzej. Lata upływały mi na gonitwie za wieczną młodością. Nie zdawałam sobie sprawy, że wyglądam dziwnie po ostrzykiwaniu i innych zabiegach, których dziś bym już nie zrobiła.” No cóż, dziś łatwo nam spojrzeć na tę sytuację z dystansu i znać to za oczywistość, bo w mediach codziennie widzimy, że zbyt intensywne korzystanie z osiągnięć medycyny estetycznej mówiąc wprost deformuje twarz.

   Chciałabym znaleźć w tym wszystkim złoty środek. Nie chcę bagatelizować naukowych danych i zostać na etapie Kleopatry kąpiącej się w mleku. Nie umniejszając intuicji starożytnej królowej  podejrzewam jednak, że 2 000 lat po jej śmierci dysponujemy nieco szerszą wiedzą na temat potrzeb naszej skóry i szkoda z niej nie korzystać. Jednocześnie mam poczucie, że coraz szersze możliwości ingerowania w nasz wygląd nie do końca przybliżają nas do tego, aby czuć się ze swoim ciałem dobrze.  Testując najnowocześniejsze metody nie wiemy, jakie będzie to miało konsekwencje w przyszłości. Botoks był uznawany za wynalazek wszech czasów – przecież tak pięknie wygładza zmarszczki, jego aplikowanie trwa chwilę, a to że twarz inaczej się rusza to przecież drobiazg. Kwas hialuronowy to substancja występująca naturalnie w skórze więc można jej wstrzykiwać ile wlezie, gdzie tylko się podoba, bo przecież, jeśli coś nie wyjdzie, to i tak się wchłonie. Oczywiście ironizuję – niestety wiele z nas uwierzyło w takie bezrefleksyjne propagowanie „nowoczesnych zabiegów”.

   Epokę wypełniaczy mamy już chyba powoli za sobą, ale na rynek wchodzą kolejne cuda techniki obiecujące porywające efekty. Nikt nawet nie zająknie się w kwestii skutków ubocznych. Mamy lasery, ultradźwięki, fale radiowe – nie wiem czy jeśli zacznę z nich teraz regularnie korzystać, to za piętnaście lat nie będę gadać jak Courtney ;). Skoro chcę mieć kontrolę nad tym, jak będę wyglądać w przyszłości, powinnam nie tylko dbać o skórę, ale także uważać, aby za bardzo jej nie zmienić. Moich obaw nie budzi póki co popularny teraz facemodeling (w dużym skrócie jest to masaż twarzy, który ma mieć działania odmładzające) i te zabiegi, które są stosowane w kosmetologii od co najmniej dziesięciu lat – optymistycznie zakładam, że w ich przypadku poznaliśmy już wszystkie negatywne konsekwencje. 

   Nie polecam tu nigdy suplementów (wiem, że ich działanie nie musi być poparte żadnymi badaniami, a moje subiektywne oceny to za mało, aby wciskać coś szerszej publice), diet i magicznych urządzeń. Naiwnie wierzę w proste zasady: że odpowiednie nawadnianie przedłuża urodę nie tylko moim kwiatom w doniczkach, unikanie przetworzonego jedzenia ma wpływ na znacznie więcej niż kondycję cery, a szczery uśmiech zdobi bardziej niż najlepszy makijaż. Tak mi podpowiada serce. A rozum skrupulatnie uzupełnia zawartość kosmetyczki. 

koszula – Zara (nie polecam, bo chociaż pięknie wygląda, to jakość mi nie odpowiada) // spodnie – &Otherstories

 

Chyba żegnam słońce z ulgą, czyli jak ratuję skórę po lecie (i ciąży)

   Mam za sobą wakacje marzeń. Niby zagranicznych wyjazdów w wymarzone miejsca było mniej niż zwykle, ale za to ciąża wymusiła na mnie ostre wyhamowanie tempa. Dzięki temu na nowo nauczyłam się korzystać z naszego polskiego lata tak, jakbym znów miała dziesięć lat. Nieśpiesznie, ze stale powiększającą się ilością plażowego piasku w ulubionej torebce, blisko natury (i placów zabaw), ale przede wszystkim – wystawiona na ciągłe promienie słońca. Doczekałam się więc, pisząc nieskromnie, pięknej naturalnej opalenizny. Co więcej, skłamałabym twierdząc, że zrujnowało to moją skórę – na twarz używałam mocnych filtrów aby uniknąć przebarwień i dbałam o jej nawilżenie. Wielkich szkód nie ma, ale i tak jest teraz co ratować…

