Część z Was mogła pewnie pomyśleć, że w związku z mrozami zapadłam w sen zimowy i przebudzałam się tylko po to, aby publikować niedzielne wpisy i wrzucić zestawienie blogerek. W sumie, byłby w tym jakiś pierwiastek prawdy, bo w ostatnich tygodniach nie czułam się najlepiej (nie, to na szczęście nie covid), a musiałam też zająć się porządnie moim drugim dzieckiem, czyli MLE Collection. Efekty tej pracy zobaczycie pewnie już w przyszłym tygodniu – w końcu będę mogła pokazać Wam całą kolekcję „resort” czyli produkty, które będą pojawiać się do wiosny. Wracając jednak do blogowych spraw. Dzisiejszy wpis to taki trochę test – dajcie mi proszę znać w komentarzach czy chciałybyście abym podzieliła się z Wami też ulubionymi modowymi profilami albo tymi, które są dla mnie największą fotograficzną inspiracją, a może dotyczącymi wnętrz? Czekam na Wasze sugestie i obiecuję sporo więcej publikacji w przyszłym tygodniu.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że Gabrielle to kolejna dziewczyna, która zdobyła popularność dzięki temu, że jest po prostu piękna. Ale taka ocena byłaby wobec niej naprawdę niesprawiedliwa. Owszem, ta Francuzka była kiedyś wziętą modelką, a jej wygląd przyczynił się do gigantycznej liczby obserwatorów, ale gdyby był to jej jedyny atut, nie zaczęłabym jej śledzić. Gabrielle na swoim profilu co rusz rzuca wyzwanie wszystkim swoim ukrytym demonom. Dziś otwarcie przyznaje, że postanowiła odciąć się od świata mody, bo był dla niej toksyczny, sprawił, że wciąż czuła się jak ktoś, kogo można w każdej chwili zastąpić, a ciągła gonitwa za szczupłą sylwetką odbiła się na jej zdrowiu. No dobrze, ale takie historie słyszałyśmy już wiele razy i chociaż wciąż są potrzebne, to jednak trochę mało, aby rzucić instagramowy świat na kolana. Idźmy więc dalej – Gabrielle nie bała się również powiedzieć światu, że jej mama odeszła, gdy ta była małą dziewczynką, a ciężar wychowania spadł na jej tatę. Wielokrotnie przypomina swoim obserwatorom, że to wydarzenie wyryło ślad na jej psychice i od tego czasu czuła się niewarta miłości, zawsze miała wrażenie, że jest gorsza od innych i przez całe swoje życie wstydziła się przyznać, że została porzucona – dopiero jako dorosła kobieta zrozumiała, że ma prawo winić za to tylko swoją mamę, a nie samą siebie. Opisując ten temat w kilku zdaniach nie sposób wyrazić się tak, aby nie brzmiało to patetycznie i banalnie, ale oglądając Gabrielle naprawdę można poczuć jej emocje i szczerość przekazu.
Gabrielle wcale nie twierdzi, że wszystkie osobiste wyznania przychodzą jej lekko, ale jednocześnie czuję się w obowiązku, aby pokazać swoim obserwatorom, że Instagram i piękne zdjęcia to jedno, a prawdziwe życie to drugie (tym bardziej, że sama stała się ofiarą wykreowanego świata mody). W ostatnich miesiącach Gabrielle poszła jeszcze o krok dalej, łamiąc chyba jedno z największych kobiecych tabu – bezpłodności i niepłodności. Chcąc skonfrontować się z „życzliwymi” komentatorkami, które pośpieszały ją w prokreacyjnych planach, opowiedziała i skrupulatnie zrelacjonowała historię swojej choroby. Endometrioza stała się chyba naczelną chorobą influencerek i wcale nie piszę tego z przymrużeniem oka – ze względu na własną historię jestem ostatnia z żartowania z tego tematu. Ta przebiegła i zagadkowa choroba często atakuje kobiety, które zdają się być okazem zdrowia, szczęścia i sukcesu. W przypadku Gabrielle endometrioza była już tak zaawansowana, że lekarze podjęli decyzję o usunięciu jednego jajnika, co, jak możemy sobie wyobrazić, było dla trzydziestolatki bardzo ciężkim przeżyciem.
