Dlaczego ten późno-jesienny lockdown może być „lepszy” od wiosennego? Mały poradnik ze szczyptą świątecznego nastroju.

   Chociaż Sopot od zawsze był miejscem, które jesienią i zimą nieco zamiera, to jednak nigdy aż tak. Ostatnio mam wręcz wrażenie, że na ulicy łatwiej spotkać lisa niż człowieka. Od mniej więcej miesiąca powracające ograniczenia związane z epidemią znów uprzykrzają nam każdy dzień. Dla niektórych przedsiębiorców to prawdziwe życiowe tragedie, dla rodziców – powrót do koszmaru lekcji zdalnych, dla całej reszty – z pewnością mniej przyjemna codzienność. Nie znam właściwie nikogo, kto powiedziałby: „każda nowa restrykcja wywołuje uśmiech na mojej twarzy”. Niepoprawni optymiści powiedzą co najwyżej, że jakoś szczególnie im to nie przeszkadza. No cóż, ciężko oczekiwać – nawet w imię wyższych wartości – że ograniczanie naszych praw spotka się z entuzjazmem albo chociaż z obojętnością. Wiosną na blogu pojawiło się parę tekstów o tym, jak zmienia się nasza codzienność, praca i wypoczynek w trakcie epidemicznych obostrzeń i jak sobie z tym poradzić (sprawdźcie tutaj i tutaj). Historia lubi się jednak powtarzać… a raczej rymować, bo dziś jesteśmy w podobnej, ale jednak nieco innej sytuacji. W mojej ocenie (wbrew pozorom) z psychologicznego punktu widzenia – lepszej.

   I nie chodzi tu nawet o nowe optymistyczne informacje na temat szczepionki. Nie wątpię, że w wielu rozbudziły one nadzieję (choć u niektórych pewnie wręcz przeciwnie), że jesteśmy bliżej niż dalej końca tej rundy wiecznej walki z naturą, ale to nie o niej będzie ten artykuł. Nie mamy bowiem żadnego wpływu na to, czy faktycznie będzie ona gotowa na wiosnę, więc uzależnianie od niej naszego nastroju nie jest dobrym pomysłem. Psychologowie są zgodni, że ludzie czują się dobrze i bezpiecznie, gdy mają poczucie kontroli nad własnym losem, a o ile nie pracujemy teraz w Pfizerze lub innym koncernie farmaceutycznym i nie jesteśmy naukowcem pracującym nad ocaleniem ludzkości przed wirusem, to powinniśmy skupić się na tym, co sami możemy zrobić, aby poczuć się lepiej w czasie lockdownu (przy okazji – znacie jakieś adekwatne polskie słowo? propozycja wujka googla pod tytułem „zakaz wyjścia”, choć w zasadzie mówi, o co chodzi, brzmi absurdalnie, a pojęcie kwarantanny kojarzy się bardziej z prawnym zakazem nałożonym przez sanepid).

    Już nie przynudzam, bo nawet mój tata, który twierdzi, że czytał „Krzyżaków” z wypiekami na twarzy (według mnie, musiał mieć w tym czasie różyczkę albo dostał po prostu alergii na laktozę) powiedział, że moje artykuły na blogu są za długie. A więc do brzegu – wiem, że ciężko jest się wygrzebać z tego stanu, w którym bombardując się złymi wiadomościami zakładamy najgorszy, kasandryczny scenariusz i powtarzamy sobie w kółko, że nic nie ma sensu, a resztę życia spędzimy bez relacji międzyludzkich, restauracji, podróży i prawdziwych świąt. Warto jednak spróbować, tym bardziej, że teraz będzie po prostu łatwiej. O czym piszę poniżej. 

1. „Epidewolucja”.

  Po pierwsze i najważniejsze, każda kryzysowa sytuacja, w której się znajdujemy uczy nas jednego: że udało nam się przetrwać. Brzmi bardzo pompatycznie, zwłaszcza w zestawieniu z problemami typu „Skończył mi się podkład! Co teraz skoro Sephora w Galerii Bałtyckiej jest zamknięta?”, ale ta zasada sprawdza się zarówno w sprawach „życia i śmierci” jak i tych bardzo przyziemnych. Na dodatek, gdy taka sama sytuacja spotyka nas parę razy z rzędu, to lęk, który odczuwamy, staje się coraz mniejszy, aż w końcu prawie go nie odczuwamy. Wniosek? Ósmy lockdown to będzie bułka z masłem.

   No dobrze, koniec żartów. Człowiek ma ogromną zdolność do przystosowywania się. Trudno znaleźć lepszy na to dowód niż ewolucja ludzkich postaw w trakcie trwającej pandemii. I nie odnoszę się tutaj do jakichś skrajnych reakcji typu negowanie wszystkiego i szukanie statystów wśród pacjentów szpitali. Zdecydowana większość z nas, bez względu na to, jak poważnie traktujemy zagrożenie koronawirusem, zupełnie inaczej zachowywała się na wiosnę, a zupełnie inaczej zachowuje się teraz. Wydaje się, że to było dawno temu, ale tak, opróżnialiśmy z mąki i makaronu półki sklepowe, papier toaletowy awansował do rangi papieru wartościowego, a ulice miast były puste jak Bershka w godzinach dla seniorów. Nieśmiało przypominam, że działo się to przy dziennej liczbie zakażeń stukrotnie mniejszej niż dzisiaj. Przyzwyczailiśmy się do tego zagrożenia i oswoiliśmy je. Dlatego też zapowiedzi kolejnych obostrzeń nie robią już na nas takiego wrażenia. Są też jednak obiektywne przyczyny tego, że wizja siedzenia w domu nie paraliżuje nas tak bardzo, jak wiosną.

   Same na pewno przyznacie, że to, co na początku wydawało się czymś dziwnym, dziś jest już naturalne. Okazało się, że to żaden problem wziąć ze sobą na plac zabaw mini płyn do dezynfekcji, pranie maseczek też już jakoś weszło w krew. Ominęło mnie ciekawe doświadczenie nauki zdalnej, ale z opowieści koleżanek i rodziny wiem, że powinnam się z tego cieszyć. Sporo nasłuchałam się o dysfunkcjach samych lekcji, ale też o problemach całego „gospodarstwa domowego” w godzinach „pracy”. Kilka osób równocześnie realizujące „szkolne” lub „dorosłe” home office, przekrzykujące jeden drugiego, dzięki czemu nauczyciel/szef usłyszy to, co trzeba, rozłączające się połączenie internetowe, prezentacja planu marketingowego z przedszkolakiem na kolanach to tylko kilka przykładów z życia wziętych. Wielu z nas wykorzystało letnią wirusową odwilż na zakup słuchawek typu „call center”, zadbało o lepsze łącze czy umowę z operatorem, ktoś wyposażył wszystkich członków rodziny w laptopy, choćby używane z allegro czy pożyczone od ciotki, która musiała w związku z tym zakończyć rozgrywki pasjansa. Wiemy, gdzie mamy sadzać dzieci z komputerem, żebyśmy mogły bezpiecznie poruszać się po domu w bieliźnie. A same dzieci nauczyły się podkładać spreparowane obrazki pod obraz z kamery, by móc bezkarnie grać w StarCrafta. Potrzeba matką wynalazku!

skórzana spódnica – Answear.LAB kolekcja "Król" // dzianinowa kamizelka – Arket // buty – Jimmy Choo 

A tu widzicie moją wersję stroju "home office" gdy czeka mnie ważna wideo-rozmowa, albo z jakiegoś innego powodu zestaw "legginsy plus bluza" może się nie sprawdzić. 

dzianinowa kamizelka – Arket // biały dół od dresy – HIBOU (mój ukochany model) // wełniane skarpetki – Wool so Cool

Jednak częściej mój zestaw "home office" wygląda tak…

    Na pewno jest mi łatwiej zachować dobry humor, bo dla mnie praca z domu z dzieckiem od dawna była normalnością, ale wiem, że wielu z Was nie jest do śmiechu. Jednocześnie jestem pewna, że wiosną udało się Wam wypracować sporo mechanizmów, które pozwolą utrzymać strukturę dnia w ryzach. Podpowiem Wam tylko, że w dobie pandemii największe wypalenie, zmęczenie i poczucie beznadziei przypada na godziny między jedenastą a trzynastą. To dlatego, że do tej pory większość z nas była w tym czasie najbardziej produktywna, więc wszelkie niedogodności są wtedy najbardziej irytujące. To normalne i naprawdę nie świadczy o tym, że sobie z czymś nie radzicie. 

2. Mózg próbuje oszukać nas, my spróbujmy oszukać mózg.

   Koniec fałszywej tęsknoty. Nasz mózg otrząsnął się po pierwszym szoku i ograniczeniu wolności i dziś lepiej radzi sobie z informacjami dotyczącymi epidemii. Nie wierzycie? Pamiętacie zapewne żartobliwe komentarze (w tym moje), jak to nagle dla niektórych ogromnym życiowym problemem stało się zamknięcie teatrów, oper i kin? Ludzie, marnujący przed pandemią całe dnie przy telewizorze, nagle zapałali miłością do wysokiej kultury i rozpaczali na myśl, o tym, że nie zobaczą w tym roku Wesela Figara na własne oczy. Można w pewnym uproszczeniu powiedzieć, że jeśli ktoś w kwietniu miał z tym problem, dziś być może zdał sobie sprawę z tego, że ostatni raz w teatrze był w podstawówce z klasą i nie jest to jego kluczowa potrzeba życiowa (choć po cichu liczyłam, że zamknięcie teatrów i filharmonii uświadomi wszystkim jak jest ważna). Wydaje się, że ten pierwszy odruch tęsknoty za zakazanym owocem mamy już za sobą. Ten mechanizm dotyczy jednak wielu innych aspektów naszego życia. Nasz mózg potrafił płatać nam figle i zamiast pomagać podtrzymać dobry humor, fiksował się na negatywach. Na szczęście, zasada działa też w drugą stronę – możemy zafundować naszemu umysłowi małe oszustwa, które sprawią, że i on i Ty poczujecie się lepiej.

Moja skórzana spódnica o idealnym kroju (dzięki rozcięciu nie wygląda zbyt ciężko), to jeden z elementów limitowanej kolekcji Answear.LAB , która jest współczesną interpretacją warszawskiej mody z lat trzydziestych. Inspiracją do jej powstania były kostiumy z serialu „Król”, który zrealizowano w oparciu o bestsellerową powieść Szczepana Twardocha. Kolekcja czerpie z dorobku projektantów epoki, głównie Elsy Schiaparelli, nie brakuje także inspiracji ówczesnymi ikonami kina: Gretą Grabo czy Marlene Dietrich. Piękne połączenie świata mody i kina.

    W jednym z klasycznych już eksperymentów pokazujących działanie tak zwanego torowania studenci mieli chodzić cały dzień z przyklejonym do twarzy sztucznym uśmiechem. Okazało się, że taki prymitywny wręcz zabieg poprawił im nastrój – poczuli się lepiej, choć teoretycznie nie mieli powodu. To oznacza, że nasz umysł bywa zadziwiająco prosty i łatwo go przechytrzyć. Jeśli więc znów dopada Was ponury nastrój, że w ten weekend nie spotkacie się ze znajomymi, nie usiądziecie w restauracji, czy nie odpoczniecie od dzieci, to nie dajcie się zwieźć Waszemu umysłowi, który będzie bojkotował wszystkie Wasze próby wzięcia się w garść. Nastrój wpływa na nasze zachowanie, ale zachowanie wpływa też na nasz nastrój. Nie zafunduję Wam jednak rady w stylu „rozluźnij się”, bo mnie samą czytanie takich tekstów tylko denerwuje (kochani internetowi publicyści – zapewniam Was, że te dwa wyrazy jeszcze nigdy nikogo nie rozluźniły). Nie będę więc tutaj pisać o „mindfulness”, ćwiczeniach oddechowych i abstrakcyjnych radach typu „ciesz się chwilą” albo „skup się na pozytywach”. Trzeba po prostu ruszyć się z miejsca na tyle szybko, aby nasz umysł nie zdążył zareagować i powiedzieć nam „Ale dlaczego?! Przecież tak fajnie jest nam tutaj siedzieć w smutku na fotelu?! Natychmiast ściągnij te buty, weź telefon do ręki i poczytaj o statystykach Ministerstwa Zdrowia!”.