    Wrzesień to dla mnie nie tylko pożegnanie z opalaniem, ale też huśtawka hormonalna, brak snu i obiektywne spojrzenie na ciało po ciąży. Wizualne zmiany są odzwierciedleniem tego, co dzieje się w środku i świetnie zdaję sobie sprawę, że brzuch, cera, a nawet włosy potrzebują trochę czasu „aby wrócić do siebie”. Wydaje mi się, że przyjmuję to wszystko z pokorą, ale jednocześnie – jeśli uważam, że mam na coś realny wpływ – staram się korzystać z dobrych kosmetyków i masy suplementów, no i wracać do aktywności na tyle, na ile to bezpieczne. Chciałabym ruszyć z kopyta jeśli chodzi o wszystkie moje ulubione zabiegi i kuracje, ale na większość przyjdzie mi jeszcze sporo czekać – te najskuteczniejsze są zwykle zabronione w czasie karmienia. W ogóle ten dzisiejszy wpis to dla mnie miła odskocznia – fajnie przez chwilę pogadać o kremach, a nie o naciętych powłokach brzucha, nawałach mlecznych i innych średnio-miłych dolegliwościach, które w ostatnim czasie miały na mój wygląd i samopoczucie znacznie większy wpływ niż źle dobrany podkład. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, aby podzielić się z Wami produktami, które na pewno pomogą Wam przywrócić skórę do porządku po letnich szaleństwach, nawet jeśli ja sama nie mogę ich teraz stosować – chociaż bardzo bym chciała ;). 

1. Kwasy, czyli profesjonalne kosmetyki (nie) dla każdego.

   Nim zostałam mamą kuracja kwasami na początku jesieni była dla mnie jak wyprawka szkolna dla pierwszoklasisty. Po zabiegu u pani kosmetolog skóra łuszczyła się jak u jaszczurki zmieniającej pancerz, ale efekt był zawsze piorunujący – brak zmarszczek, wyprysków, przebarwienia o wiele jaśniejsze, pory niewidoczne. Zabiegi z kwasami w profesjonalnym gabinecie kosmetycznym to jednak niemały koszt, dla mnie nie bez znaczenia jest też fakt, że trzeba się do niego umówić i znaleźć czas w swoim grafiku. Mogłoby się więc wydawać, że skoro rynek przepełniony jest profesjonalnymi kosmetykami z kwasami, to taniej i szybciej możemy zrobić to samo w domu, na własną rękę.

  Piszę o tym dlatego, bo wiem jak często zdarza się nam zachłysnąć nowościami – bagatelizując jednocześnie fakt, że nie bez powodu dany produkt był wcześniej przeznaczony wyłącznie dla specjalistów. Stosowanie kwasów przynosi niesamowite efekty pod warunkiem, że dobierzemy odpowiedni rodzaj i we właściwym stężeniu. W przeciwnym razie może się okazać, że zafundujemy naszej skórze więcej szkód niż pożytku. Albo po prostu nie zobaczymy żadnych efektów. Dla przykładu – w gabinecie kosmetycznym nasza skóra poddawana jest nawet siedemdziesięcioprocentowym stężeniom podczas gdy w większości kosmetyków popularnych marek sięga ono maksymalnie pięciu procent. Stosowanie kwasów w domu nie będzie więc miało takiego efektu jak profesjonalna kuracja. Lepiej więc potraktować je jako dodatek w codziennej pielęgnacji, niźli coś, co w jeden dzień w magiczny sposób usunie wszystkie niedoskonałości z naszej twarzy. Jeśli chcecie stosować kwasy w domu, to wpierw dobrze by było czegoś się o nich dowiedzieć, tak aby dopasować produkt do naszych potrzeb – tutaj znajdziecie artykuł, który pomoże Wam odgadnąć co stoi za skrótami BHA, AHA czy LHA. Jeśli zamawiacie w internecie produkt o wyższym stężeniu niż pięć procent to uważnie przeczytajcie sposób użycia!

   Moja kosmetolog powiedziała mi jasno i wyraźnie, że w tym momencie zabiegi z mocnymi kwasami muszę sobie darować. Zaczynam zadawać sobie pytanie czy jest sens wydawać pieniądze i tracić czas na coś łagodniejszego? Przeglądam magazyny dla kobiet, które naszpikowane są reklamami zabiegów. Kassaji, hifu, Caci – nic mi te zbitki liter nie mówią i pewnie gdyby ktoś powiedział mi, że to nazwy azjatyckich ras psów nie zaprzeczyłabym. Potem, przeglądając Instagram, trafiam na stories Anny Skury, która po „nieinwazyjnym i bezpiecznym” zabiegu Aqualiftingu musiała przejść dwie poważne operacje… Skutecznie studzi to mój zapał do nowości, laserów, krioterapii i wszystkich innych innowacji, które są na rynku od niedawna (kto wie, czego dowiemy się o nich za 10 lat?). Postanowiłam, że zawartość mojej szafki w łazience musi mi póki co wystarczyć.

