Najpiękniejsze hotele na lazurowym wybrzeżu, przepisy na tosty z awokado i sernik z pistacjami, relacje z Paryża, znudzona panda u MakeLifeHarder, kilka pomysłów na stylizacje z wykorzystaniem modnych w tym sezonie szerokich spodni – jednym słowem obraz beztroski i ładnego życia. Co za paradoks, że właśnie w Tłusty Czwartek, dwudziestego czwartego lutego – czyli w dniu, w którym Instagram powinien świętować najsłodszy dzień w roku i niczym Maria Antonina opływać w najtłustszych łakociach świata, kapać lukrem i konfiturą z róży na idealnie zaaranżowanych relacjach – w Ukrainie wybucha wojna. Świat zamarł. Pączki się nie klikały, a użytkownicy (przynajmniej ci polscy) podzielili się zasadniczo na trzy grupy. Pierwsza, która zamilkła na wiele dni. Druga, która udawała, że nic się nie stało (bo przecież materiał z pączkami już przygotowany, a i umowy z reklamodawcami podpisane więc przyjmujemy taktykę „ nie wiem, nie orientuje się, telewizora i Internetu też nie mam”). I trzecia, chyba najliczniejsza (przynajmniej w moim odbiorze), która porzuciła dotychczasową komunikację na rzecz publikowania doniesień z frontu, informacji o zbiórkach, noclegach, transporcie i innych pomocnych informacji dla wszystkich tych, którzy musieli uciekać przed wojną.
Miałam wrażenie, że w ciągu kilku godzin nasz cybernetyczny świat zrobił zwrot o 180 stopni. Zamiast sprawdzać co Negin Mirsalehi pakuje do walizki na paryski „faszynłik” nasze oczy zwrócone były na profil Wojciecha Bojanowskiego – reportera TVN24, który od pierwszych dni wojny z narażeniem życia relacjonował dla nas jej przebieg. Na jego Instagramie widzieliśmy nie tylko oficjalne materiały przygotowane dla stacji telewizyjnej, ale też ujęcia na których jego mały synek ogląda tatę w telewizji (na tle zbombardowanego wieżowca), albo przekomarzanie się z kolegami operatorami, gdy okazało się, że w schronie mają do dyspozycji tylko dwie karimaty (a panów było trzech). Trudno powiedzieć, aby te treści oglądało się „z przyjemnością” ale tak czy siak zdetronizowały one relacje osób, które śledziłam do tej pory.
Początek wojny zbiegł się z tygodniem mody w Mediolanie, który oczywiście okazał się marketingową klapą, trochę na życzenie organizatorów, którzy przyjęli taktykę numer dwa z powyższego akapitu (nic się nie stało, wojna wojną, my robimy swoje), ale o tym później. Ciężko było w nowej rzeczywistości tworzyć posty o tak przyziemnym siłą rzeczy wydarzeniu. Co zupełnie nie oznacza, że media społecznościowe należało sobie odpuścić – wręcz przeciwnie.
Paradoks polega na tym, że żyjemy w czasach Facebooka i Instagrama – nawet najstraszliwsza wojna tego nie zmienia. Tak jak w filmie „Nie patrz w górę”, gdy większość przechodniów na widok komety wyciąga smartfony, tak samo teraz przez media społecznościowe przetacza się fala obrazów – z uchodźcami, z bombardowanymi miastami, a nawet „shortfilmy” z działań dronów bojowych ukraińskiej armii. Dla niektórych to szokujące, dla wielu z nas to za dużo, ale Facebook, Instagram to najlepszy sposób na dotarcie do opinii publicznej, a opinia publiczna jest tu bardzo ważna i to na wiele sposobów – Ukraińcy muszą utrzymać wysokie morale swojego społeczeństwa i równocześnie zabiegać o poparcie zachodnich sojuszników, na których z kolei najlepiej działa presja własnych społeczeństw. Rosja próbuje robić w zasadzie to samo, ze średnim skutkiem. Na tyle średnim, że na własnym podwórku, żeby mieć szanse w tej walce, zarówno Facebooka jak i Instagrama musiała wyłączyć, zamknąć ostatnie niezależne media, a niepokornych Rosjan uciszyć drakońskim prawem. Nie rozpisując się zbytnio: na działaniach propagandowych w Internecie w czasie tego konfliktu będą pewnie pisać w przyszłości bestsellery na miarę „Serca Europy” Normana Daviesa.