    Co możemy robić? Możliwości mamy znacząco mniej niż kiedyś – to niezaprzeczalny fakt. Ale największym zagrożeniem, jest porzucenie jakiejkolwiek aktywności, tylko dlatego, że część z nich została zakazana. Przykład? W Stanach Zjednoczonych przed Świętem Dziękczynienia gwałtownie wzrosła ilość zamówień na dostawę do domu tradycyjnych placków z jabłkami. Zaraz… narzekamy na pandemiczną monotonię i marazm, że nic nie wolno nam robić, a kiedy jest okazja, żeby – jak zawsze – upiec samemu te świąteczne placki, to czekamy za założonymi rękami na dzwonek do drzwi? (No chyba, że chcemy wesprzeć upadającą gastronomię, wtedy jest to jakieś usprawiedliwienie). To jest według mnie największe psychologiczne zagrożenie jesiennej kwarantanny. „Skoro nie mogę robić wszystkiego, to nie będę robiła nic” – nasza psychika, zniechęcona brakiem szerokich perspektyw, będzie nakazywać robić nam jeszcze mniej niż wcześniej.  Starajmy się więc wykorzystać wszystkie opcję dozwolone w czasie pandemii. To spektrum jest mniejsze niż kiedyś, ale nadal można dzięki temu fajnie spędzić czas. Widzę to zresztą na własnym przykładzie – przed  koronawirusem nasze jednoślady lądowały w piwnicy we wrześniu, bo przecież tyle było innych ciekawszych rzeczy do roboty w weekendy. Mamy połowę listopada, ale mimo zimna nie odpuszczamy teraz naszych rowerowych wycieczek. Właściwie jest już oczywistym, że jeśli tylko pogoda pozwoli, plan na sobotę jest jeden – objazd po najpiękniejszych ulicach Sopotu, później kurs na Orłowo, gdzie przystajemy w ogrodzie teściowej i dostajemy od niej po filiżance pysznej kawy, a potem wracamy do domu alejkami przy plaży. Po takich wyprawach naprawdę nikt nie myśli o tym, że galerie handlowe są zamknięte.

Najtrwalsze wełniane skarpety jakie miałam. I chyba najpiękniejsze. Wykonane ręcznie od pierwszej pętelki do ostatniej zakończonej nitki. Oczywiście od polskiej marki.       Z kodem MLE możecie otrzymać rabat o wysokości 10% (kod jest ważny od dzisiaj do soboty, czyli do 21 listopada) na wszystkie czapki oraz skarpetki dostępne na stronie Wool So Cool.

  Po raz kolejny powtórzę, że wykonywanie konkretnych czynności, także w ramach wypoczynku, pozwoli nam zachować lepszy stan psychiczny niż kursowanie między kanapą a lodówką, niekończące się oglądanie memów na fejsie i snucie wyobrażeń o tym, co robilibyśmy gdyby nie wirus. Postarajmy się – na przykład – zawsze iść na spacer z jakimś konkretnym celem. To nie musi być nic wielkiego – uczenie psa nowych sztuczek (albo tych najbardziej podstawowych, z którymi Portos wciąż ma problem), wyprawa na inny niż zwykle plac zabaw czy zebranie bukietu liści z przynajmniej pięciu gatunków drzew.

3. Paskudna pogoda nam sprzyja.

 Gdy wiosną cała Polska udała się na dobrowolną kwarantannę wszyscy mocno marudzili. W końcu robiło się cieplej, świat budził się do życia po zimie, a my musieliśmy siedzieć zamknięci w domu. Nic fajnego. Byliśmy spragnieni spotkań, imprez, wyjazdów. Nawet jeśli nie korzystaliśmy pełnymi garściami z uroku wiosny w poprzednich latach, przymusowe siedzenie w domu i tak było bolesne. Z jesienią jest jednak inaczej. No bo czyż nie jest prawdą, że dawniej w listopadzie też głównie siedzieliśmy w domu? Kilka stopni na plusie, mżawka i przenikliwy wiatr znacznie bardziej zniechęcają do wychodzenia z domu niż niewidzialny wirus. Nie mówiąc już o tym, że obecnie mamy tylko zalecenie pozostawania w domu, a wiosną był to nakaz (nie wchodząc w dyskusję nad umocowaniem prawnym tego rozwiązania).

Zapracowane umysły potrzebują miejsca do odpoczynku. Jeśli czasem macie wrażenie,, że leżąc w łóżku dopada Was gonitwa myśli, a im bardziej próbujecie ją od siebie odpędzić, tym jest gorzej, to ta książka będzie dla Was idealna. Jej autorka jest przedstawicielką nowej generacji twórców, bo zyskała sławę dzięki swoim podcastom, a nie tradycyjnym książkom. „Nic się nie dzieje” to zbiór kojących opowiadań na dobranoc. Towarzyszą im żartobliwe ilustracje, przepisy i sposoby na medytacje, łagodzące nadwyrężone nerwy i pomagające budować dobre nawyki pielęgnujące sen. Na dodatek, książka jest pięknie wydana. 

  Traktujmy więc obecny czas jako taką „megajesień” (podsyłam Wam tutaj, tutaj i tutaj linki do paru jesiennych wpisów z zeszłych lat, które pokazują, że wtedy też wolałam siedzieć w czterech ścianach). Na zewnątrz ziąb, a ja w środku, w ciepłym wnętrzu powoli wypełniającym się świątecznymi ozdobami, siedzę z kubkiem herbaty i czytam dobrą książkę (kieliszka wina nie polecam, bo pierwsze badania sugerują, że lockdown zwiększa problem uzależnienia od alkoholu). Do polecenia mam jak zwykle parę tytułów. Zacznę od tego, że w księgarniach pojawił się „Czuły narrator” Olgi Tokarczuk – to pozycja, którą już parę razy widziałam na różnych listach do Świętego Mikołaja. Zaskoczona jestem niezwykłą mocą jaką ma w sobie książka „Nic się nie dzieje” autorstwa Nicolai Katrhyn. Jednym zdaniem jest to zbiór opowiadań na dobranoc, które mają na celu wprowadzić nas w głęboki i spokojny sen. Brzmi dziwnie, ale warto spróbować. Wracając do polskich autorów – pewnie nie wyglądam Wam na fankę powieści o brutalnym gangsterskim świecie, który nie ma nic wspólnego z klimatami „hygge”, ale jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiecie ;). „Król” Szczepana Twardocha ukazuje społeczny, religijny i polityczny tygiel w przedwojennej Warszawie. To jedna z tych powieści, w których okazuje się, że nie wszystko jest takie, jakie nam się wydaje, a czarne charaktery budzą największą sympatię. Klimat półświatka i warszawskich elit oddany kapitalnie – czytałam z wielką przyjemnością. Książkę można jednak zamienić na serial. Być może słyszeliście, że „Król” doczekał się swojej ekranizacji i dwa pierwsze odcinki są już dostępne w internecie na platformie Canal+ (tu możecie obejrzeć zwiastun). Jeśli macie już opłacony dostęp, to skorzystajcie i koniecznie obejrzyjcie również „Małe kobietki”, „Boże ciało” i „Parasite”. 

Odpowiadam Wam zbiorczo tutaj, bo chociaż to krzesło pojawiało się u mnie już wiele razy, to jakoś nie miałam okazji napisac o nim czegoś więcej, a wciąż pojawiają się pytanie o to, co to za model. Właściwie jest to fotel, a nie krzesło (model Leaf) i można go znaleźć w ofercie kultowej marki TON. Pod jej szyldem powstało wiele ikonicznych modeli, a sama marka może pochwalić się innowacyjnymi metodami produkcji, które są przyjazne środowisku (między innymi użycie farb na bazie wody zmniejszając tym samym poziom emisji związków organicznych, które negatywnie wpływają na układ odpornościowy człowieka, a także ponowne użycie odpadów). W swoim domu mam jeszcze dwa modele tej marki, w tym przypadku wybrałam używane wersje, ale to chyba najlepszy dowód na to, że produkty TON są dobrą inwestycją.

4. Grinch zaciera ręce. Nie wie na kogo trafił…

   Dla mnie największą osłodą jesienno-zimowego lockdownu i listopadowej szarugi  jest oczywiście przedświąteczna krzątanina. Tak, wiem, że te Święta będą inne (to temat na długi artykuł, więc nie będę go tutaj zbyt rozwijać) i dlatego warto już teraz zanurzyć się w tym szczególnym nastroju. Nie ma co ukrywać – świąteczne przygotowania były z reguły ciągłym wyścigiem z czasem, najważniejsze kwestie ogarnialiśmy w ostatniej chwili. Teraz będziemy mieli więcej luzu: na przygotowanie listy prezentów, na ich zdobycie, na zbudowanie w domu świątecznego klimatu. Wzbogaćmy te święta o coś więcej niż zwykle – potraktujmy na serio Opowieść Wigilijną dodając do naszych świątecznych zwyczajów ten najpiękniejszy – dzielenia się dobrem (bo puste nakrycie, choć jest uroczą tradycją, trudno nazwać prawdziwą pomocą). Pomyślmy przede wszystkim o najstarszych. O naszych babciach i dziadkach – to dla nich na pewno cięższy czas niż dla nas, więc dzwońmy częściej, wysyłajmy zdjęcia, prowadźmy z nimi video-rozmowy, zapukajmy do okna. Jestem pewna, że nie tylko oni poczują się dzięki temu lepiej…

   Czas na ngrodę dla wszystkich wytrwałych! Pękam z dumy, że tyle z Was zapisuje się do śledzenia moich muzycznych składanek, a że sama już od kilku dni słucham piosenek o reniferach, dzwonkach i jemiole, to Wam też nie powinnam tego odmawiać. Tutaj znajdziecie moją świąteczną playlistę. Znajdziecie tam sporo klasyków, ale starałam się dodać też sporo takich utworów, które nie zostały jeszcze wyeksploatowane do cna przez galerię handlowe. UWAGA! Muszę tu wyraźnie podkreślić, że nie są to kolędy – te zawsze mają swoją premierę dopiero w Wigilię.

*  *  *

   Kilka pokrzepiających słów na koniec. Życie płynie szybciej niż nam się wydaje, niezależnie od tego, czy walczymy z pandemią, czy nie. „No to nas pocieszyłaś, Kasiu” – macie mi pewnie ochotę odpowiedzieć z przekąsem, ale taka jest prawda i nic na to nie poradzimy. Tym bardziej żyjmy tak, aby dobrze wykorzystać dany nam czas – mówię Wam, że zleci jak z bicza strzelił. 

Jesień wchodzi do mnie przez kuchnię, czyli kilka zdań o JOMO, nowa playlista, przepis… jednym słowem: UMILACZE

 

   Jesień wkracza do mnie przede wszystkim przez kuchnię, aby potem rozgościć się w moim salonie,  przynieść do wazonów trochę rajskich jabłuszek i gałązek dzikiej róży, aby w końcu przypomnieć mi o ulubionych serialach i kilku nieprzeczytanych książkach. Nawet muzykę w telefonie mi zmienia. Te błahe przyjemności sprawiają, że codzienność jest milsza, a to jest dziś szczególnie ważne. Czy tego chcemy czy nie, epidemia ma wpływ na codzienne życie, zatacza coraz szersze koło i wdarła się już na dobre do naszej świadomości. Próbujemy być ze wszystkim na bieżąco, nie chcemy, aby umknęły nam jakiekolwiek wyniki badań na temat ozdrowieńców, wskaźniki nowych zakażeń, planowane restrykcje, czerwone strefy i tak dalej. Nie uciekniemy od tego i w jakimś sensie nie powinnyśmy próbować – to zbyt poważna sprawa, aby udawać, że jej nie ma. Internet, na szczęście, wirusa nie roznosi, więc możemy się tu na chwilę spotkać i wyciszyć skołatane nerwy. Mam nadzieję, że kilka „umilaczy” które dla Was przygotowałam spełnią swoje zadanie.

Kilka słów o JOMO.

Skoro już mowa o tym, że chcemy być ze wszystkim na bieżąco, to słyszałyście kiedyś o syndromie FOMO? „Fear of missing out” czyli obawa przed tym, że przestanie się być w centrum wydarzeń, to coraz częstszy problem naszego pokolenia. Może mieć różne oblicze – potrzebę scrollowania Instagrama piętnaście razy dziennie, aby nie umknęło nam żadne „stories”, uczestniczenie w każdym towarzyskim spotkaniu, ale też śledzenie pokazów mody z niezdrową ekscytacją czy chęć posiadania nowego modelu ajfona jeszcze nim ostygnie po wyjściu z fabryki. W opozycji do tego zjawiska stoi właśnie JOMO czyli „joy of missing out”, które wymaga niekonformistycznej postawy, ale za to przynosi ulgę i pomaga świadomie korzystać z czasu.

  Domyślam się, że dla większości z Was, blogerka czy właścicielka marki odzieżowej to ktoś, kto jest kwintesencją walki o bycie modnym, ale w branży uchodzę raczej za osobę, która jest tak daleko „od tego wszystkiego” jak to tylko możliwe. I w ustach tych, którzy to mówią nie jest to bynajmniej komplement. No cóż, coś w tym jest. Nie kojarzę za bardzo Billie Eilish, za to lubię Norah Jones i muzykę z filmu „Czekolada”. Zamiast Pad Thai'a z tofu robię na obiad ziemniaki pieczone z marchewką. I nadal lubię swetry w paski. Owszem, jest wiele tematów, które śledzę na bieżąco i zdarza mi się dostać szybszego bicia serca gdy Toteme wypuszcza nową kolekcję, ale zupełnie, ale to zupełnie nie mam dziś problemu z powiedzeniem sobie (i przede wszystkim innym) głośno i wyraźnie „ nie, nie słyszałam o tym”. „Nie, dziękuję bardzo, ale nie przyjdę, bo wolę spędzić czas z rodziną”. „Nie, teraz nie odpiszę na tego smsa, bo jest 21 wieczorem i usypiam dziecko”. „Nie, nie będę w tym chodzić tylko dlatego, że jest to modne skoro mi się nie podoba”.