Trzeba odróżnić przelotny trend od wartościowej rutyny. Od wielu lat wiadomo, że koenzym Q10 jest jednym z niewielu składników którego działania przeciwzmarszczkowe zostało udowodnione. Zamiast agresywnych zabiegów skupiam się teraz na regularnej pielęgnacji – zamówiłam więc serum od Iossi. Na zdjęciu widzicie moje poprzednie zakupy od tej polskiej marki. Krem do twarzy DEEP HYDRATION z peptydami, prebiotykiem i kwasem hialuronowym już skończyłam (produkt bez wad, gorąco polecam), a balsam DEEP MOISTURE stosowałam przez ostatnie kilka tygodni i kurier wiezie mi już kolejne opakowanie. 

Balsam marzeń. Zapach świeży i jednocześnie rozgrzewający. Konsystencja, która idealnie się wchłania. Nawilża i łagodzi podrażnienia. W 98% ze składników naturalnych. Marka Iossi to prawdziwa polska perełka.  

 2. Makijaż (a raczej jego brak).

    Nie wiem czy to zasługa tej cudownej mody, która promuje naturalność, czy po prostu zwykłe lenistwo, ale w te wakacje moja skóra naprawdę odpoczęła od makijażu. Parę razy już Wam wspominałam, że po wielu latach stosowania podkładu Double Wear o mocnym kryciu, moje uwielbienie do niego jakoś zbladło i niechętnie teraz po niego sięgam.

    W sumie, nie powinno mnie to dziwić skoro wszystkie magazyny i portale od dawna krzyczą, że „skincare is the new make up”. Chciałabym się z tym zgodzić, ale do całkowitej rezygnacji z makijażu jeszcze trochę mi brakuje. Tym bardziej cieszą mnie takie odkrycia jak ten od Veoli Botanica. Nie wiem jakim cudem udało się tej marce stworzyć krem, który kryje jak podkład, ale Drop of perfection właśnie taki jest. Jestem pewna, że będziecie zaskoczone tym produktem równie mocno jak ja. Na zdjęciu poniżej nie mam na twarzy nic poza kremem BB – żadnego korektora, bazy, pudru, rozświetlacza. Być może według Was efekt wcale nie jest „szałowy”, ale dla mnie całkowicie wystarczający. Pamiętajcie, że nie mam tu żadnych filtrów (do których nasz mózg już się przyzwyczaił), a krem nałożyłam z samego rana (zdjęcie jest z godziny 17). W ciągu dnia nie robiłam żadnych poprawek. 

Ultralekki krem BB od Veoli Botanica o satynowym, długotrwałym wykończeniu, posiada mineralny filtr SPF20. Teraz mam na sobie odcień 3.0 Golden Beige (dla skóry o lekko ciemniejszej karnacji z dominującym ciepłym tonem). Gdy moja opalenizna zblednie to przerzucę się na kolor 2.0 Vanilla. Mam dla Was rabat na całe portfolio marki (poza akcesoriami i zestawami). Na hasło MLE dostaniecie -20%.

3. Wybielanie.

    Przebarwienia to zmora kobiet po ciąży (i nie tylko). Moje nie są jeszcze aż tak widoczne, ale i tak chcę zrobić co się da, aby było ich mniej (tak jak napisałam powyżej – coraz częściej rezygnuję z mocnego makijażu, a co za tym idzie chcę, aby moja skóra wyglądała coraz lepiej). Najchętniej wróciłabym do niezwykle skutecznego kremu na przebarwienia od marki Mesoestetic, ale taka kuracja nie jest wskazana dla kobiet w ciąży i podczas karmienia, więc jeszcze z tym poczekam. Cosmelan 2 możecie stosować przy każdym typie skóry, z wyjątkiem bardzo wrażliwej. Odpowiednio ułożona pielęgnacja z tym kosmetykiem naprawdę potrafi zdziałać cuda w walce z przebarwieniami, tylko trzeba wiedzieć jak go stosować, dlatego koniecznie sprawdźcie opis i skonsultujcie się z kosmetologiem topestetic (mają dostępne bezpłatne porady online, a ten krem jest bestsellerem). Mam dla Was też 20% rabatu na wszystkie kosmetyki Mesoestetic w topestetic na kod: KASIA2021 (promocje nie łączą się i akcja trwa do 24.09.2021).

Działanie tego kremu jest wielowymiarowe – redukcja przebarwień to tylko jedna z jego zalet. Przede wszystkim jest to produkt przeciwstarzeniowy. Najlepiej stosować go rano i wieczorem. Wszystkie kosmetyki DermaQuest produkowane są w USA, ich formuły nie zawierają parabenów i nigdy nie były testowane na zwierzętach. Marka jest pionierem i współtwórcą przełomowego stosowania roślinnych komórek macierzystych. Całą gamę produktów znajdziecie na Topestetic.  