Te wszystkie trudne tematy z początku powodują w nas lekki dysonans – mamy te piękne zdjęcia z dziewczyną z okładki, bizneswoman z perfekcyjnym makijażem i w modnych ciuchach, a tu nagle, dla odmiany, blizny na brzuchu czy szpitalny pokój. Mnie to jednak nie odstręcza – wręcz przeciwnie. Gabrielle to dla mnie przykład kobiety prawdziwej, z krwi i kości, która nie musi udawać, że jest idealna aby miliony chciały ją obserwować.
Na koniec, ciekawostka: jej mąż, Riccardo Pozzoli (tu zamieniam się trochę w plotkarę) wcześniej przez lata związany był ze słynną Chiarą Ferragni. Niektórzy złośliwcy twierdzą nawet, że to on w dużej mierze przyczynił się do jej błyskawicznej kariery, w co dziś jeszcze łatwiej uwierzyć biorąc pod uwagę fakt, że tworzy z Gabrielle nie tylko parę, ale także zgrany biznesowy duet, który stoi za prężnie rozwijającą się marką odzieżową – La Semaine Paris.
Ciężko zaprzeczyć temu, że na Instagram wchodzimy głównie po to, aby przez chwilę się odprężyć, zobaczyć coś ładnego, zainspirować się. Tym bardziej winszuję tym profilom, które nie są o tym, jak nałożyć rozświetlacz na twarz albo owinąć się kołdrą, tak aby wyglądać seksownie przy okazji jedząc croissanta, a mimo to zdobywają rzeszę obserwatorów.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że zgadzam się z każdą opinią Karoliny. Często jej sądy są dla mnie zbyt ostre, czasem nawet jeśli myślę tak samo, to pewnie użyłabym łagodniejszych słów, ale w znakomitej większości to, co udostępnia na swoim profilu Karolina, wydaje mi się po prostu ważne, a przynajmniej ważniejsze niż większość treści, na które napotykam w tej aplikacji. Czasem znajdę u niej link do ciekawego artykułu w New York Timesie, dowiem się czegoś o kryzysie klimatycznym, o kolejnym „rozbrojonym” fake newsie dotyczącym epidemii i przede wszystkim sporo poczytam o prawach kobiet i tolerancji. Karolina nigdy nie boi się wsadzić kij w mrowisko, podpaść jakiejś grupie czy walczyć z hejterami. A co najważniejsze – zdarza jej się zmienić zdanie, powiedzieć, że zaczęła rozumieć też inny punkt widzenia, wycofać się z czegoś. Dzięki temu nie patrzę na nią jak na „pieniacza”, któremu zależy na zamieszaniu i kontrowersji, ale na kogoś, kto faktycznie chciałby coś zmienić.
Gdybym miała w kilku słowach opisać to, co na swoim Instagramie pokazuje Eliza Mórawska powiedziałabym, że jest to świat pełen spokoju, nostalgii za czasami dzieciństwa spędzonego z babcią na Podlasiu, miłości do rodziny i przede wszystkim pysznego domowego jedzenia. Zresztą, to od przepisów wszystko się zaczęło – w 2006 roku, gdy blogi w Polsce dopiero pączkowały, Eliza założyła WhitePlate, gdzie dzieliła się kulinarnymi poczynaniami. Ten, kto chociaż raz odwiedził tę stronę wie doskonale, że przepisy – choć perfekcyjne, proste i niezawodne – były tylko jednym z elementów składających się na popularność kanałów prowadzonych przez tę drobną warszawiankę. Jej publikacje to nie tylko uczta dla oczu, ale także duszy i skołatanych nerwów. Zamiłowanie Elizy do poezji czuć na każdym kroku. Bez obaw, nie znajdziecie u niej wierszyków na temat makaronu, ale jestem pewna, że każdy jej tekst sprawi, że zaczniecie myśleć o czymś więcej niż tylko o jedzeniu.