Uprzedzając Wasze pytania – ten piękny zestaw, łącznie z kamizelką z prawdziwej wełny, są od polskiej marki A Baby Brand. Ubranka w tym sklepie są zawsze bardzo dopracowane. Od razu widać, że właścicielka marki wie doskonale, że w dziecięcej garderobie wiele rzeczy może nas denerwować – zapięcia nie w tym miejscu co powinny, za wąskie otwory na głowę, ciasna gumka w brzuszku… W tym przypadku żadnych takich niedoróbek nie ma. Polecam!

   Dzisiejsze zdjęcia mogą sugerować, że JOMO to po prostu siedzenie na kanapie i czytanie książek w dresie, ale to tylko jeden element całej tej układanki. WhatsApp, messenger skonfigurowany z Facebookiem, skrzynka mejlowa, smsy, wiadomości na Instagramie – wszystko połączone z naszym smartfonem, laptopem, padem i lodówką. Interakcje międzyludzkie są ważne, ale nie możemy spędzać pół dnia na weryfikowaniu najróżniejszych skrzynek pocztowych. Pewnie myślicie, że jestem uosobieniem hipokryzji, bo skoro pracuje w internecie to pewnie cały czas jestem w sieci, co? W rzeczywistości do dzisiejszego dnia nie mam messengera w telefonie. WhatsAppa otwieram raz dziennie, tylko do sprawdzenia rodzinnej grupy, a wszystkim innym osobom przesyłam szablon wiadomości, że nie obsługuję tej aplikacji. Nie mam też podpiętego mejla pod telefon, bo wiem, że sprawdzałabym go wtedy non stop. Na ekranie telefonu pojawiają mi się tylko i wyłącznie wiadomości sms, a wszystkie pozostałe skrzynki sprawdzam nie częściej niż raz w tygodniu. Zwykle okazuje się, że gdybym zaglądała tam jeszcze rzadziej, to naprawdę nic strasznego by się nie stało. Pandy by nie wyginęły, losy świata by się nie zmieniły, a o większości rzeczach dowiedziałam się już przy innej okazji.

   Oczywiście, nie wyznaczyłam sobie tych granic w jeden dzień. To był proces, który był wynikiem ciągłego poczucia, że ktoś kradnie mój czas. Że ciągła potrzeba „bycia nie bieżąco” właściwie wyklucza możliwość cieszenia się tym, co tu i teraz. Że czas mija szybciej i mniej przyjemnie, gdy próbujemy kontrolować świat i ogarniać swoim umysłem wszystko naokoło. 

Jesień w kuchni.

    Gdy byłam mała, uwielbiałam czytać o tym, jak wygląda życie zwierząt o danej porze roku. Jesień wydawała mi się pod tym względem najciekawsza, bo dla większości stworzeń to czas wytężonej pracy. Niedźwiedzie robią zapasy, jeże uwijają sobie ciepłe posłania w leśnej ściółce, krety uzupełniają swoją spiżarkę dżdżownicami, pszczoły magazynują miód. Wszyscy starają się korzystać z czasu obfitości, jeść ile się da i zadbać o ciepłe schronienie. W świecie fauny każdy ma swoją strategię na przetrwanie zbliżającej się zimy. Ja zachowuję się jak każde z tych zwierząt po trochu. Dużo gotuję, bardzo cieszę się z ciepłego miejsca na kanapie i ciągle kombinuję co by tu zrobić, aby do mieszkania wracało się jeszcze chętniej. Mam wrażenie, że gdyby jesień z jej darami i moimi wieczornymi zwyczajami trwała przez cały rok, to ważyłabym dwa razy tyle, co powinnam.  

   Nie potrafię znaleźć dobrego tłumaczenia dla zwrotu „comfort food” ale za to wiem doskonale, które potrawy są jego kwintesencją. Nie zaserwujemy ich naszym gościom na uroczystą kolację i pewnie nie zdobyłyby na najwykwintniejsze danie w mieście, ale i tak kochamy je bardziej niż najlepiej przygotowanego homara. W tym temacie mistrzem jest pewien charyzmatyczny Brytyjczyk, który każdy swój przepis podsumowywał słynnym „mmm… delicious!” i wywoływał we mnie niepohamowaną chęć ugotowania czegokolwiek. Mowa oczywiście o Jamie Oliverze. Ja wiem, że przez wielu uznawany jest za celebrytę, a jego kucharskie zdolności są przez wielu kwestionowane, ale prawda jest taka, że za większością najpyszniejszych domowych dań w mojej rodzinie stoi właśnie on. Poniżej znajdziecie przepis z jego najnowszej książki  „7 sposobów”, który dostosowałam do swoich potrzeb (jagnięcinę zamieniłam na cielęcinę, zmniejszyłam ilość mięsa o ponad połowę i nie dodałam mąki).  

Najnowsza książka "7 sposobów" Jamie Olivera powstała na podstawie analizy naszych zakupów, która postanowił przeprowadzić jej autor. Jamie sprawdził co kupujemy najczęściej i odkrył, że lista naszych zakupów z tygodnia na tydzień zmienia się zaledwie w czterech procentach. Postanowił więc przygotować serię przepisów wykorzystujących to, co i tak kupujemy ;). Prawda, że sprytne?​

Przepis na gulasz z ziemniakami hasselback :

4 porcje / 2 godziny

200g cielęciny pokrojonej w kostkę (ja wybrałam takie mięso, które będzie mogła zjeść też nasza córeczka)

2 cebule

3 ząbki czosnku

2 marchewki

1 pęczek szałwii

1 łyżka chutneyu (wybrałam jabłkowy)

500 ml wytrawnego cydru

750 g młodych ziemniaczków

przyprawy, które miałam pod ręką 

Sposób przygotowania. 

   Posyp mięso solą i mnóstwem pieprzu, a następnie wymieszaj. Postaw płytki żaroodporny garnek z grubym dnem na dużym ogniu, wlej do niego 1 łyżkę oliwy, wrzuć mięso i smaż, mieszając, aż zarumieni się ze wszystkich stron. Obierz cebule i marchewki i pokrój je w kostkę tych samych rozmiarów co cielęcina. Wyjmij mięso z garnka, a tłuszcz pozostaw w środku. Zmniejsz ogień na średni, wsyp na tłuszcz marchewkę, cebulę oraz porwane listki szałwii. Podsmażaj warzywa przez 5 minut, od czasu do czasu mieszając. Wrzuć mięso z powrotem do garnka, dodaj chutney i zalej wszystko cydrem. Rozgrzej piekarnik do 180 stopni. Połóż ziemniak na desce, ściśnij go między trzonkami dwóch drewnianych łyżek i ostrożnie podcinaj w poprzek co 1/2 cm, tak jakbyś chciała pokroić go na talarki (dzięki łyżkom nie przetniesz go do końca). To samo zrób z pozostałymi ziemniakami. Wymieszaj gulasz, dopraw do smaku i włóż do niego ziemniaki nacięciami do góry. Wstaw garnek do piekarnika na mniej więcej 1 godzinę 30 minut, żeby ziemniaki się zarumieniły i wchłonęły pyszne aromaty.

Mały przegląd książkowy.

  Jeśli któraś z Was od wielu miesięcy nie mogła natrafić na powieść, która byłaby jednocześnie wciągająca, niegłupia i zawierała ciekawe wątki historyczne to znak, że nigdy nie powinnyście rezygnować z czytania tego bloga, bo znalazłam książkę godną Waszego czasu. „Mała” Edwarda Carey'a to historia ekscentrycznej i niezwykle walecznej dziewczynki, znanej szerzej światu jako Madame Tussaud. Zabawna, pouczająca, momentami makabryczna.  Po piętnastu latach pracy autor oddał w nasze ręce powieść dopracowaną w każdym calu. Bardzo jestem ciekawa, czy ktoś z Was miał już przyjemność ją czytać.

 „Amerykańska szkoła pisania” Elizabeth Bishop oraz „Wyspa na Księżycu” William Blake'a to książki, które wyszukała dla mnie moja przyjaciółka w ramach urodzinowego prezentu. Nie są to pozycje, które łyka się „na raz”. Mam wrażenie, że autorzy, chociaż żyjący w innych czasach mieli podobne zarzuty do świata co my dzisiaj. Jeśli któraś z tych pozycji wpadnie Wam kiedyś w ręce skorzystajcie i przeczytajcie chociaż kilka stron!

Niemożliwe! Znów mam na sobie dres? To jakiś przedziwny zbieg okoliczności… Zarówno bluza jak i spodnie to oczywiście polska marka HIBOU (a my w MLE wciąż się męczymy z prototypem…). Po raz kolejny wykażę się nielojalnością wobec własnej firmy, ale jeśli szukacie grubego ładnego dresu, który sprawi, że wieczory przed telewizorem będą piękniejsze to Hibou na pewno Was nie zawiedzie. Zobaczcie jakie mają fajne kolory!​

Obiecana playlista.

   Gdy po raz pierwszy udostępniłam Wam jedną z moich składanek byłam w naprawdę sporym szoku, gdy zobaczyłam jak wiele osób postanowiło ją polubić. MLE WORK czyli utwory, których słucham w trakcie pracy mają już ponad dwa tysiące obserwatorów. Miło mi, bo mój gust muzyczny nie płynie z głównym nurtem i zwykle jest obiektem żartów ;).  Na koniec tego wpisu wracam do Was z kolejnym zestawieniem przygotowanym specjalnie na jesień – włączam sobie tę kombinację muzyki klasycznej i jazzu w wielu codziennych sytuacjach i od razu jest mi jakoś lżej. Link znajdziecie tutaj. Oby umiliła Wam parę zbliżających się wieczorów!

*  *  *

 

 

Wyczucie estetyki a szczęście, czyli jak powinno wyglądać nasze mieszkanie, abyśmy codziennie czuli się lepiej.

   Ludzie od zawsze poszukiwali szczęścia i gubili się, gdy upatrywali jego sens w rzeczach materialnych. Przedmioty, same z siebie, nawet te najpiękniejsze i najcenniejsze, nigdy prawdziwego szczęścia nie dadzą – to wiemy. A jednak, poświęcamy mnóstwo energii i pieniędzy na to, żeby dobrze wyglądać, mieszkać w ładnym mieszkaniu czy odwiedzać piękne miejsca na Ziemi. Po wpisaniu do wyszukiwarki słowa „szczęście” algorytm nie wypluje nam wizualizacji filozoficznych koncepcji radości – zobaczymy przede wszystkim piękne widoki, idealne domy, plaże, góry, nawet nadmuchiwany flaming w basenie się znalazł! Wygląda więc na to, że w powszechnym odczuciu szczęście ma swój wyraźny wizualny wymiar. Rzeczy piękne, czy po prostu estetyczne od zawsze poprawiały nam humor.

   Nie dziwi więc, że nasza cywilizacja poświęciła mnóstwo czasu nad doskonaleniem umiejętności robienia ładnych rzeczy – budynków, mebli, rozmaitych ozdób, od kolczyków po gigantyczne posągi. Od tysięcy lat to, co „ładne” oznacza też często to, co „lepsze”. Niezależnie od miejsca i czasu architektura miast zawierała zarówno strzeliste pałace pełne zdobień, obrazów i rzeźb oraz lepianki sklecone z desek nieraz tonące w brudzie. Nie trzeba wyjaśniać, gdzie lokowano perspektywę życiowego szczęścia.

    W Polsce widzimy to może nawet lepiej niż inni. Lata realnego socjalizmu bardzo wyraźnie pokazały nam, że brzydota nie kojarzy się z radością i nie jest niczym upragnionym. Wielcy światowi twórcy nie zjeżdżali w tamtym okresie masowo do Polski w poszukiwaniu inspiracji. To nasi  artyści  robili wszystko, aby wyrwać się z szarej codzienności, „dostać paszport” za żelazną kurtynę i tam tworzyć, uczyć się i wystawiać swoje prace. Polityczna cenzura spustoszyła galerie i zepchnęła wszelkie rodzaje twórczości do podziemia. Temat wielkiej sztuki to zresztą najmniejszy problem w kształtowaniu estetycznej codzienności mas. Gdy musisz stać w kolejce z kartką na mięso przez pół dnia, to jakoś łatwiej zrozumieć, że nie ma się już potem czasu i ochoty na wybór ładnego krzesła do jadalni (o ile jakiś wybór w ogóle istnieje). W obliczu wielkich problemów, a w tamtych czasach dotyczyły one właściwie każdej rodziny, wygląd salonu schodzi na dalszy plan. Nie mówiąc już o kontemplacji nad abstrakcją w muzealnych salach.