    Na mojej ulubionej stronie z profesjonalnymi kosmetykami (topestetic.pl) znalazłam alternatywę na obecny czas, aby niwelować przebarwienia. Klientki sklepu oceniły krem SkinBrite Cream Dermaquest na 4.7 w pięciostopniowej skali i ma on ponad 100 opinii. To naprawdę nieźle. Ja już po tygodniu stosowania widzę, że przebarwienia na policzkach znikają. Krem nie wywołuje u mnie żadnego podrażnienia, no i mogę go teraz bezpiecznie stosować. Jeśli chciałybyście, aby kolor Waszej skóry był bardziej wyrównany i bez przebarwień, to te dwa produkty na pewno Was nie zawiodą – tylko dobierzcie je odpowiednio do potrzeb swojej skóry.

 

4. Dzień po dniu.

    Drobne wysiłki wykonywane każdego dnia, takie jak regularne stosowanie balsamów do ciała, dobry kremy na dzień i na noc, ruch, unikanie słodyczy, modyfikowanej żywności, smażonych potraw i (łatwo powiedzieć trudniej zrobić) stresu są dużo ważniejsze niż najbardziej inwazyjne zabiegi i najdroższe kosmetyki.

Co zawsze znajdziecie w mojej łazienkowej szafce? Hydrostabilizująco-regeneracyjną maskę nocną od Sensum Mare. Produkty tej marki zdobyły liczne nagrody branżowe, takie jak Glammies 2018 i 2020, Qltowy Eko Concept 2019, Kobieca Marka Roku 2019 czy Naturalny Hit Roku Ekotyki 2020, ale najlepsze recenzje piszecie Wy same. A ponieważ prawie codziennie czytam o tym, jak często zdarza Wam się robić ponowne zakupy w sklepie tej marki, to wiem, że ucieszy Was kod. Wystarczy, że wpiszecie MLE w czasie dokonywania zakupów a uzyskacie 15% zniżki na cały asortyment. Z całej siły polecam też ich serum (wersja do skóry suchej) – to jeden z moich ulubionych kosmetyków. 

    Pamiętam jak po pierwszej ciąży cały czas słyszałam pytanie „jak doszłam do siebie po ciąży?” i zawsze w głowie pojawiała mi się odpowiedź „ale doszłam gdzie?”. Prawda jest tak, że cały czas „idę” (parafrazując klasyka „ja się cały czas uczę” ;)). Dbanie o zdrowie, formę czy (bardziej prozaicznie) urodę nie jet procesem w którym dobiega się do mety i nagle, z dnia na dzień, można zaprzestać wszelkich wysiłków, bo, na przykład, osiągnęło się poprzednią wagę. Takie zero jedynkowe traktowanie tematu, to przede wszystkim pożywka dla PR-owców wszystkich produktów mających w tydzień zmienić nasze życie – od suplementów, przez kosmetyki, diety pudełkowe czy treningi w telefonie. Tam gdzie warto dotrzeć nie ma dróg na skróty i to samo tyczy się się pielęgnacji. Oczekujemy efektów na już, najlepiej spektakularnych. Często uważamy, że kosmetyk zdejmie z nas odpowiedzialność za zdrowy tryb życia i pomoże nam oszukać nasze własne ciało. Nic z tego.

    Bez względu na to czy jesteśmy w ciąży, właśnie zostałyśmy mamami, planujemy nimi być, nasze dzieci chodzą już do liceum albo jesteśmy przekonane, że tych dzieci nigdy mieć nie będziemy – w każdej z tych sytuacji powinnyśmy dbać o siebie i o swoje zdrowie – fizyczne i psychiczne. 

   Ten moment, gdy czytasz na lifestylowym blogu o tym, że kluczem do szczęścia jest filiżanka gorącej herbaty, a twoje problemy z cerą wynikają z braku snu. Nie wiem czy powinnam się teraz śmiać czy płakać, ale właśnie tego mi teraz trzeba ;). Nigdy w życiu nie byłam tak szczęśliwa i zmęczona jednocześnie!

*  *  *

 

 

FAQ – moje włosy, czyli ich pielęgnacja, rozjaśnianie i układanie.

  Today’s post includes answers to the most frequently asked questions concerning my hair. Admittedly, I was trying to answer them in the comments, but I am aware that most of you have more interesting things to do than browsing though thousands of digressions and comments under each post only to find out what type of hair dye I use. From now on, you can always go back to this post ;).

   For the greater part of my adult life, I’ve never opted for some drastic changes in my hairstyle. The last crazy move was cutting the bangs two years ago, and most of you hadn’t even noticed that. In case of hair, I’m a traditionalist – I don’t experiment with the length and the colour, and I approach all hairstylists with caution. In case of hair care, I’m more open to new products, but since my everyday schedule is very frantic, especially lately, I don’t take this topic too meticulously. Just as probably the majority of women, I ask my friends who have beautiful shock of hair about what they do to look like that, even though I am aware that they simply were born with a different type of hair from me and their solutions may bring no results in my case. The last thing is also a warning for you – even though something can work on my hair, it doesn’t mean that it will work on yours.