Wszystkie pseudo problemy instagramowego świata mają się nijak do prawdziwej walki na froncie, strachu o własne życie, codzienności w schronie… a jednak naiwnością byłoby twierdzić, że wpływ mediów społecznościowych w tej wojnie możemy sobie tak po prostu olać. Skoro nie olewa go nasz wróg, to my też nie powinnyśmy. Dziś podsumowuję tu kilka najważniejszych i najciekawszych instagramowych przewrotów z ostatnich kilku tygodni. Po co? Bo dziś ta aplikacja przez niektórych przestaje być traktowana jako przestrzeń do publikowania „ałtfitów”, a staje się polem cybernetycznej wojny. Warto się w tym orientować, aby – zamiast stać się biernym narzędziem w tej grze – działać zgodnie z własnymi wartościami.
Głupio dodawać do tego wpisu zdjęcia, ale głupio też tego nie robić. W ostatnich tygodniach ciężko było nie odczuwać poczucia winy tylko dlatego, że wciąż miało się dach nad głową, ciepłą wodę w kranie, a w niedzielny poranek można było roztrząsać czy pójść z dzieckiem do lasu czy na plac zabaw. Z jednej strony chciałoby się stanąć w miejscu i załamywać ręce, z drugiej – nasz wróg liczy na to, że wstrząśnięty Zachód będzie się zbierał do kupy jak najdłużej. Pamiętajmy, że nasz smutek i stagnacja nikomu nie pomogą.
1. Moda i Zachód.
Dla sporej części środowiska influencerek i w ogóle branży modowej, wydarzenia takie jak rosyjska inwazja na Ukrainę stanowią bardzo niezręczny problem. Łatwiej jest nie zabierać głosu na żaden istotny temat („nie interesuję się polityką, pragnę pokoju na świecie”), bo to mniej grozi negatywnymi emocjami, niż nazywanie rzeczy po imieniu. Jest to mniej widoczne w Polsce, gdzie siłą rzeczy rozumiemy geopolityczne znaczenie obecnych wydarzeń. Za to doskonale było to zauważalne w reakcjach francuskich i włoskich domów mody, które dosyć długo zwlekały z jasnym stanowiskiem dotyczącym wojny w Ukrainie. Podczas gdy huczał już o tym cały Instagram, na profilach Prady, Louis Vuitton, Gucci i innych nie działo się kompletnie nic.
W niektórych przypadkach było potem tylko gorzej. Gdy zaczęły się pojawiać oficjalne komunikaty niektóre marki (prawdopodobnie nie chcąc narażać się swojej rosyjskiej klienteli) używały zwrotów promowanych przez Kreml, czyli między innymi „jesteśmy poruszeni sytuacją w Ukrainie”, „mamy nadzieję na szybkie zażegnanie kryzysu w Ukrainie” i tym podobne, pewnie licząc na to, że zachowują w ten sposób neutralność. Na profilu marki Prady pojawiła się nawet poprawka – po paru godzinach skasowano post gdzie użyto słowa „sytuacja” i zastąpiono je w końcu słowem „wojna”. Stało się to jednak po tym, jak tysiące użytkowników zaczęło krytykować na ich profilu tego rodzaju wygładzanie lingwistyczne.
Momentami trudno było nie odnieść wrażenia, że za takim fatalnym podejściem stoi nie tylko infantylna chęć utrzymania specyficznie pojmowanej „bezstronności”, ale też brak podstawowej wiedzy z zakresu globalnej ekonomii. Gdy wielcy projektanci niezdarnie próbowali wybrnąć z tej pułapki (tylko się pogrążając), każda rozgarnięta osoba po maturze oglądająca CNN wiedziała już doskonale, że w Rosji torebki z Mediolanu i Paryża nie będę najbardziej pożądanym towarem i, że na tle innych problemów wywołanych sankcjami, mało kto będzie zwracał uwagę na zbyt dosłowne wsparcie zaatakowanego państwa.