   Tym bardziej dziwi, że z perspektywy czasu PRL okazał się być okresem, w którym polska sztuka użytkowa i wzornictwo miało się na przekór okolicznościom całkiem nieźle. Dowód na to mam w swojej sypialni – odrestaurowane fotele Chierowskiego to teraz jeden z najbardziej upragnionych mebli, nie tylko w Polsce. Z drugiej strony uwarunkowania gospodarcze nie sprzyjały masowej produkcji ciekawie zaprojektowanych przedmiotów. Wiele rozwiązań architektonicznych o światowej jakości nie przetrwało zbyt dobrze zderzenia z bylejakością codziennego utrzymania  – dopiero teraz, po kosztownych remontach, odkrywamy zalety i skromną, ale na swój sposób fascynującą urodę takich dzieł architektury jak Dworzec Centralny czy katowicki Spodek. Nareszcie odkryliśmy, że każdy budynek stanie się obrzydliwy, jeśli przez 30 lat nie będziemy go myć i sprzątać.

   Odpowiedzią na szarość PRL były szalone lata 90-te, brak jakichkolwiek zasad i reguł w estetyce przestrzeni zarówno tej prywatnej, jak i publicznej. Zafascynowani wolnością wyboru zagraciliśmy nasze mieszkania i ulice. Dziś lata 90-te są dyżurnym symbolem kiczu i braku dobrego smaku (memy z serii „Architekt – to brzmi dumnie”, czy konkursy „makabryły” nie biorą się z przypadku). Stąd też pewnie nasz zachwyt zachodnim stylem i wnętrzami. Gdy my męczyliśmy się z systemem komunistycznym, kraje Europy Zachodniej mogły spokojnie pielęgnować swoje wyczucie estetyki i cieszyć się bogatym życiem kulturowym. „Idea” sprzątania dworców była tam kultywowana przez dziesięciolecia, w latach 90-tych nie było tam czego odreagowywać, reklama istniała od zawsze, więc w 1990 nikt nie miał potrzeby obwieszenia swojego domu różowo-seledynową tablicą z napisem „Miejsce na Twoją reklamę”. Widać to jak na dłoni nawet wśród zwykłych przechodniów Paryża, Londynu, Brukseli, Kopenhagi czy Mediolanu, gdzie podstawowe zasady łączenia kolorów czy dopasowywania dodatków są na porządku dziennym. W przypadku wnętrz nie jest inaczej. Gdy kilka lat temu urządzałam mieszkanie mój Pinterest pękał w szwach – mnóstwo w nim było skandynawskich mieszkań, stolarki w paryskim stylu czy eklektycznych włoskich apartamentów.

   Wracając jednak do pompatycznego tematu, którym rozpoczęłam ten tekst – poczucie estetyki i posiadania piękna jest wyrazem dopełnienia szczęścia człowieka, a nie jego podstawą. Są na to dowody naukowe. W 2015 roku absolwenci architektury z prestiżowego uniwersytetu Hasselt w  Belgii przeprowadzali sondę, w której pytano respondentów, co jest dla nich warunkiem koniecznym szczęścia. Posiadanie mieszkania uplasowało się dopiero na dwunastej pozycji, a urządzenie wnętrza na czternastym. Na podium znalazły się odpowiednio: zdrowie, rodzina, przyjaciele. Czy to oznacza, że mieszkanie ma tak mały wpływ na nasze zadowolenie z życia? Nie! Po prostu analizując wpływ wnętrza na nasz nastrój, warto czasem odwrócić myślenie: Nie skupiać się na wyglądzie mieszkania jako takim, ale na tym, jak może się ono przysłużyć naszej kondycji psychicznej albo udanemu życiu rodzinnemu. W tym momencie przychodzi mi na myśl kolejny „trend z zachodu”, który łyknęliśmy jak młode pelikany – duński przepis na szczęście zwany „hygge”. W tym magicznym słowie kryło się wszystko, co potrzebne jest duszy w czterech ścianach – wewnętrzna równowaga, poczucie bezpieczeństwa, harmonia, czas z rodziną, proste przyjemności w domowym zaciszu. Furora, którą wywołały poradniki o hygge, ukazywała jedno – ogromną tęsknotę za przytulną i dobrze urządzoną przestrzenią.

   Na nasze samopoczucie mają wpływ nie tylko ludzie, którymi się otaczamy, ale także przestrzeń, w której żyjemy. I nawet jeśli to drugie jest tylko dopełnieniem, to dlaczego mielibyśmy z niego rezygnować? Nie chciałabym jednak, aby ten artykuł zamienił się w rady dotyczące odpowiedniego koloru ścian i dopasowania poduszek do kanapy. Choć żyjemy w epoce, w której przepis na szybkie szczęście należy do dóbr najbardziej pożądanych, a więc jednocześnie „klikalnych” byłabym kłamliwą jędzą, gdybym powiedziała, że stworzenie przyjaznej dla nas estetycznej przestrzeni to kwestia wyłącznie nowych zakupów w IKEA. To proces, który trwa długo i właściwie nigdy się nie kończy, a gdy osiągniemy w nim już pewnego rodzaju biegłość to z pewnością dojdziemy do wniosku, że coś chcemy w naszym mieszkaniu zmienić. Ale do rzeczy – można się tego nauczyć, czy nie? Ja uważam, że można, wpierw trzeba to jednak w ogóle zrozumieć.  

1. Piękno wynika z funkcji. Ładne krzesło jest ważniejsze niż zachwycający bibelot na półce.

   To jedna z podstaw. Jeśli chcemy, by otoczenie miało na nas jak największy wpływ i umilało codzienne czynności, to kluczowe będzie piękno tych rzeczy, z którymi najwięcej mamy do czynienia. Upraszczając – stawiając w holu antyczną rzeźbę być może znajdziemy czas, aby przy niej codziennie przystawać i ją podziwiać, ale podejrzewam, że po tygodniu jednak przestaniemy. Z drugiej strony, jeśli każdego ranka będziemy sięgać do szafki w kuchni po brzydki kubek, który w żaden sposób „nie wyraża naszego ja” będzie on miał większy wpływ na nasz codzienny poziom zadowolenia niż najpiękniejsza waza w holu.

   Tak naprawdę każda ozdoba (czyli przedmiot, który nie ma żadnej praktycznej funkcji oprócz ozdabiania) jest wyrazem naszej porażki. To pewne przejaskrawienie, ale z takim podejściem powinniśmy podejść do projektowania wnętrza. Najpierw staramy się, aby użytkowa funkcja mieszkania była sama w sobie ładna. Ozdoby dodajemy na końcu. Skupiając się na przedmiotach użytkowych, nie można zapominać jednak o tym, że istotą ich piękna jest funkcjonalność. Łatwo bowiem wpaść w pułapkę rzeczy pozornie ładnych, ale bardzo niepraktycznych. Każda z Was na pewno spotkała się z ładną, ale niewygodną kanapą (ba, mam wrażenie, że większość tych ładnych jest niewygodna!) albo krzesłem, które wyglądało ślicznie na wystawie, ale w prawdziwym życiu po prostu nie ma się ochoty na nim usiąść. To są bardzo częste przypadki. Można wręcz powiedzieć, że zdecydowana większość przedmiotów dzieli się na dwie grupy – ładne, ale niepraktyczne i praktyczne, ale brzydkie. Poza nimi jest jeszcze ta mała grupa przedmiotów ładnych i praktycznych – cel każdej osoby, która chce by estetyka wnętrza prowadziła do podniesienia poziomu szczęścia (spostrzegawcza czytelniczka z pewnością przypomni o czwartej grupie – rzeczach brzydkich i niepraktycznych, takie też są i tych oczywiście też nie polecam).

Jak kilka spostrzegawczych Czytelniczek już zauważyło, dotarła do mnie nowa kanapa. O tę poprzednią została stoczona prawdziwa wojna – finalnie trafiła do firmy mojego męża i wiem, że będzie mu jeszcze dobrze służyć. W naszym mieszkaniu, w pokoju od wschodniej strony świata, nie wyglądała dobrze i przez większość część dnia wydawała się po prostu czarna. No cóż, każdy popełnia błędy i wiem już przynajmniej, że ciemno-szmaragdowy kolor we wnętrzu jest naprawdę trudny. Nowy model od DePadova znalazłam oczywiście w salonie Iconic Design w Gdańsku. Jestem pewna, że to miejsce doceni każdy entuzjasta wzornictwa. Perfekcyjna selekcja produktów umożliwia stworzenie kompletnej przestrzeni odpornej na modę. Nie muszę chyba przypominać, że to właśnie tam zdecydowałyśmy się po raz pierwszy sprzedawać rzeczy MLE. 

   Tu przechodzimy do trudnej kwestii ceny. Przy okazji rzeczy ładnych i równocześnie praktycznych zapewne nieraz, tak jak ja, odniosłyście wrażenie, że takie są najdroższe. Czasem wręcz wydaje mi się, że producenci specjalnie wymyślają te brzydkie oraz niepraktyczne wersje swoich produktów, żeby za te ładne i praktyczne skasować nas ekstra. Czy więc dobry design musi być drogi? Niekoniecznie. Musimy jednak pamiętać, że cena odzwierciedla nie tylko koszt wyprodukowania i artystyczną wizję projektanta. Zawiera się w niej koszt licznych prób, konsultacji, żmudnego dobierania optymalnych materiałów i wypracowania najlepszej ergonomii. Ta różnica w cenie przekłada się na jakość wykonania, jego estetykę, funkcjonalność i komfort użytkowania. Niskie ceny ogromnej większości mebli wynikają z tanich materiałów i nieprzetestowanego projektu. Wiele osób, które próbują oszukać system, zlecając znajomemu stolarzowi wykonanie kopii designerskiego mebla znalezionego na Pintereście, często przekonują się, że ta droga nie będzie dużo tańsza od zakupu oryginału. Po prostu lite drewno dobrej jakości i jego obróbka musi kosztować. Taka jest cena ucieczki ze świata dykty, OSB i MDF-u.

    A co jeśli, mimo najszczerszych chęci, po prostu nie mamy budżetu na ikony wzornictwa? Najlepiej kupić wtedy coś używanego od kogoś, kto się na tym nie zna. OLX, Allegro, a nawet wystawki to prawdziwy ocean pięknych mebli. Myślicie, że łatwo mi mówić, a sama pewnie kupuję meble tylko w najdroższych butikach? Ha! Czekałam na ten moment! No to przypomnę już wcześniej wspomniany fotel Chierowskiego, szafę w pokoju mojej córeczki (odnowiona przez zaprzyjaźnioną panią z Gdańska), mój stolik produkcji czechosłowackiej, o który codziennie pytacie, krzesło „muszelkę” i prawdziwą perełkę – prawie stuletni fotel po pradziadku mojego męża, który wszyscy już spisali na straty, a ja postanowiłam go zachować i odnowić. Wszystkie te rzeczy (poza fotelem, bo go oczywiście nie kupiłam) przed odnowieniem kosztowały mniej niż trzysta złotych (odrestaurowanie to zwykle drugie tyle).  Oczywiście zdarza mi się również pójść do pięknego butiku i zamówić wymarzony mebel (tak jak miało to miejsce w przypadku kanapy), ale twierdzenie, że nie uda się stworzyć przyjemnej przestrzeni bez grubego portfela jest słabą wymówką. I na odwrót – największe pieniądze świata nie zapewnią nam domu, do którego będziemy wracały z przyjemnością. 

A to słynny stolik produkcji czechosłowackiej. Ma kilkadziesiąt lat ale trzyma się całkiem nieźle. Na stoliku widzicie świeczki od polskiej marki Senses Candle z kolekcji Amber Love oraz Minimalist. Przy okazji mam dla Was kod rabatowy MLE10 aby otrzymać 10% rabatu na świeczki zakupione na stronie Senses Candle w terminie 7 – 18.10.2020.

 Świeczka o zapachu delikatnej figi przywołuje wspomnienia późnych sierpniowych wieczorów spędzonych na greckich wyspach. A wszystko to w pięknym bursztynowym szkle, które podświetlone delikatnym płomieniem, wprowadzi niezwykły nastrój do każdej przestrzeni. W ostatnich latach moda na świece w mieszkaniu rozpanoszyła się na dobre. Nie ulega wątpliwości, że ich delikatne światło sprawia, że każde pomieszczenie wydaje się bardziej przytulne. Przy wyborze świecy warto kierować się nie tylko jej wyglądam ale również tym, czy jest bezpieczna dla zdrowia. Te od Senses Candle są wykonane ręcznie na bazie wosku sojowego oraz esencji zapachowych, (knoty wykonano z bawełny). Jeśli zdecydujecie się na zakup to pamiętajcie koniecznie o kodzie (MLE10).

2. Sztuka uszlachetnia (nawet jeśli się na niej nie znamy).  

Wspomniałam o przekleństwie ozdób w domu. Każda z Was zapewne zna mieszkania typu „centrum recyklingu – budynek wstępnego sortowania”. Pomieszczenia zawalone bibelotami, pustymi dekoracyjnymi klatkami dla ptaków (wizualnej wartości tego tworu nigdy nie rozumiałam)) i wątpliwej urody obrazami tak, że nie widać ścian. W takich chwilach człowiek rozumie, że Jarmark Dominikański ma sens, skoro są ludzie, którzy wykupują całą ofertę nie jednego stoiska, ale całej zastawionej straganami ulicy.  Trzeba wyraźnie rozróżnić temat sztuki w domu od tandetnego ozdabiania wszystkim co wpadnie nam w ręce – szczególnie, jeśli te ozdoby w większości pochodzą spod ręki wtryskarki do plastiku na przedmieściach Shenzen. Sztuką jest tylko to, co kryje jakiś  sens.