1. How often do you cut ends?

According to most of my friends – too rarely. Unfortunately, in my case, the least true rule is: “the more often I cut my hair, the quicker it grows” – I’d say that the more often I cut my hair, the shorter it is. I know that you’ll try to convince me that I’m wrong, but I really tested it. I had such a time in life during which I cut my ends every three months – after two years, my hair barely reached below my ears ;)). I really like my long hair that’s why I avoid hairdressers like the devil – I try to visit them no more often than once every six months.

2. Is there a hair salon in Tricity that you recommend?

You ask me this question really often – I find it under the posts, in private messages on Instagram, and even on my business e-mail. You need to take my word for it that I really don’t treat that piece of information as a state secret that I need to guard like NASA’s inventions – if I had a hairdresser that I could recommend, I would do that without a blink. The truth is that I’m one of those people who visit a hair salon spontaneously, during shopping at the mall. I just ask whether some of the ladies have a little bit of time to slightly (s-l-i-g-h-t-l-y) cut my ends and that’s it. I don’t write down names, I don’t make appointments with a particular specialist. However, if you find yourselves trapped, you can use Gosia’s recommendations (however, I’m not taking any responsibility – all prospective complaints should be addressed to her ;)). Gosia makes appointments with Ms. Oliwia working at D&D on Wajdeloty Street in Gdańsk.

3. What washing product do you use? Do you have one favourite shampoo?

I use a few shampoos in rotation. Twice a week I wash my hair with a blue shampoo to neutralise the yellow colour (I most often choose this because it’s cheap), once a week I use this shampoo (even though it’s not quite fully a shampoo), and on remaining days I choose a delicate cinnamon shampoo that my mom brought from Canada. When it comes to hair care, I always apply a no-rinse conditioner after washing. If I have time (that is once a month) I leave it for longer, wrap my head in a towel, go to fill in the dishwasher, change diapers, wash my teeth, and then I go back to the bathroom to rinse off the product. After rinsing the conditioner, I was using Gisou oil for a certain period of time. I was really pleased with the effects – unfortunately, some time ago it crashed on the tiles in my bathroom, and I just can’t get myself to order a new one.

* * * 

Dzisiejszy wpis, to mały zbiór odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania dotyczące moich włosów. Co prawda, starałam się na nie odpowiadać w komentarzach, ale zdaję sobie sprawę, że większość z Was ma ciekawsze rzeczy do roboty niż przeszukiwanie setek dygresji i uwag pod każdym wpisem, tylko po to, aby dowiedzieć się jakiej farby do włosów używam. Teraz wszystko będziecie mogły znaleźć w tym artykule :). 

Przez większą część dorosłego życia nie decydowałam się na drastyczne zmiany fryzury. Ostatnim szaleństwem (żeby nie powiedzieć „puszczeniem wszelkich hamulców” ;)) było ścięcie grzywki dwa lata temu, której większość z Was nawet nie zauważyła. W przypadku włosów jestem tradycjonalistką – nie eksperymentuję z długością ani kolorem, a do fryzjerów podchodzę z nieufnością. W przypadku pielęgnacji jestem bardziej otwarta na nowości, ale ponieważ mój codzienny grafik jest mocno napięty, zwłaszcza w ostatnim czasie, to nie podchodzę do tego tematu z jakąś szczególną pieczołowitością. Tak jak chyba większość kobiet, podpytuję koleżanki, które mogą poszczycić się piękną bujną czupryną, o to, co robią, aby tak wyglądać, chociaż podświadomie wiem, że pewnie urodziły się z innym typem włosów niż ja i ich sposoby mogą się u mnie nie sprawdzić. 

Ta ostatnia uwaga, to również przestroga dla Was – to że coś sprawdza się na moich włosach, nie musi oznaczać, że sprawdzi się u Was. 

1. Jak często podcinasz końcówki?

Według większości moich koleżanek – za rzadko. Niestety, w moim przypadku kompletnie nie sprawdza się zasada: „im częściej podcinam włosy, tym szybciej rosną” – ja powiedziałabym raczej, że im częściej je podcinam tym są krótsze. Wiem, że będziecie mnie przekonywać, że nie mam racji, ale naprawdę to sprawdziłam. Miałam taki czas w życiu, w którym co trzy miesiące podcinałam same końcówki – po dwóch latach włosy sięgały mi ledwo za uszy ;)). Bardzo lubię swoje długie włosy więc unikam fryzjerów, jak ognia – staram się nie odwiedzać ich częściej niż raz na pół roku.