Za producentami szły reakcje niektórych gwiazd Instagrama. Granice były jasno wytyczone i można było je łatwo zidentyfikować, na przykład po reakcji na komentarze. Jeśli pod postem większość z ponad tysiąca domaga się jakiejś reakcji na wydarzenia nad Dnieprem i nie ma to żadnej odpowiedzi, to znaczy, że gdzieś leży problem. Oczywiście nie zawsze było to całkowite przemilczenie sprawy. Tu, podobnie jak w przypadku oficjalnych komunikatów modowych gigantów, można było obserwować wyścigi na jak najbardziej zawoalowany opis rosyjskiej agresji. A więc ponownie odmienianie przez wszystkie przypadki „sytuacja”, „tragedia”, „kryzys” i nawoływanie do pokoju nie mówiąc jednocześnie, czyje działania ten pokój zburzyły.
Bombardowanie miast to nie jest powódź w Indiach, ani pożary lasów w Australii. Nazwanie rzeczy po imieniu, nie tylko samej wojny, ale także agresora powinno być naturalne dla każdej osoby, która stara się być uczciwa wobec swoich czytelników. Dlatego brak tych elementów w komunikatach bardzo uderza. Oczywiście rozumiem, że dla wielu blogerek, szczególnie z Zachodu, jest to zupełnie nowe doświadczenie. Zamiast słodkiego, neutralnego – za przeproszeniem – pierdzenia trzeba jasno się określić. Do tego potrzebna może być wiedza i umiejętności, które – jak się niestety okazało – nie są najmocniejszą stroną części osób zajmujących się modą w Internecie.
[To nie jest „współpraca”.] Instagram stanął na wysokości zadania na wielu płaszczyznach. Informacje z frontu, koordynowanie noclegów dla uchodźców, udostępnianie zbiórek, a także długofalowe akcje pomagające Ukrainkom w asymilacji to inicjatywy, które dosłownie zalały tę aplikację w ostatnich tygodniach. Na powyższym zdjęciu widzicie profil dziewczyn HerImpact, które są świetnym przykładem na to, jak można nieść realną pomoc.
Ostrożność w opisywaniu wojny jest tym bardziej irytująca, że w momencie, w którym w Ukrainie Rosjanie mordują i porywają dziennikarzy, a w Rosji kilkanaście tysięcy ludzi siedzi w aresztach za protesty (niektórzy za to, że stali na ulicy z pustymi kartkami A4!), „ktoś sławny” we Włoszech woli nie mówić o tym, że tę wojnę wywołał konkretny człowiek stojący na czele konkretnego państwa, bo nie chce urazić swoich rosyjskich obserwatorów (lub boi się o niektóre swoje kontrakty reklamowe).
Dobra wiadomość jest taka, że opisane powyżej zjawiska są w zdecydowanej mniejszości. Całościowa reakcja Zachodu, w tym największych firm z wszelkich branż jest zdecydowana i bardzo budująca. Od McDonald’sa po H&M – jednoznacznie pokazujemy Rosji, że podeptanie zasad cywilizowanego świata oznacza odcięcie się od tego świata z wzajemnością. I nie zmieni tego tych kilka firm, które udają, że nic się dzieje (dla porządku o to lista „łamistrajków”, aktualna na niedzielę wieczór: Nestle [właściciel takich marek jak KitKat, Princessa, Nan, Bobo Frut, Nescafe, Nałęczowianka], Winiary, Auchan, Leroy Merlin, Decathlon, Spar, Pirelli, Oriflame, Koti, Ecco, Salvatore Ferragamo).