 O tym, że prawdziwa historia kryje się za oryginalnymi obrazami wielkich mistrzów, wszyscy wiemy. Takie prace znajdują się w najlepszych muzeach na świecie i lepiej, żeby tam zostały – im więcej ludzi będzie mogło zobaczyć je na własne oczy, tym lepiej. Obcowanie ze sztuką „twarzą twarz” to coś zupełnie innego niż oglądanie albumów (chociaż do tego też zachęcam). Na żywo widać detale i technikę, której nie pokaże nawet najlepszej jakości wydruk. Wracam jednak na ziemię i do ściany w moim salonie – drukowane reprodukcje obrazów są moim zdaniem dobrym pomysłem na ozdobienie mieszkania czy domu. Szczególnie, jeśli ubóstwiamy ich twórców, wiemy, jaka historia kryje się za oryginałami albo znamy chociaż nazwisko autora danego dzieła ;).

   W dzisiejszej rzeczywistości, wielką naiwnością byłoby pisanie tutaj „wyłącz telewizor i zacznij chodzić do muzeum”. Takie rady mogły wciskać czytelnikom poradniki sprzed dziesięciu lat, ale teraz do nikogo już nie docierają. Cieszy mnie więc, że dzięki modzie na „Matisse'a” influencerki trochę się w tej prawdziwej sztuce zanurzyły. Być może niektóre z nich nawet pokusiły się o to, aby sprawdzić kim był, jak tworzył i dowiedziały się, że jego słynna niebieska kobieta jest w rzeczywistości wycinanką (czego niestety żaden wydruk zamówiony w Internecie czy zdjęcie w albumie nie pokaże). Sztuką jest jednak nie tylko obraz za miliony dolarów. W końcu Matisse też kiedyś musiał zacząć. Wspomnianą historię kryć mogą różne rzeczy, także zupełnie niedrogie, czy otrzymane w prezencie. Grafika pokazująca naszą ulicę sprzed stu lat, list babci do dziadka z czasów wojny w pięknej oprawie, a nawet pierwsza malarska ekspresja naszego dziecka – przy odpowiednim Passepartout naprawdę (prawie) wszystko wygląda dobrze i interesująco. 

Wielka sztuka w naszym salonie nie musi oznaczać czajenia się na licytacjach czy wydawania kilku tysięcy złotych na reprodukcje ulubionego obrazu wykonaną przez prawdziwego plastyka. W moim salonie znalazło się miejsce dla kilku świetnej jakości wydruków, które w towarzystwie paru prywatnych zdjęć stworzyły oryginalną galerię. Pytania o to gdzie kupuję ramki i plakaty, to jedno z najczęściej zadawanych przez Was pytań więc cieszę się, że w końcu znalazłam stronę gdzie można kupić jedno i drugie, na dodatek w świetnej jakości. Razem z Desenio przygotowaliśmy dla Was aż 30% zniżkę na plakaty z kodem „MLEXDESENIO", który działa do 15.10 (kod nie obowiązuje na ramki i plakaty z kategorii „Handpicked" i „Personalizowane" i nie łączy się z innymi promocjami). Ja wybrałam grafiki "Matisse Nadia", "In the eye of the beholder", "Arts & Crafts GREEN", "GRAPHIC FIGURES No2".​Bardzo lubię tę grafikę (Matisse Nadia). Kilka słów o ramkach w Desenio – chociaż szyba wydaje się być szklana tow gruncie rzeczy jest plastikowa – to wyjaśnia dlaczego nie obawiam się stawiać grafik także na podłodze ;). 

Galeria nad kanapą nie jest zbyt spójna, ale za to jest naprawdę moja. 

 3. Czy wyczucia estetyki można nauczyć swoje dzieci?

 Alain De Botton w swojej rewelacyjnej książce pod tytułem „Architektura Szczęścia” napisał, że „możemy potępić ogrodowe krasnale, zachowując szacunek dla tęsknot powodujących ich właścicielami”. Jako dziecko też marzyłam o tym, aby przy grządkach mama postawiła w końcu parę ogrodowych krasnali. Postrzegam je jako potrzebę ucieczki do magicznej krainy – w sensie dosłownym. Niektórzy w mieście nadają swoim ogrodom mocno wiejski charakter – jakiś snop siana, trochę zabytkowego sprzętu rolniczego. Krasnale to kolejny poziom – uciekamy już nie tylko na wieś, ale do smerfów, księżniczek i Kubusia Puchatka w jednym. Prawda jest jednak taka, że są one kolejną wersją ozdoby będącej wyrazem porażki przy tworzeniu ogrodu. Bez względu na to, czy spowodowanej brakiem środków, wiedzy czy jednego i drugiego. Podobną sytuację widzimy gdy dorosła kobieta ma kredens wypełniony po brzegi porcelaną w kotki, a każdy jej sweter posiada pięknie wyszytą podobiznę któregoś z bohaterów Disney'a. Dorośli powinni wyrosnąć ze świata dziecięcej estetyki, a jednocześnie umieć wykorzystać swoje wewnętrzne dziecko do przekazania nowemu pokoleniu pewnych wzorców.

Znacie może serię „Mali wielcy”? Ja pierwszy raz zetknęłam się z nią wiele lat temu w Paryżu. Znalazłam ją w mojej ukochanej księgarni Galignani w języku angielskim i chociaż nie byłam jeszcze mamą, to nie mogłam się powstrzymać przed zakupem i wybrałam tytuł o Coco Chanel. Ucieszyłam się więc, że seria, w tej samej pięknej oprawie, doczekała się polskiego wydania. „Mali wielcy” to niezwykłe historie, które pozwolą dziecku utożsamić się z wielkimi postaciami i czerpać z nich takie wzorce, jak pasja, wytrwałość i odwaga w dążeniu do celu. Na końcu każdej książki znajduje się biografia wraz z datami, faktami, ciekawostkami i autentycznymi zdjęciami danego bohatera. Moi ulubieńcy to Frida Kahlo i Stephen Hawking – gorąco polecam!

   Można powiedzieć, że niektórzy rodzą się takimi, że nieodpowiedni kolor wazonu potrafi im zepsuć humor na cały tydzień, a plama na kanapie wywołuje wysypkę, ale według mnie przewrażliwienie na punkcie swojego mieszkania nie oznacza od razu, że ma się dobry gust. Jako psycholog nie wierzę do końca w dziedziczenie poczucia estetyki na drodze biologicznej. Zapewne, tak jak w przypadku innych cech, geny są ważne, ale niemniej niż wychowanie. Dzieci mają bardzo ograniczone poczucie estetyki – w zasadzie takie same dla wszystkich (wystarczy spojrzeć na zabawki Fisher Price i lalki Barbie).  Estetyki uczymy się powoli. Porównując różne wzorce, odwiedzając ciekawe mieszkania, budynki użyteczności publicznej, oglądając albumy, filmy czy przeglądając Internet. Dziś nieocenione zasługi dla promowania pięknych wnętrz powinien mieć Pinterest, ale nie mogę być tego pewna, jako że algorytm tego serwisu mistrzowsko serwuje mi to, co mi się podoba (na tym polega jego działanie). Zapewne miłośnicy różowych sedesów w czarnych łazienkach mają tu swoją bańkę i są przekonani, że ich różowa idea właśnie zdobywa świat. Podobnie jak wyznawcy krasnali ogrodowych, czy posiadacze kanap ze sterowaniem elektronicznym oraz głośnikami i lodówką w oparciu.

Wprawne oko od razu wychwytuje to, czy dana rzecz została wykonana z uczuciem czy była po prostu jedną z tysiąca rzeczy wyprodukowanych tylko dla zysku. To pewnie jeden z kluczowych powodów, dla których zakupy z małych niszowych marek po prostu lepiej nam służą i bardziej cieszą. Gdy droga od właściciela firmy do końcowego produktu jest krótka, to tym większe zaangażowanie w proces tworzenia. Idealnym przykładem potwierdzającym tę tezę są dopracowane i jednocześnie śliczne gry o nazwie „Wspomagajki”.

Chociaż w tak zwane memory jeszcze nie gramy, to karty z unikalnymi ilustracjami i tak świetnie nam służą – uczymy się dzięki nim nowych słów, pór roku i układamy je do pary. Wiem na pewno, że skuszę się również na drugą grę tej marki. Jeśli chciałybyście sprawić jakiemuś malcowi taki prezent, to teraz mam dla Was kod rabatowy o wysokości 10% na zakup dwóch lub więcej produktów od Wspomagajek. Wystarczy, że użyjecie kodu MLE (kod ważny jest do końca tego tygodnia).

   Wracając jednak do meritum: jako rodzice lubimy oglądać miejsca, które nam się podobają. Zabierając tam dzieci podświadomie oswajamy je z tym, co postrzegamy jako ładne. Dziecko słyszy też nasze złośliwe komentarze o tym, co brzydkie. Pomijając oczywiste okresy buntów, w jakimś stopniu musi to wpływać na nasze postrzeganie estetyki, nawet jeśli efektów na pierwszy rzut oka nie widać.  Nie będę kłamać – jako dziecko uważałam, że muzea są nudne, a moi rodzice musieli chyba upaść na głowę skoro w Paryżu woleli oglądać rzeźby w Luwrze niż wejść na wieżę Eiffla, ale dziś widzę, że mimo mojej dziecięcej arogancji, ich starania nie poszły w las i udało im się zaszczepić w mojej głowie chęć do poszerzenia swojej wrażliwości estetycznej.   Targanie niemowląt na wystawy nie wydaje mi się jednak kluczem do sukcesu. Ważniejsze są mniejsze kroki, ale wykonywane każdego dnia. Nasze dzieci codziennie mają kontakt z całą masą przedmiotów, które mogą być brzydkie, ładne albo chociaż estetyczne. Książki, zabawki, gry, naczynia, ubrania, a nawet pościel – przez długi czas to my, rodzice, decydujemy o tym, czym będzie otaczało się nasze dziecko. Oczywiście, przyjdzie taki moment, w którym będziemy musieli dać mu w tym temacie wolną rękę. Pamiętajmy – nie chodzi o to, aby miało taki sam gust jak my, ale aby ukształtować w nim własną wrażliwość.

ubranko Małej: bluza – Zara, spodenki – H&M // Moje ubranie: sweter – MLE (nie wiem czy wejdzie do sprzedaży), dżinsy – Zara 

   Miejsce w którym mieszkamy, dokładnie tak jak ubrania które nosimy, są uzewnętrznieniem nas samych i jeśli rozbieżność jest znacząca, to na pewno w takim wnętrzu nie będziemy czuć się dobrze. To dokładnie tak samo, jakby, ktoś ubrał nas w strój zupełnie nie pasujący do naszej osobowości i oczekiwał, że po prostu się do tego przyzwyczaimy. Przypomnijcie sobie zresztą z jaką ulgą ściągaliście z siebie ubranie, w którym musieliście chodzić, chociaż zupełnie Wam nie pasowało. Nasza relacja z mieszkaniem polega dokładnie na tym samym. Wie to każdy, kto tymczasowo musiał mieszkać w wynajmowanym mieszkaniu z narzuconym przez wynajmującego wyposażeniem wnętrz. Świadomość, że każdego dnia, po pracy lub innych obowiązkach, możemy wrócić do miejsca, w którym czujemy się dobrze, które znamy, które jest dopasowane do naszych potrzeb i które nam się podoba, to naprawdę dużo. To coś, co każdego dnia polepszy odrobinę nasz nastrój. Marie-Henri Beyle, francuski pisarz żyjący w epoce romantyzmu i prekursor realizmu, stwierdził, że „piękno to tylko obietnica szczęścia”. Motywator który może być przez nas wykorzystany, bądź nie. Od sztuki aranżacji mieszkania nie można wymagać gwarancji szczęścia, ale można dzięki niej żyć lepiej. 

   Pierwsze wielkie dzieła są zwykle niedoceniane i okupione dużym wysiłkiem. Wysiłkiem polegającym na szorowaniu przez mamę ściany gąbką z mydłem. A teraz mam dla Was dobrą wiadomość – dotrwałyście do końca tego artykułu! ;) Spokojnego wieczoru!