2. Czy polecasz jakiegoś fryzjera w Trójmieście?

To pytanie zadajecie mi naprawdę często – znajduję je tutaj pod wpisami, w prywatnych wiadomościach na Instagramie, a nawet na mojej służbowej skrzynce pocztowej. Musicie uwierzyć mi na słowo, że naprawdę nie traktuję tej informacji jako wielkiej tajemnicy, której muszę strzec niczym wynalazków NASA – gdybym miała fryzjera, którego mogłabym polecić, to zrobiłabym to bez mrugnięcia okiem. Prawda wygląda tak, że jestem jedną z tych osób, które do salonu trafiają spontanicznie, w trakcie zakupów w galerii handlowej. Pytam po prostu, czy w tym momencie któraś z pań ma czas aby minimalnie (m-i-n-i-m-a-l-n-i-e) podciąć końcówki i tyle. Nie zapisuję imion, ani nie umawiam się telefonicznie do konkretnej osoby. Jeśli jednak będziecie kiedyś w potrzasku, to możecie skorzystać z polecenia Gosi (nie biorę jednak za nie odpowiedzialności – wszystkie ewentualne skargi musicie kierować do niej ;)). Gosia chodzi do pani Oliwii z salonu D&D na Wajdeloty w Gdańsku. 

3. Czego używasz do mycia włosów? Czy masz jeden ulubiony szampon?

Używam kilku szamponów na zmianę. Dwa razy w tygodniu myję głowę niebieskim szamponem, który ma neutralizować żółty kolor (najczęściej wybieram ten bo jest tani), raz w tygodniu używam tego szamponu (chociaż to chyba nie jest do końca szampon), a w pozostałe dni wybieram delikatny szampon o zapachu cynamonowym, który moja mama przywiozła mi z Kanady. 

Jeśli chodzi o pielęgnację, to po myciu zawsze nakładam na włosy odżywkę do spłukiwania. Jeśli mam czas (czyli raz na miesiąc) zostawiam ją na dłużej, owijam głowę ręcznikiem, idę zapakować zmywarkę, przewinąć maleństwo, umyć zęby i dopiero wtedy wracam do łazienki, aby zmyć produkt. Po spłukaniu odżywki przez pewien czas nakładałam na włosy olejek Gisou. Byłam z niego bardzo zadowolona – niestety, jakiś czas temu roztrzaskał się o kafelki w mojej łazience, a jakoś nie potrafię się zebrać, aby znów go zamówić. 

Opakowanie kosmetyku oczywiście nie jest dla mnie priorytetem, ale fajnie, że można znaleźć produkty które spełniają wszystkie ważne kryteria, czyli po pierwsze – działa, po drugie – nie ma w swoim składzie zbyt wielu sztucznych substancji i po trzecie – ładnie wygląda na półce w łazience. Odżywkę do włosów Lavender & Avocado Intensive Conditioner marki John Masters Organics z pewnością mogę zaliczyć do tej grupy. Marka specjalizuje się w produkcji organicznych i naturalnych produktów do pielęgnacji ciała i włosów.

Mam dla Was 20% zniżki na zakupy kosmetyków John Masters Organics w sklepie internetowym topestetic.pl. Wystarczy, że przy zamówieniu na stronie sklepu wpiszecie: JOHNMAJ kod ważny jest do 31 maja (promocje nie łączą się). Pamiętajcie, że na topestetic.pl możecie skorzystać z bezpłatnej porady kosmetologa, który poleci najlepszy produkt dla Waszej skóry, a wysyłka jest zawsze darmowa.

4. Do you have any hair care rituals?

When I was a child, I loved fairy tales about princesses with hair reaching their waist who, waiting for a knight, would spend all evenings on brushing their golden locks. I don’t have hair reaching my waist, and I’d rather spend my evenings on watching Netflix, but I treat the ritual of brushing pretty seriously. I won’t go to bed without combing my hair beforehand. I start with the ends – only when they are nicely separated, I proceed to the roots of my hair – I always do it very delicately and whenever I come across the slightest resistance of the brush, I separate the entangled locks with my fingers. I repeat the ritual in the morning – before I shower.

For the night, I create a loose bun, but I never use a regular hair band – taking it off would break half of my ends. The silken ones are much better – invest in at least one, and you’ll see yourself the difference in the state of your hair.

* * *

4. Masz jakieś pielęgnacyjne rytuały?

W dzieciństwie kochałam baśnie o królewnach z włosami do pasa, które czekając na rycerza, spędzały całe wieczory na czesaniu swoich złotych pukli. Ja nie mam włosów do pasa, a wieczory wolę spędzać na oglądaniu Netflixa, ale sam rytuał czesania traktuję poważnie. Nie położę się do łóżka jeśli wcześniej dokładnie nie wyczeszę włosów. Zaczynam od końcówek – dopiero gdy są już dobrze rozczesane to zabieram się za szczotkowanie włosów u nasady – robię to zawsze bardzo delikatnie, jeśli napotykam najmniejszy opór szczotki to, zamiast nią szarpać, rozdzielam palcami splątane kosmyki. Tak samo postepuję rano – jeszcze przed prysznicem. 