To ona nauczyła mnie piec szarlotkę i smażyć najlepsze naleśniki (albo raczej „naleśniory” jak sama je nazywa). Zrobiłam z nią niezliczoną ilość sosów do makaronu, kremów i ciast i zawsze wychodziły perfekcyjnie. Czujny obserwator na pewno wychwycił, że przepisy od dłuższego czasu są lżejsze, nie zawierają mięsa i chociaż wciąż kojarzą się przede wszystkim z ciepłym domowym posiłkiem, to jednak idą z duchem czasu. Eliza nie robi i nie piszę niczego „pod publikę”. Myślę, że nie obrazi się na mnie za stwierdzenie, że jest trochę „niedzisiejsza”, bo obserwując ją od lat widzę, że w ogóle nie zależy jej na byciu na topie. I pewnie po części dzięki temu, moda na jej blog i Instagram nie mijają – wśród wszechogarniającej kreacji, epatowania luksusem i bezmyślnych choć ładnych zdjęć, miło jest zajrzeć do kogoś, kto po prostu z przyjemnością gotuję po to, aby uszczęśliwić swoich bliskich.
Tego profilu na pewno nie znacie! Pan Inżynier, to nie kto inny, jak partner wspomnianej wyżej Elizy. Można by pomyśleć, że co za dużo, to niezdrowo i że jeśli obserwuje się już Elizę, to profil Wojtka nas już nie zaskoczy. Ale to nieprawda. Jego drobne utyskiwania na życie wśród czterech kobiet (żony i trzech córek) oraz na ich nieustanne dokarmianie każdorazowo wywołują uśmiech na mojej twarzy. Profil Pana Inżyniera to też piękna lekcja równouprawnienia – jestem pewna, że zarówno zagorzałe feministki, jak i totalne tradycjonalistki będą zachwycone tym, jak wspólnie z żoną próbuje ogarnąć codzienność. Na jego zdjęciach zobaczycie trochę tego, co przygotowuje córkom na obiad, trochę bałaganu, trochę scen zwykłej rutyny dnia – wszystko z przezabawnym, a czasem i wzruszającym opisem. Warszawska Ochota, spora dawka humoru i prawdziwe życie młodego taty – wszystkie nowe posty lajkuję i sama chciałabym takie pisać!
Historia zatacza tutaj małe koło. Nigdy nie czułam się urażona przez chłopaków, że mój blog posłużył im jako inspiracja do najlepiej skonstruowanej parodii ostatnich lat i już parę razy zdarzało mi się publiczne chwalić literackie osiągnięcia Kuby, ale mimo wszystko nie spodziewałam się, że kiedyś będę promować Make Life Harder na własnej stronie. Dlaczego? Bo ich teksty na Facebooku, chociaż śmieszne i często bardzo trafne, są jednak czasem nieco zbyt wulgarne, jak na standardy takiej grzecznej kobiety jak ja… A mówiąc całkiem poważnie – spaść z krzesła ze śmiechu w trakcie czytania mężowi nowego posta MLH – to jedno. Polecać teksty nasycone przekleństwami i niepoprawnymi politycznie sformułowaniami półmilionowej grupie obserwatorek – to drugie.
Nieco inaczej ma się jednak sprawa z instagramowym profilem, który został dobrze dopasowany do typowego użytkownika (a może raczej użytkowniczki) Instagrama. Skupiam się jednak tutaj przede wszystkim na stories, bo to ono jest motorem napędowym tego profilu. Oczywiście tu także od czasu do czasu mogą zapiec nas uszy, ale dzięki różnorodnościom treści nie mamy wrażenia, że chodzi tu tylko o chamskie dowcipy. MLH codziennie funduje nam trochę newsów ze świata i polityki (nie zawsze w żartobliwej formie), przegląd najśmieszniejszych i najaktualniejszych memów, trochę prozwierzęcych apeli, a nawet charytatywne akcje podane w taki sposób, że ciężko przejść obok nich obojętnie. To trochę jak Teleexpress z dawnych lat, który balansował między tym co zabawne i istotne, ale w zdecydowanie luźniejszej formie. Więc, o ile dla niektórych teksty na Facebooku mogą być czasem trochę zbyt „hard”, o tyle stories na Instagramie oferują nam ten sam kąśliwy humor, ale w nieco lżejszej oprawie.
Odpowiadam nim zapytacie ;). Tak, to ten komplet dresowy z MLE, który obiecałam Wam już parę tygodni temu. Przędza nie ma żadnych sztucznych domieszek, a przy tym jest ciepła i zupełnie niegryząca. Obydwa produkty będzie można kupić w przedsprzedaży już jutro (wysyłka rozpocznie się w przyszłym tygodniu). Dresy, jak wszystko od MLE, zostały wyprodukowane w Polsce.
* * *