*  *  *

 

 

Last Month

   Gdy cofnęłam się w galerii zdjęć mojego telefonu do początku sierpnia, to aż nie chciało mi się wierzyć, że tyle rzeczy wydarzyło się w ciągu kilku tygodni. Przypominam sobie palące słońce w Normandii i błogie wieczory z kieliszkiem francuskiego wina w dłoni, a potem przyrównuję to sobie do wczorajszej pogody urywającej głowy i mam wrażenie, że to jakieś dwie odmienne pory roku. Wakacje skończyły się z przytupem i gdyby nie perspektywa nowych projektów i wyzwań, to żal by mi było, że w tym roku już nie pójdziemy z moją córeczką na plażę w Sopocie, turniej badmintona na "największą liczbę odbić" nie zostanie rozstrzygnięty, a rowery trzeba będzie schować do piwnicy. Taka kolej rzeczy oczywiście i ten jeden dzień smutków zostanie zaraz stłamszony przez wielką michę spaghetti bolognese, wieczory z puzzlami i maraton Harry'ego Pottera. Co ja plotę – jesień to tak naprawdę moja ulubiona pora roku (ale tak poza tym, to wszystko ze mną w porządku ;)) i mam nadzieję, że na blogu będzie to widać! Tymczasem czeka na Was naprawdę bogata fotorelacja z ostatnich tygodni wakacji. 

Szykujemy nasze ulubione letnie śniadanie. Truskawek już nie ma, ale gruszki z cynamonem też będą niezłe!

1. Początek sierpnia spędziłam na wyczekanym urlopie. Podróżowanie wygląda teraz jednak trochę inaczej… // 2. A już myślałam, że nie uda się zrealizować naszych planów! // 3. Plaża w Normandii. Jedyna w swoim rodzaju. // 4. Nie znoszę się pakować! I zawsze o czymś zapomnę. //

Tym razem omijaliśmy restauracje szerokim łukiem i gotowaliśmy sami. 

1. Coraz bliżej. W drodze do Saint Michel. // 2. Najlepsza pamiątka – po każdym odpływie można było znaleźć mnóstwo pięknych muszelek. // 3. Praca na wakacjach z moją małą asystentką. Jeśli nie miałyście okazji, to w tym wpisie możecie zobaczyć więcej zdjęć. // 4. Udoskonalam skoki na bombę. //

Popołudniowe słońce, senne spojrzenie i różowy pegaz. 

1. Zbudowaliśmy zamek z piasku. Zaraz zniknie pod wodą. // 2. Raczej nie widać tego na zdjęciu, ale właśnie tutaj, w trakcie taplania się w basenie doszłam do połowy książki, którą zawsze chciałam przeczytać (Hrabia Monte Christo). Audiobooki to wielkie odkrycie tych wakacji! // 3. Faktury, struktury i beże. // 4. Gdy na stół trafia słodki deser radość jest niewyobrażalna. Kto by się tam przejmował łyżką czy widelcem. //

Koronaselfie. 1. Moje jedyne uzależnienie. // 2. O takim przejściu między domem a tarasem marzę. // 3. No i to są wakacje! // 4. Odrobina banalnych zachodów słońca jeszcze nikomu nie zaszkodziła. //W miejscu, do którego pojechałam, nie było nie tylko ludzi, ale też zasięgu. I chyba to i lepiej. Zamiast ciągłego weryfikowania liczby zakażeń na pomorzu zapewniłam sobie pandemiczny nastrój lekturą. „Dziennik roku zarazy” o epidemii dżumy wygrzebany z biblioteczki mojej mamy pasował jak ulał. Ale od razu uprzedzam, że to bardziej ciekawostka historyczna niż wciągająca powieść ;). Tak – mam wszystkie miski i talerze z innej parafii. Miody z kolei kupuję w Apimelium. Kilka z Was pytało mnie o miodową paczkę, o której kiedyś pisałam i miło mi Was poinformować, że wróciła ona w nowej odsłonie (pasieka Apimelium kontynuuje ideę regularnych dostaw kremowanych pysznych miodków). Dodatkowo mam dla Was niespodziankę w postaci kodu rabatowego, dzięki któremu nabędziecie miodową paczkę za 89 zł (zamiast 99 zł). Wystarczy, że użyjecie hasła MLE (kod jest ważny do 4 września). Radzę zrobić zapas na jesień i schować dobrze przed łasuchami! Z początku myślałam, że tę książkę szybciej przeczyta moja córeczka niż ja, ale po kilku stronach zmieniłam zdanie. Publikacja jest dedykowana wszystkim, w każdym wieku. Cóż to była za przyjemność poczytać o różnicach między naturalizmem, a realizmem, dowiedzieć się o kulisach tworzenia najsłynniejszych europejskich teatrów i poznać sylwetki wielkich twórców. Cała książka napisana jest bardzo przystępnym językiem i naprawdę przy niej odpoczęłam. Jeśli sami tęsknicie za czymś lekkim, a jednocześnie niegłupim, to polecam Wam "Jak ugryźć teatr współczesny" autorstwa Tomka Żarneckiego i Gosi Kulik. 1. Historia teatru w pigułce. // 2. Miodowa paczka od Apimelium wreszcie przybyła i wraz z moimi Puchatkami będziemy testować zawartość słoiczków. // 3. Sięgamy już coraz wyżej i w końcu pasują na nas kalosze! // 4. Z czym najchętniej pijecie herbatę? //A Wam co serwują na śniadanie? U nas można połamać zęby, ale i tak zjadamy wszystko ze smakiem.1. Dzień dobry Panie Portosie! Dziś są Twoje czwarte urodziny! Z tej okazji przypominam niezwykle popularny blogowy artykuł o tym, jak Portos zdobył Europę. // 2. Suszymy wakacyjne bukiety. // 3. Słońce wstało, ale ja jeszcze trochę podsypiam. // 4. Poranne czytanie bajek. //Ten kubełek (który zresztą mogłyście zobaczyć w tym wpisie) jest od marki Balagan. Dodałam do niego jedwabną apaszkę Meshi, która trochę podkręca moje biało-czarne zestawy. Można ją również zawiązać jako opaskę na włosy albo nosić klasycznie na szyi. W ofercie są jeszcze inne wzory, a wszystkie powstały we współpracy z cenionym polskim ilustratorem – Tomkiem Opalińskim.Nie wiem jakim cudem udało nam się to wszystko przytaszczyć na plażę w Sopocie. Na szczęście było wiele rąk do pracy! Za wcześnie na cokolwiek. Takie pustki na plaży w sezonie mogą oznaczać tylko jedno – jest grubo przed siódmą rano. Jednym z naszych flagowych produktów będzie tej jesieni ten długi płaszcz. 1. Z jednej strony naprawdę uwielbiam te sesję wizerunkowe dla MLE, a z drugiej, to po prostu kupa roboty. // 2. Spakowana! // 3. Nawet nie wiecie jak się naszukałam tych pięknych hortensji… na szczęście uratowała mnie Pani z niezawodnego Narcyza. // 4. Piękna Asia w garniturze, który pokazywałam Wam ostatnio we wpisie "Look of The Day". //Założycielki MLE Collection patrzą z nadzieją na nadchodzący sezon… Czy ktoś kiedyś nie powiedział, że kto z kim przystaje takim się staje?Niestety, repertuar naszych pozycji jest dosyć ograniczony i czasem się powtarza…1. Powrót do domu. I do dobrze zaopatrzonej biblioteczki. // 2. Walizka rozpakowana. To wychodzi nam znacznie lepiej! // 3. Lato w Gdańsku (choć wygląda niczym z paryskiej alejki). // 4. Nie ma mnie tu! Ta ręka służy tylko do włączania kolejnej drzemki. //A to zestaw od NAGO1. Nowości od marki Sisley. // 2. Puchate niczym chmury. // 3. Odpoczywamy w Park Cafe w Konstancinie. // 4. Jeden z kilku powodów, które sprawiają, że cieszę się na zimną jesienną szarugę – swetry z MLE. //Wieczorna aranżacja szafki nocnej. W takiej wersji również bardzo mi się podoba. 1."Proszę nam zarezerwować najlepszy stolik w mieście!" // 2. Tak. To moja najważniejsza rola i najpiękniejsze chwile. // 3. Ten krem ma super skład i zapach niebios. // 4. Wieczór w sierpniu. Książki, gruba warstwa kremu na rękach i kwiaty z łąki, które, no cóż… szybko kończą swój żywot. //Jeśli na bieżąco śledzicie mojego bloga, to wiecie, że markę Bioecolife pokazywałam Wam już nie raz, więc polecam ją z czystym sumieniem. Krem kojąco-nawilżający do twarzy z aloesem i ogórkiem to prawdziwa uczta dla skóry. Składniki aktywne kremu to: hydrolat z igieł sosny, wyciąg z pestek ogórka, olej arganowy, sok z liści aloesu, olej jojoba, ekstrakt z pestek arnoty właściwej, witamina E, olej z pestek słonecznika. Krem ma też bardzo dobry stosunek ceny do jakości. Moja pomoc jest już tutaj zbędna.Pierwsza nasza randka we dwoje od dawna (bo tych we trójkę mamy co nie miara). O restauracji Treinta Y Tres, mieszczącej się na ostatnim piętrze budynku Olivia Star, słyszeliśmy już dawno temu i trochę wstyd, że ja – gdańszczanka z urodzenia – trafiłam tu tak późno.  
Niesamowity widok na Trójmiasto w pięknej oprawie.Wnętrze restauracji zostało zaprojektowane przez pracownię Sandry Taruelli. Z kolei szef kuchni to utytułowany hiszpański restaurator Paco Perez, który na swoim koncie ma już pięć gwiazdek Michelin. Dobranoc. Wracamy do pieluch, ale jeszcze tu zawitamy!Buciki dla dzieci to dla mam często niemniej kontrowersyjny temat niż karmienie piersią. No dobrze, trochę przesadzam, ale to naprawdę ważna rzecz, aby maluch miał dobrze trzymające stopę buciki. Mamy trochę par z sieciówek, ale niektóre z nich nie nadają się na dłuższe spacery. Jeśli więc są tu mamy, które szukają czegoś naprawdę solidnego, to gorąco polecam polską markę Mrugała (i to nie jest reklama). 

Złoto i czerń. 

Sopocianie już czują ten wiatr z północy. W tym wpisie znajdziecie więcej zdjęć i cały opis stroju.Z moją małą kucharką. Dostałyśmy od kochanej teściowej zapas jabłek, więc upiekłyśmy wspólnie pierwsze jesienne ciasto!1. Lody pasują do wszystkiego. // 2 i 3. Dobre, bo polskie. // 4.Tylko ja i mój kawałek ciasta.  //Cały przepis pochodzi z fantastycznej książki Elizy Mórawskiej – "O jabłkach".1. Jak stary obraz. // 2. Jeszcze gorące! // 3. Czysta biel. // 4. Gdy chodzi o jedzenie Portos jest zawsze na posterunku. //Moje ukochane Kaszuby. I ostatni dzień w tym składzie, bo tata wrócił już do pracy w Brukseli. Gdybym umiała, to zaśpiewałabym teraz "już kormorany odleciały stąd", ale lepiej dla innych, że potrafię się powstrzymać…Jestem w niebie!1. Ostatnie chwile wakacji. // 2. Kaszubskie akcenty. // 3. Pogoda w kratkę, sweter w paski. // 4. Podziwiamy ostatnie letnie krajobrazy. // Pozdrawiamy i czekamy na babie lato!

*  *  *

 

Gdy w ciągu kilku miesięcy zmienia się wszystko.

kanapa – Ikea (Soderhamn)/ dywan – WestwingNow / stolik – Gubi (Nap.com.pl) / lampa – Petite Friture (Nap.com.pl) / wazony – HM Home / drewniany stołek – WestwingNow

   Pewnie część z Was zauważyła, że trochę mnie tu nie było. „Trochę” to dokładnie osiem miesięcy. Czasem jest tak, że życie prywatne wywraca nam życie zawodowe do góry nogami (i lepiej tak, niż na odwrót!), ale dziś, po wielu tygodniach niepokoju, mogę już pochwalić się dobrą nowiną – zostałam mamą po raz drugi i zmartwienia mamy już za sobą.

   Tak to często w życiu bywa, że rzeczy lubią się nawarstwiać. W moim przypadku była to zagrożona ciąża, koronawirus i remont nowego mieszkania, co w połączeniu z wygasającą umową na to wynajmowane do tej pory, również nie odejmowało stresów. Makelifeeasier.pl nie jest blogiem medycznym, więc zdrowotne szczegóły pozostawię dla siebie i skupię się na tematach przyjemniejszych, czyli na urządzaniu mieszkania. Podejrzewam, że dla każdej z was najistotniejsze będą dokładne linki albo namiary na rzeczy, które chciałybyście wykorzystać w swoich mieszkaniach. Wypisałam je pod zdjęciami wszystkich pomieszczeń najskrupulatniej, jak potrafiłam.

Rozkład mieszkania w momencie kupna – na pomarańczowo zostały zaznaczone ściany do usunięcia. Łączna powierzchnia użytkowa to 80m2. Projekt główny.

Początki wydzielania pokoi dzieci oraz efekt końcowy – drażnią mnie uszczelki, ale o tym napiszę poniżej. 

Musieliśmy dorobić siedem ścian.  Przeszklenia wykonała firma Barańska Design. Zasłony kupiłam u H41.pl, a grafikę w Desenio.