Na noc związuję włosy w luźny kok, ale nigdy nie używam do tego zwykłej gumki – samo jej ściąganie połamałoby mi połowę końcówek. Te jedwabne naprawdę lepiej zdadzą egzamin – zainwestujcie chociaż w jedną, a same przekonacie się jak delikatnie potraktują Wasze włosy. 

Moje gumki są ze sklepu MOYE. Marzy mi się jeszcze ten model w czarnej wersji, który nadawałby się nawet do eleganckich strojów. 

5. How do you style your hair on a daily basis?

First, I use a spray protecting hair against hot air and, simultaneously, adding it volume (I’m recommending it in this post). Then, I put my head down and blow dry it while brushing with a thick brush (Tangle Teezer). When my hair is already dry, I use natural bristle brush to brush through the ends while directing a stream of hot air at them. To finish off, I part my hair in the middle and I’m ready to go.

6. Do you style your hair before taking photos differently than usually?

Very rarely. In most photos, you can see me in straight hair (here and here) and that’s what I look like on a daily basis. I sometimes curl my hair with a thick curler (you can see the effect in this post).

* * *

5. Jak układasz włosy na co dzień?

Najpierw stosuję spray chroniący włosy przed gorącym powietrzem i jednocześnie nadający im objętości (polecałam go w tym wpisie). Następnie spuszczam głowę w dół i suszę je czesząc jednocześnie gęstą szczotką (Tangle Teezer). Gdy włosy są już suche, sięgam po szczotkę z włosa i nadal trzymając głowę w dole wyczesuję same końcówki jednocześnie kierując na nie strumień ciepłego powietrza. Na koniec robię przedziałek na środku głowy i gotowe. 

6. Czy przed zdjęciami układasz włosy inaczej niż na co dzień?

Bardzo rzadko. Na większości zdjęć widzicie mnie w prostych włosach (tu i tu) i tak właśnie wyglądają po standardowym wysuszeniu. Czasem nakręcam włosy na grubą lokówkę (efekt zobaczycie w tym wpisie). 

7. What do you do to make your hair gain volume?

Apart from applying a spray that I mentioned in point five? If I’d like my hair to get some volume at the roots, I use wide curlers after drying my hair (it’s enough to use them on a few layers at the top). A very strong effect is attained by a hair foam that you can see in the photo below (Body Builder by Kevin Murphy).

I also use one more trick – every few months, I cut my hair thin with special scissors (around 4 cm from the roots of my hair). The shorter parts of my hair stick out from my head and, owing to that, they make the whole hairstyle increase in volume (of course, I treat only a small section of my hair with this particular treatment).

* * *

7. Co robisz, aby włosy były puszyste?

Poza spray'em, o którym pisałam w punkcie piątym? Jeśli zależy mi na uniesieniu włosów u nasady, to po suszeniu nakładam na włosy szerokie rzepowe wałki (wystarczy użyć kilku na wierzchnich partiach). Bardzo mocny efekt daje też pianka, którą pokazuję ja zdjęciu poniżej (Body Builder od Kevin Murphy). 

Stosuję jeszcze jeden patent – co kilka miesięcy przerzedzam włosy (mniej więcej 4 centymetry od nasady) nożyczkami z ząbkami. Te krótsze włosy bardziej odstają od głowy i dzięki temu unoszą odrobinę całą fryzruę (oczywiście przerzedzam tylko niewielką ilość włosów!). 

8. How to you highlight your hair?

I very much hope that you’ll understand my slight resistance towards filming the whole process. I’m not that keen on presenting myself to the world with hair dye on because this treatment is equally intimate in my opinion as hair removal or face cleansing – obviously, I do that, but it doesn’t mean that I want everyone to see me during the activity ;). Nevertheless, I’ll try to describe it as meticulously as possible. After preparing the hair dye and putting on gloves, I pin up 3/4 of my hair at the top of my head, I leave only the bottom layer (similarly as hairdressers do when they are beginning the dying process). I take very thin streaks of hair (if I were to determine their thickness, they wouldn’t even have half a centimetre), I apply a minimal amount of hair dye from the roots to the ends (I pay attention to rubbing the dye into the streak in order to get rid of the excess). If I were to determine the mathematical proportion, I’d say that I apply the hair dye maximally to 1/4 of my hair (on one “tier” I make maximally 6 thin streaks). Then, I proceed to the higher parts of my hair. I keep the dye on for around 5 minutes less than what the instructions tell me.

REMEMBER! My natural colour is probably one shade darker in comparison to what I’ve got on my head at the moment (here you can see my natural colour). In fact, a large portion of my hair is not covered with hair dye at all – the natural colour is intertwining with the highlighted streaks. Therefore, I don’t recommend my technique for diametrical changes.