2. Kto i jak walczy na Instagramie?
Co ciekawe, w mediach społecznościowych swoje „racje” próbowała także przedstawić druga strona. Choć może „przedstawić” to zbyt mocne słowo. Na Instagramie przed wojną funkcjonowało bardzo dużo Rosjanek. Furorę (w negatywnym sensie) zrobiła pewna dziewczyna z Moskwy, która chciała zaprotestować przeciwko sankcjom wyrzucając z krzykiem swoje ubrania i akcesoria luksusowych, europejskich marek do kubła na śmieci. Wyszło chaotycznie, bo nawet w Rosji uznano, że sprowadzanie trudnej sytuacji kraju do ciuchów i torebek to przesada, a sama bohaterka potem przyznała, że protest był mocno wirtualny, bo wyrzucone rzeczy po nagraniu ostrożnie ze śmietnika wybrała i dalej w nich chodzi. Wyszło wręcz symbolicznie – Putin mówi rodakom, że Ukrainy Rosja nie zaatakowała, tylko prowadzi operację specjalną przeciwko jakimś nazistom, a Rosyjska influencerka chce pokazać, że obraża się na zachodnie marki z powodu sankcji przekonując, że nie potrzebuje ich ciuchów by potem je szybko odzyskać. Jedne z głośniejszych działań propagandowych Rosji skierowanych głównie na Instagram to promowanie akcji związanej z literą „Z”, a także nagłaśniając niszowe wypowiedzi z państw NATO które mają potwierdzać, że od lat wspólnie z Litwinami, Łotyszami i Estończykami jedyne czym się zajmowaliśmy to przygotowaniem inwazji na Rosję niczym w 1610 roku.
A teraz coś krzepiącego. Masowe, spontaniczne i wynikające z czystej chęci niesienia prawdy, działania użytkowników Instagrama w ostatnich tygodniach pokazały, że prawdziwe zrywy społeczne są warte więcej niż najlepiej opłacane trolle. Influencerzy skrupulatnie wykorzystywali swoje zasięgi aby edukować swoich obserwatorów w jaki sposób docierać do rosyjskich użytkowników i przekazywać prawdziwe informacje na temat wojny ( polecam na przykład relacje pana Kempy). Próby przedstawienia treści zgodnych z rosyjską propagandą wywoływały lawinę komentarzy opisującą faktyczną sytuacją w Ukrainie. Skutek był więc raczej odwrotny od zamierzonego. Rosyjskie służby chyba szybko się zorientowały, że zachodnich społeczeństw raczej w mediach społecznościowych do swoich racji nie przekonają, a z kolei zagrożenie, że w Rosji kolejne osoby zaczną powątpiewać w państwową propagandę przez treści z Facebooka, Youtube’a czy Instagrama jest duże i 13 marca ogłoszono zamknięcie tych platform w Rosji (blokada jest do ominięcia przy odrobinie wiedzy informatycznej). Efekt jest taki, że wszyscy w Rosji przenieśli się na Telegram, który w zasadzie jest klonem Whats'appa z pewnymi dodatkowymi funkcjonalnościami, ale mającym opinię – nie wiadomo czy słusznie – bardziej anonimowego. Podobno niektórzy aktywiści pozakładali nawet profile na rosyjskim Tinderze i tam również próbuję przebić się przez cenzurę i zamiast zaproszeń na randki wysyłają zdjęcia zbombardowanego Charkowa.
Oczywiście w Internecie jest także sporo Rosjan, którzy sami stoją po stronie napadniętego sąsiada i próbują przebić się ze swoim przekazem. Warto pamiętać, że obecnie, za przekazywanie informacji z frontu odmiennych od rządowej propagandy w Rosji grozi 15 lat więzienia. Dostępne są nagrania z ulic Moskwy, Petersburga i innych miast, na których ludzie są brutalnie aresztowani nie tylko za aktywne protesty z transparentami, ale często po prostu za stanie w grupie bez celu. Wspomniałam już o kartkach A4. To autentyczna historia, w zeszłą niedzielę w centrum Nowosybirska młody chłopak stanął na placu z pustą kartką A4, po 30 sekundach z wykręconymi rękami był już prowadzony do policyjnej ciężarówki. To tak w temacie zapędów niektórych, by natychmiast każdy samochód z rosyjską rejestracją w Polsce traktować jak czołg okupantów (nie mówiąc już o Białorusinach, którzy bardzo często są w Polsce, bo uciekli przed swoim dyktatorem).