1. Nowy podział w mieszkaniu

    Największym wyzwaniem w naszym mieszkaniu było podzielenie dwóch pokoi na cztery, ale w taki sposób, by w żadnym pomieszczeniu nie stracić dostępu do naturalnego światła. Pokoje dzieci zostały przedzielone do połowy przeszkloną ścianką. Jako budowlani laicy, często nie myślimy na etapie planowania mieszkania o różnych szczegółach, w praktyce bardzo istotnych dla komfortu życia w mieszkaniu. Jednym z takich elementów jest wentylacja. Jeśli rozważacie u siebie podział pomieszczeń na mniejsze pamiętajcie o uwzględnieniu wentylacji w każdym pomieszczeniu. Wbrew pozorom nie jest to takie proste – nie każdy pokój ma dostęp do pionu wentylacyjnego, a jeśli tak, to często wszystkie są już zajęte. W takim wypadku rozwiązaniem może być zwykła kratka wentylacyjna w ścianie pomiędzy pomieszczeniami, oraz odpowiednie wycięcie w drzwiach. W szklanej szybie jedną komorę można zrobić otwieraną, ale do tego trzeba pogrubić szprosy, a cała konstrukcja robi się bardzo droga. Wracając do podziału – w podobny sposób, czyli przeszkleniem, oddzieliliśmy salon od naszej sypialni. Chciałam w mieszkaniu zachować jak najwięcej światła – w sypialni jest okno wychodzące na południowy zachód, które doświetla także korytarz i kuchnię. Taka szyba nie zamyka przestrzeni, a nawet optycznie ją powiększa. Zagadką było to, jak szyba będzie izolować hałas – sypialnia jest w bezpośrednim sąsiedztwie z salonem i łazienką. Muszę przyznać, że tutaj się zdziwiłam, bo na co dzień nic nie słychać z części dziennej. Natomiast problem pojawia się, gdy ktoś w środku nocy włączy światło w innym pomieszczeniu, bo bez przeszkód dociera także do sypialni. Przeszklenie musi być więc zasłaniane na noc. My w tej chwili mamy zasłonę lnianą, która nie zdaje egzaminu. Będę musiała kupić materiał „blackout”, który nie przepuszcza światła.

Wszystkie klamki wymieniłam na porcelanowo-mosiężne ze sklepu Intterno. listwa sufitowa z gipsu – Master Corgips, model P16 / listwa ścienna – Master Corgips, model LP18 / płyta gipsowa między listwami – Castorama / listwa przypodłogowa – Foge (dostępna też w Castoramie)W całym mieszkaniu farby są od Fluggera. Biała to Ral 9016. Jasny oddcień szarości widoczny na ściance w sypialni to numer 5493 (na zdjęciu u góry skrajnie po lewej stronie). Ciemny szary w kuchni i salonie to 5512 (na zdjęciu z góry jest na środku – ten najciemniejszy w końcu nie został użyty).

Przedłużenie wysokości drzwi o 30 cm było strzałem w dziesiątkę. Drzwi są wykonane z drewna w malutkim zakładzie pod Słupskiem (pan stolarz chce pozostać incognito) / kontakty i włączniki pochodzą ze sklepu Intterno.

Płyty miały 1,5 na 3,2 m i grubość 6mm (lepsze, bo wytrzymalsze są te o grubości 12mm, ale są też znacznie droższe). Wybrałam kolor „Calacatta” czyli kamień o kolorze użylenia od czarnego, szarego po przez brąz i beż. Można też wybrać tonację chłodniejszą „Statuario„ wtedy użylenia są tylko w odcieniu szarości i czerni, a szerokość żył i ich głębokość jest różna. Mam dla Was coś ekstra – udało mi się załatwić kod rabatowy na wszystkie płyty imitujące marmur w sklepie Frobena w Sopocie – na hasło "Gosia" otrzymacie 20% rabatu. Dostawy są na terenie całej Polski. Promocja będzie ważna do końca roku – zapytania kierujcie pod maila [email protected] lub telefon 606652386 :).

2. Detale, które podrasują mieszkanie w nowym budownictwie

   Choć mieszkanie to typowe nowe budownictwo, nie mogłam się oprzeć pokusie oparcia wystroju o mieszankę stylu skandynawskiego i klasycznego. Najprostsza metoda, czyli „zgapianie z Pinteresta”, jest w takim wypadku o tyle problematyczna, że przesada z klasycznymi elementami w nowym budynku może zakrawać o śmieszność. Potrzebny jest więc umiar i wyczucie. Nie chodzi o to aby udawać, że mieszka się w starej kamienicy.

   Pierwszą rzeczą, która podrasuje mieszkanie w nowym budownictwie jest odpowiednio dobrana sztukateria. W żadnym wypadku nie taka „pałacowa”, która tylko podkreśli niskie sufity. Wybrałam klasyczny kształt sztukaterii – bez kwiatowych wzorów i niepotrzebnych detali. Według mnie najlepiej sprawdza się gipsowa – wygląda naturalnie, a do tego jest najtańsza. Jeśli będzie trochę nachodzić na sufit to go optycznie podwyższy – moja ma wymiary 16cm (na suficie) i 10cm na ścianie. Aby pozostać wierną umiarowi i wyczuciu, choć nie było to łatwe.

   Kolejną rzeczą, która sprawi, że typowo osiedlowe mieszkanie zyska bardziej wyszukany charakter jest podwyższenie drzwi ze standardowych 208 cm do 235 cm. Nie jest to łatwe, bo trzeba powiększyć podciąg, co wiąże się ze skuciem kawałka ściany, ale ja nie żałuję.

   Niezbędnym również elementem wyposażenia są listwy przypodłogowe. Moje mają 12 cm wysokości. W dobie robotów sprzątających i chodzików-jeździków z gipsowych po roku zapewne nic by nie zostało. W nowym budownictwie najbrzydsze są chyba kaloryfery – u mnie były dwa wielkie, stojące na całej długości okien. Zamówiłam u stolarza drewnianą ławę/siedzisko, żeby ukryć chociaż jeden. Specjalną kratkę/osłonę zamówiłam przez Internet (tutaj link do strony). Drugi usunęłam i na zimę zrobimy nowy na ścianie i również zakryjemy stelażem. W całym mieszkaniu wymieniłam klamki na mosiężno-porcelanowe – w oknach i drzwiach były najtańsze plastiki.

Tak wyglądała łazienka zaraz po kupnie mieszkania.

Tak wygląda teraz :P

Używam różnych produktów do czyszczenia, ale tylko te od Barwy mają zapach, który mnie nie drażni.

3. Pomyłki

    Jest takie powiedzenie – kto nic nie robi, ten nie popełnia błędów. Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że jego autora zainspirował jakiś remont (wiem, wiem, autorstwo przypisuje się Napoleonowi, ale on też przecież mógł na to wpaść przy okazji remontu jakiegoś francuskiego château). U mnie również nie obyło się bez wpadek i błędów. Chociaż projekt przeszklonej ściany był w porządku, to sposób wykonania pozostawia wiele do życzenia. Uszczelki są widoczne, zawiasy drzwi nieprzemyślane, łączenia między szprosami widoczne.

   Inna drobna wpadka, ale mnie męczy – między listwą ścienną a podłogową mamy wstawioną cienką płytę gipsową, bo chciałam żeby całość lekko odstawała od ściany i tworzyło jedną całość. Niestety płyta jest za cienka i nie widać tego efektu – wygląda jakbyśmy na ścianie nakleili listwę. Nasza płyta ma 6mm grubości, myślę, że najlepiej wyglądałoby 10mm.

   Po poprzedniej właścicielce odziedziczyliśmy w pełni gotową łazienkę. To, co na pierwszy rzut oka wydawało się super sprawą przestało nią być w trakcie remontu. Teraz rozumiem dlaczego łazienka czy toaleta to element, który zostawia się na sam koniec prac, a na czas remontu montuje się starą muszlę klozetową znalezioną na wystawce. Przez naszą łazienkę przewinęły się tabuny fachowców, którzy intensywnie z niej korzystali. Po remoncie musieliśmy ją odmalować i porządnie posprzątać. Po wszystkim uniosłam się honorem (albo raczej: zajrzałam na konto) i nie brałam ekipy sprzątającej, tylko sama ją wysprzątałam przy pomocy dobrych środków. Odpowiednio dobrane detergenty to według mnie pierwszy krok do sukcesu. Jestem fanką niezawodnej serii krakowskiej firmy Barwa: Perfect House. Do czyszczenia łazienki użyłam produktu Perfect House Bathroom, który uwielbiam przede wszystkim za piękny zapach. Ostatnio na rynek weszła nowa linia o nazwie Perfect House Glam z nową gamą zapachów (teraz wszystkie preparaty można kupić o 25% taniej z kodem "PHGLAM25" – promocja trwa tylko do końca miesiąca). Używam tych środków czystości od lat i mam wszystkie dostępne na rynku preparaty. Ani razu nie kusiło mnie aby wrócić do tych produktów, które używałam przed odkryciem tej serii. Przy remoncie pomógł nam też środek przeznaczony do drewna – wyczyściłam nim parkiety i framugi drzwi, z których można było zebrać odciski palców całej ekipy remontowej.

   Na koniec szczegół dotyczący umeblowania – gdybym miała drugi raz urządzać mieszkanie, łóżko piętrowe dla Julii kupiłabym drewniane. Teraz konstrukcja jest z profili stalowych, a wykończenie z płyt kartongipsowych – wydaje mi się, że lepiej wyglądałaby na większej przestrzeni. U niej sprawia wrażanie topornej.

   Na Instagramie dostałam od Was sporo wiadomość, że też jesteście w trakcie różnych mieszkaniowych perypetii, więc pewnie wiecie ile trzeba się nagadać z fachowcami, żeby zrobili coś tak, jak chcecie Wy, a nie oni. Nam do końca zostały już kosmetyczne rzeczy – kilka półek, pokój Henia i ostatnie zakupy. Póki co, siedzę na kanapie, rozglądam się i napawam widokiem zlewu w kuchni – dotarł dopiero przedwczoraj ;).

lampy nad blatem przy ścianie – &tradition / bateria – Quadron / lampa nad wyspą – WestwingNow / stołek barowy – Hay (Nap.pl

Trzy książki do poduszki, trzy książki dla dzieci i kilka innych lipcowych umilaczy

   Jak wygląda mój wymarzony lipcowy wieczór? Pół godziny bujania na hamaku i czytanie historii Eli i jej psa. A później, gdy trzeba będzie już wracać do domu i powoli myśleć o łóżku, talerz jeszcze ciepłych jagodzianek, szklanka mleka, świeża „zimna” pościel i chociaż kilka stron prawdziwej, poważniejszej literatury, gdy brzdącowi śnią się już bajkowe stwory.

   Lipcowe „umilacze” to idealna okazja do zrecenzowania kilku książek – dla dzieci i dla nas. Pozwólcie, że zacznę od tych dla dorosłych (tak aby nie zniechęcić Czytelniczek, które nie mogą już słuchać o dzieciach ;)), a między wierszami podzielę się z Wami wartymi uwagi linkami – idealną, „nie-sieciówkową” pościelą i ulubionymi białymi sukienkami dla mnie i dla małej. Ach, no i dwoma sprawdzonymi przepisami na jagodzianki!

1. „Sapiens. Od zwierząt do bogów” Yuval Harari.

    W maju polecałam Wam książkę „21 lekcji na XXI wiek” Yuvala Harariego – traktującą o wyzwaniach współczesności w kontekście historycznych doświadczeń ludzkości. W praktyce mówiąc językiem filmowym, niczym George Lucas z Gwiezdnymi Wojnami, zaczęłam od końca – bo ta pozycja to ostatnia z trzech głośnych książek tego autora. Od razu się usprawiedliwię – kolejność ich czytania nie ma żadnego znaczenia. „Sapiens. Od Zwierząt do Bogów” różni się od „21 lekcji” tym, że jest to książka historyczna, opowiadająca o rozwoju ludzkości od czasu pojawienia się gatunku Homo Sapiens na ziemi do czasów dzisiejszych (i według mnie jest chyba lepsza niż tytuł, który polecałam Wam ostatnio). Na tym różnice się kończą. „Sapiens”, podobnie jak „21 lekcji” czyta się jednym tchem, hipotezy autora są pociągające, choć często obrazoburcze (ale sprawiedliwe, bo Harari w równym stopniu dezawuuje religie, systemy gospodarcze czy liberalne dogmaty). Tutaj muszę zrobić pewne zastrzeżenie – pozycję tę należy traktować jako zachętę do otwartego myślenia, stawiania mądrych pytań i zbiór bardzo ciekawych, ale ciągle hipotez. Wiele zaproponowanych przez Harariego rozwiązań problemów historycznych budzi kontrowersje wśród jego kolegów historyków, antropologów czy kulturoznawców, choć wszystkie opierają się na uznanej bibliografii czy badaniach archeologicznych. Sam autor zresztą zastrzega wielokrotnie w tekście, że przy skąpych materiałach źródłowych, na przykład dotyczących czasów przed starożytnych, skazani jesteśmy na spekulacje i snucie domysłów.

2. "Wyzwanie Stoika" William B.Irvine.