9. Have you ever highlighted your hair at a hair salon?

Yes. I decided to do that on two occasions and I’ll never make that mistake again. Each time, the hairdresser wasn’t able to understand (or didn’t want to do that) what was my idea about the highlights. I didn’t approve of the effect and on the following day, I was searching for some help at any other hair salon that would take up the challenge to make my hair darker. This experience reassured me that applying hair dye to the whole hair is not a good idea and will never look natural. On the second occasion, I went to someone else, of course, yet still I wasn't satisfied – the highlights were made with too much precision and there were too many of them.

Besides, making highlights in your own bathroom takes you around 40 minutes. Taking into consideration the three hours of sitting on the chair, adjusting your schedule to another person’s, and paying three hundred zlotys, I’d rather stick to my completely unprofessional way of applying the dye.

10. What hair dye do you use?

I don’t have a favourite brand nor a favourite colour. I choose the dye intuitively when I do my shopping at the drug store. Last time, I bought this, but before that I chose that and that. One package of hair dye is enough for me, considering the length of my hair, for three applications.

If, in your opinion, I didn't answer all of the questions and you have some more, I’m waiting for your comments (as always). Let me know if there is any new topic that could be prepared in the same form of FAQ :).

* * *

8. W jaki sposób rozjaśniasz włosy?

Mam ogromną nadzieję, że zrozumiecie mój mały opór w nakręceniu na ten temat filmu. Nie bardzo mam ochotę pokazywać się światu w farbie do włosów, bo dla mnie ten zabieg jest równie intymny, jak depilacja czy oczyszczanie twarzy – wiadomo, że to robię, ale to nie znaczy, że chcę, aby wszyscy mnie w trakcie tej czynności widzieli ;). Postaram się to jednak opisać jak najbardziej precyzyjnie. Po przygotowaniu farby i włożeniu rękawiczek, spinam 3/4 włosów na górze głowy spinką, zostawiają jedynie dolną warstwę (dokładnie tak samo, jak robią to fryzjerzy, gdy zabierają się za farbowanie). Wybieram palcami bardzo wąskie pasma włosów (gdybym miała określić ich grubość to nie miałyby nawet pół centymetra) i nakładam minimalną ilość farby od nasady do końca (bardzo dokładnie rozcieram farbę na paśmie, tak aby usunąć cały jej nadmiar). Gdybym miała określić proporcję kierując się matematyczną precyzją, to powiedziałabym, że farbę nakładam maksymalnie na jedną czwartą włosów (na jednym "piętrze" robię maksymalnie 6 cienkich pasemek). Następnie przechodzę do kolejnej, wyższej partii włosów. Farbę trzymam zawsze pięć minut krócej niż zaleca producent. 

UWAGA! Mój naturalny kolor jest może o ton ciemniejszy niż ten, który mam obecnie (tutaj możecie zobaczyć mój naturalny kolor). W rzeczywistości sporo moich włosów w ogóle nie jest pokryte farbą – naturalny kolor przenika się z tym rozjaśnionym. Nie radzę więc używać mojego sposobu do diametralnych zmian.

9. Czy kiedykolwiek rozjaśniałaś włosy u fryzjera?

Tak. Zdecydowałam się na to dwa razy w życiu i już nigdy nie popełnię tego błędu. Za pierwszym razem fryzjer zupełnie nie zrozumiał (albo nie chciał zrozumieć) co miałam na myśli, mówiąc o bardzo delikatnych refleksach. Efekt tego eksperymentu nie spotkał się z moją akceptacją i na drugi dzień szukałam ratunku u kogokolwiek, kto podjąłby się przyciemnienia moich włosów. To doświadczenie jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że nakładanie farby na całe włosy nie jest dobrym pomysłem i zawsze będzie wyglądało nienaturalnie. Za drugim razem poszłam już oczywiście do kogoś innego, ale i tak nie byłam zadowolona – refleksy zostały wykonane ze zbyt dużą precyzją, no i było ich zbyt wiele. 

Poza tym, rozjaśnianie we własnej łazience trwa łącznie może z 40 minut. Jeśli porównam to z trzema godzinami siedzenia na fotelu, dostosowaniem grafiku do innej osoby i jeszcze wyciągnięcia z portfela trzystu złotych, to wolę zostać przy moim kompletnie nieprofesjonalnym podejściu do włosów. 

10. Jakiej farby do włosów używasz?

Nie mam ani ulubionej marki, ani ulubionego koloru. Farbę wybieram "na czuja" przy okazji zakupów w drogerii. Ostatnio wybrałam , ale wcześniej używałam też i . Jedno opakowanie farby, przy moich długich włosach, starcza mi na trzy farbowania. 

* * *

   Jeśli nie wyczerpałam Waszym zdaniem tematu i chciałybyście podpytać o coś jeszcze, to (tak jak zawsze) czekam na Wasze komentarze. Dajcie też znać czy istnieje jakiś temat, któremu mogłabym poświęcić kolejny wpis z cyklu FAQ :). 

scarf / apaszka – NAKD // shirt / koszula – Seaside Tones // trousers & earrings / spodnie i kolczyki – Mango