3. Kropla drąży skałę.
Pozostaje pytanie, czy poza zaangażowaniem się w pomoc uchodźcom i działania humanitarne coś możemy zrobić? Uważam, że jak najbardziej tak. Z dnia na dzień okazało się, że każdy z nas jest w jakiejś siatce powiązań i lajkując profile ze zdjęciami kwiatów i rolkami z przygotowywania makaronu też może stać się narzędziem w konflikcie, który militarnie co prawda nie wypływa poza granice Ukrainy, ale cybernetycznie już tak.
To, że reakcja zachodniego świata na rosyjską agresję jest tak konsekwentna i doskwierająca to w dużej mierze efekt społecznego oburzenia, którego ujściem jest Internet. Sankcje nie objęły BigMaców i McRoyalów, czy Coca-Coli. Światowe koncerny mogły dalej, w majestacie prawa zarabiać w Rosji i sprzedawać Rosjanom to, do czego przywykli. Presja zwykłych ludzi robi swoje i chociaż ciężko w to uwierzyć wpływa na decyzję prezesów największych spółek na świecie. Sprawdźcie profil facebookowy polskiego oddziału sieci Decathlon. Ostatni wpis jest z 24 lutego (wcześniej kolejne posty pojawiały się co 2-3 dni). Chłopaki od czterech tygodni siedzą i zastanawiają się co zrobić. Albo i nie – niewykluczone, że żadna agencja zajmująca się obsługą profili firmowych nie chce już po prostu z tą siecią współpracować i nowych postów nie ma kto wrzucać. Wbrew pozorom takie problemy nie pozostają w korporacjach bez echa.
Warto przypomnieć sobie także metody działania internetowych trolli. I nie mam tu na myśli jakichś 14-letnich złośliwców z wykopu, ale profesjonalne farmy siejące rosyjską propagandę. Schemat ich działania był już przedmiotem wielu badań. Zaczyna się zawsze tak samo, od budowy bazy followersów za pomocą wrzucania śmiesznych kotów, paczaizmu i tak dalej. Gdy posty z danego profilu wyświetlają się na tablicach odpowiedniej ilości ludzi, zaczyna się konsekwentny dryf w odpowiednią stronę. Schematy są przewidywalne – obecnie rosyjską propagandę promują konta, które wcześniej podważały szczepienia. Pamiętajmy o tym i wystrzegajmy się followowania każdego konta, na którym mignął nam śmieszny obrazek (o dziwo ruskie trolle trafiły także na ten blog i próbowały się rozpanoszyć w komentarzach).
Korzystanie z mediów społecznościowych od zawsze traktowane jest jako coś mało poważnego. Wiele osób bardzo irytują kariery instragramowych celebrytek (zapewne niejedna osoba mnie również do tego grona zalicza – co zrobić ;)) i ciężko jest im zrozumieć, że to, co kryje się pod „tworzeniem treści w mediach społecznościowych” nie jest wyłącznie infantylną, niepoważną zabawą. No cóż, gdyby tak było, druga największa potęga militarna świata nie uznałaby przecież Instagrama za zagrożenie dla swoich działań, które trzeba pilnie zneutralizować. Informacja jest jednym z kluczowych elementów tej wojny, a media społecznościowe stanowią jej źródło dla miliardów ludzi na Ziemi. Zaprzeczanie temu to naiwność.
Nawet jeśli wydawało się nam, że Instagram jest oderwany od rzeczywistości, a jego użytkownicy nie są zainteresowani problemami świata, to teraz widać czarno na białym, że zwykła aplikacja w telefonie może stać się polem informacyjnej bitwy. Jedni ruszają ze zorganizowaną propagandą, a inni bezinteresownie chcą pisać o prawdzie i nieść pomoc. Oby tych drugich było nieporównywalnie więcej.
* * *