   Kontynuując klimat filozoficznych rozważań proponuję – z kolejną książką – skierować uwagę na nas samych. Filozofia to nie tylko rozważania teoretyczne o pochodzeniu i przyszłości ludzkości, ale także źródło całkiem praktycznych rozwiązań codziennych problemów. Nie przepadam za książkami „samodoskonalącymi” więc z początku byłam sceptyczna, ale ta pozycja nie jest typowym coach-owo-motywującym laniem wody. Myślę, że będziecie nią bardzo mile zaskoczone. Wyzwanie Stoika Williama Irvine’a to poradnik radzenia sobie z codziennymi przeciwnościami, a w zasadzie z będącą ich efektem złością. Wszystko to za pomocą metod opracowanych w starożytności m.in. przez Senekę, Marka Aureliusza czy Chryzypa – czyli współtwórców ruchu filozoficznego znanego pod nazwą Stoicyzmu. Ich przemyślenia, połączone z osiągnięciami nowoczesnej psychologii, składają się razem na spójną i łatwą do wprowadzenia (przynajmniej w założeniu) metodę radzenia sobie z własnym gniewem, złością i smutkiem. Książka tą polecam wszystkim tym, którzy po uderzeniu małym palcem w mebel nie mogą się powstrzymać i muszą mu „oddać”, potrafią zwyzywać w samotności kierownictwo sieci komórkowej po piątym przerwanym połączeniu, a przejazd samochodem przez miasto łączą zawsze z tyradami przekleństw na innych kierowców.  Trochę jednak infantylizuję, bo ta książka w żadnym wypadku nie sprawia wrażenia trywialnej. Profesor Irvine w wyjątkowy sposób łączy naukę z prawdziwym życiem, a książkę czyta się jednym tchem. 

„Musisz ją przeczytać! I musi ją przeczytać Twój brat! I tata! W ogóle wszyscy powinni ją przeczytać” ta wypowiedź to wyjątkowo wyczerpująca recenzja mojej bratowej na temat książki "Wyzwanie Stoika", którą zafundowała mi, gdy zapytałam ją o opinię na jej temat, i z którą (już po wykonaniu rozkazu Ani) jak najbardziej się zgadzam. A tak na poważnie – to krzepiąca, mądra i wciągająca pozycja, którą gorąco polecam. (muszę tu wspomnieć o perfekcyjnie wykonanej pracy edytorskiej – oczywiście, że najważniejszą robotę zawsze wykonuje autor, ale format tej książki, czcionka, jej rozmiar, rozplanowanie na stronie jeszcze bardziej uprzyjemniło mi tę lekturę).  

3. „Historia piękna” Umberto Eco.

   Obie powyższe książki czyta się łatwo i szybko. Ale czy łatwość czytania musi być warunkiem dobrej lektury? Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, warto sięgnąć po „Historię Piękna” Umberto Eco. Autora nie muszę chyba przedstawiać. Włoski filozof i pisarz, autor światowego bestselleru „Imię Róży” (kto nie czytał ten gapa) ma na swoim koncie kilkadziesiąt prac naukowych i esejów. Jednym z nich jest „Historia Piękna” – książka o encyklopedycznym charakterze, w szczegółowy, ale jednocześnie finezyjny sposób odnosząca się do rozwoju zmian idei piękna, ilustrowana setkami grafik, obrazów i fotografii. Według mnie, pozycja obowiązkowa dla każdego, kto interesuje się – w profesjonalnym tego słowa znaczeniu – estetyką, a więc fotografią, modą czy makijażem. Nie jest to książka w typie powieści. Jej encyklopedyczno – podręcznikowy charakter przekłada się na konieczność skupienia umysłu podczas lektury. Nierzadko trzeba będzie cofnąć się o kilka stron by spojrzeć na wspomniany szczegół na grafice, czy przeczytać jeszcze raz przywołany później fragment, by przemyśleć go w innym, nowym kontekście. Eco piszę jednak o sztuce tak, że nawet laik bez problemu wyłapie wnioski autora. Tę książkę „podczytuję” sobie od kilku miesięcy, bo nie jest to pozycja „na raz”. Lubię mieć do niej odpowiedni nastrój i czysty umysł, aby móc analizować każdą myśl i bez pośpiechu przyglądać się dziełom wielkich twórców. 

"Historia piękna" Umberto Eco na ulubionej lnianej pościeli. 

   Polecane przeze mnie dzisiaj książki dla dzieci to bardzo subiektywny wybór. I bardzo niestabilny, bo właściwie z tygodnia na tydzień jedne wypadają z podium, a inne z impetem zajmują pierwszą pozycję. Pozwólcie więc, że z czasem będziemy aktualizować nasze wybory.

1. „Moja babcia, mój dziadek” Małgorzata Swędrowska, Joanna Bartosik.

   O książkach dla dzieci mogłabym gadać i gadać. Chętnie opowiedziałabym Wam o tym, jakie książeczki ja kochałam, gdy byłam dzieckiem i jak bardzo się cieszę, że moja mama, szepcąc przed laty pod nosem „może będzie kiedyś dla Twoich dzieci” przetrzymała jednak tę „Martynkę i Przyjaciół” pod łóżkiem. Albo o tym, dlaczego stare baśnie nie raz sprawdziłyby się w nowym świecie lepiej niż większość kreskówek na dziecięcych kanałach.  Nie będę jednak zanudzać Was moimi refleksjami (błagam! Napiszcie w komentarzach, że jednak byście chciały!) i spróbuję ograniczyć się do kilku zdań polecenia książeczki „Moja babcia, mój dziadek” od bardzo fajnego wydawnictwa Wytwórnia. Ostrzegam, że książeczka w nas – dorosłych – może wywołać nieopanowaną lawinę wzruszenia i łez, ale dla naszych dzieci będzie po prostu pięknie wydaną, mądrą opowieścią tłumaczącą reguły tego świata. 

2. Książeczki Erica Carle'a.

   Fakt, że książeczki Erica Carle'a, słynnego amerykańskiego grafika i pisarza, posiadam w języku angielskim nie jest bynajmniej efektem mojego snobizmu – dostałam je po prostu od kuzyna, który na stałe mieszka w Anglii. Dobrze się jednak złożyło, bo wspólne czytanie było miłym i subtelnym wprowadzeniem do obycia z językiem. Większość mam pewnie świetnie kojarzy „Miś patrzy” i „Bardzo głodną gąsienicę” ale być może któraś z Was jednak te pozycje przeoczyła. Z jakiegoś powodu dzieci już od ponad pięćdziesięciu lat kochają efekt pracy tego zdolnego artysty. Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić w czym tkwi ich magia. Być może chodzi o technikę, z której korzysta Carle tworząc ilustracje do książek. Bazą każdej grafiki są kawałki papieru, które następnie pokrywane są kolorowymi farbami akrylowymi. Dopiero później autor nadaje im kształty, wycinając przeróżne postaci, tworząc ciekawe kompozycje, często z efektami dźwiękowymi czy migającymi światełkami.

3. „Piłka Eli” Catarina Krussval.

   Książeczki Catariny Krussval to udany kompromis między tym, co lubi moja córeczka (psiaki), a tym, co lubię ja (piękne ilustracje). Polujemy jeszcze na „Wszystkie psy Eli” i coś czuję, że ta książeczka będzie strzałem w dziesiątkę. Wydawnictwo Zakamarki ma zresztą w swojej ofercie wiele pięknych tytułów, ale większość z nich jest jednak dla starszych dzieci. A może Wy polecicie mi coś wyjątkowego dla półtoraroczniaka?

Bawełniana sukienka z podszewką od polskiej marki Louisse. Świetnie się pierze i po wielu imprezach z jagodziankami nadal wygląda jak nowa… 

   "Umilacze" bez słowa o modzie byłyby czymś nietypowym, ale dziś będą (już zresztą tradycyjnie) bardziej o oporze wobec niej niż podążaniu za nią. Biel to zdecydowanie mój ulubiony kolor na lato. Po przejrzeniu zawartości mojej szafy widać wyraźnie, że to właśnie takie ubrania służą mi najdłużej (najstarsza biała sukienka, którą mam, liczy sobie siedem lat i w tym sezonie też była już noszona). Niektóre z Was często się dziwią jak mama małego dziecka może w takim kolorze funkcjonować, co mnie osobiście trochę dziwi, bo moje doświadczenie pokazuje mi, że to właśnie białe ubrania najłatwiej doprać. I nie jest to bynajmniej kryptoreklama jakiegoś proszku do prania. W przypadku plam na kolorowych rzeczach ich wybawianie jest po prostu znacznie trudniejsze. Trzeba jednak pamiętać o jednej rzeczy! Materiał ubrań musi być na tyle trwały, aby przetrzymać wysoką temperaturę w pralce, czy potraktowanie odplamiaczem. W dzisiejszym wpisie widzicie bawełnianą sukienkę (dwa lata temu mogłyście przyjrzeć się jej lepiej), koszulę nocną (bardzo podobną znajdziecie tutaj) i kreację mojej córeczki od polskiej marki Louisse (w sklepie znajdziecie również podobny model Rose z rękawkiem). 

Pościel wykonana ze stuprocentowego lnu, uszyta w Polsce. Marka Bebelin dopracowała swoje modele do perfekcji. W ofercie znajdziecie też pościele dla dzieci. 

   Skoro tytuł dzisiejszego wpisu brzmi „książki do poduszki” to naturalną scenerią do zdjęć była oczywiście moja sypialnia. A ponieważ niezależnie od objętości czy tematu artykułów, które tutaj publikuję, pierwszym pytaniem od Was jest zwykle „skąd jest pościel?” to dziś Was przechytrzę :). Kiedyś lubiłam pościele z IKEA, ale odkąd mój mąż zażyczył sobie kołdrę o długości 220 centymetrów (ja mam co prawda zaledwie nieco ponad metr sześćdziesiąt wzrostu ale on nieco więcej), to oferta tego szwedzkiego giganta już mi nie wystarczała. Pościele kupuję bardzo rzadko (na pewno nie częściej niż raz na kilka lat) i dlatego sporo uwagi przywiązuję do tego, aby dobrze trafić. Wolę pościele z troczkami, bez guzików, bo niestety słabo znoszą maglowanie, z odpowiednio dużą zakładką, najlepiej wykonane z lnu typu prewashed, który z czasem tylko zyskuje na szlachetności, no ale jednocześnie materiału musi być na tyle gruby, aby pościel nie prześwitywała i… właściwie tych cech idealnej pościeli mogłabym wymieniać bez końca. Nie dziwię się więc Wam, że z taką skrupulatnością pytacie o markę moich pościeli, bo trafić na idealną nie jest łatwo. Ja wyszukałam taką i taką (a tę z dzisiejszych zdjęć znajdziecie tutaj). 

I obiecane dwa przepisy na jagodzianki. Pierwszy, który wypisałam poniżej jest autorstwa Zosi oczywiście – z tego przepisu uzyskacie około osiem niedużych jagodzianek. Więcej zdjęć z realizacji przepisu znajdziecie tutaj. Jeśli jednak nie uznajecie jagodzianek bez kruszonki i lukru to spróbujcie tego przepisu od Tosi

Skład:

Przepis na ciasto:

400 g mąki

150 ml ciepłego mleka

30 g świeżych drożdży

50 ml oleju roślinnego

2 jajka

60 g cukru

80 g masła

farsz:

ok. 200 g świeżych jagód

5-6 łyżek twarogu

2-3 łyżki brązowego cukru

A oto jak to zrobić:

 Świeże drożdże rozpuszczamy w ciepłym mleku z łyżką cukru i 2 łyżkami mąki. Zaczyn odstawiamy w ciepłe miejsce pod przykryciem folii. Po 15 minutach powinien podrosnąć. Aby przygotować farsz: oczyszczone jagody łączymy z twarogiem i cukrem. Do oddzielnej miski przesiewamy pozostałą mąkę, cukier i jajka. Dodajemy wyrośnięty zaczyn i jednocześnie mieszamy. Następnie dodajmy rozpuszczone i ostudzone (nie gorące!) masło i wyrabiamy ciasto (wyrabiam mechanicznie za pomocą haka). Po kilku minutach wyrabiania ciasta dolewamy cienkim strumieniem olej i ponownie ugniatamy ciasto. W efekcie końcowym ciasto nie powinno kleić się do rąk. Gotowe ciasto umieszczamy do naczynia i przykrywamy lnianą serwetką. Pozostawiamy ciasto na ok. 1,5 godziny do wyrośnięcia. Wyrośnięte ciasto ponownie zagniatamy i dzielimy na 6-9 części. Z jednej części formujemy kulkę, lekko spłaszczamy i umieszczamy na niej gotowy farsz. Formujemy podłużną bułeczkę i układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Pieczemy w rozgrzanym piekarniku w 200 stopniach C przez 15-18 minut.

Komentarz: Aby ciasto szybciej rosło, naczynie z zaczynem umieszczam na płycie grzewczej i włączam mały palnik. Z farszem możemy kombinować, np. zamienić twaróg na ricottę, cukier zastąpić miodem, skorzystać z przypraw – kardamon, cynamon lub odrobinę otartej skórki cytrynowej.