Lutowe umilacze. Zamiast czerwonych róż i szminki – zadbana cera i zdrowe jedzenie, czyli Walentynki po trzydziestce.

   Walentynki. Tłusty Czwartek. Dzień Chłopaka. Międzynarodowe Święto Pizzy, liczby Pi i Hipopotama. Czy w ogóle potrzebujemy jeszcze tego rodzaju okazji? Świętowanie i cykliczne rytuały są zjawiskiem wyłącznie ludzkim, niewystępującym u zwierząt w żadnym podobnym wymiarze. I podobno są nam one potrzebne, aby odłożyć na chwilę zwyczajny rytm dnia, uwolnić się od napięć i korzystać z prostych przyjemności. Pozwalają nie myśleć o przeszłości ani przyszłości, tylko cieszyć się teraźniejszością.

    O ile dzień, w którym wszyscy wcinamy pączki na potęgę, wzbudza prawie same pozytywne emocje, to święto zakochanych już zdecydowanie nie. Walentynkom dostaję się z każdej strony – że to nie polskie a amerykańskie święto (zdradzę Wam sekret: choinkę z kolei wymyślili Niemcy), że samotne osoby czują się wtedy gorzej, więc nie powinno się epatować szczęściem (sama w zeszłym roku dostałam od kilku Czytelniczek po nosie, że zbyt ostentacyjnie chwalę się związkiem, bo 14 lutego to dla wielu dzień smutniejszy od innych i powinnam mieć to na względzie), że zostało skomercjalizowane do granic możliwości (ale że „z okazji Walentynek płyn do mycia naczyń gratis” to jednak niezbyt trafiona promka?). Mam wrażenie, że to święto pokochały agencje marketingowe, ale niekoniecznie Polki.

    Im głośniejsze reklamy, im więcej fajerwerków, plastikowych serduszek w galeriach handlowych i pytań „co robicie w Walentynki?”, tym skromniej mam ochotę świętować. Zamiast czerwonych róż wolałabym dostać idealnie skomponowaną sałatkę. Zamiast wypić „Tequila Sunrise” – nałożyć nawilżającą maseczkę. Zamiast robić precyzyjny makijaż i malować usta na czerwono – mieć czas na kolejny rozdział rozpoczętej książki. Do poniedziałku jeszcze parę dni, więc kto wie? Może zmienię zdanie? Dzisiaj wolę jednak samą siebie wepchnąć w schemat i uznać, że Walentynki po trzydziestce mają być czasem dla mnie, a nie gonitwą za wolnym stolikiem w restauracji. Od razu więc uspokajam – aby skorzystać z dzisiejszych „polecajek” niepotrzebny jest Wam ani partner, ani partnerka.  

Miłość na talerzu.

   I mowa tu o miłości do samej siebie, czyli o zbilansowanym, zdrowym i pysznym posiłku. Ja funduję sobie coś smaczniejszego niż gotowana fasolka szparagowa, ale jednocześnie coś zdrowszego niż randkową kolację. Małym grzechem jest tutaj awokado, które w ostatnim czasie – z przyczyn środowiskowych – ograniczyłam (uwielbiam, ale dwa razy w miesiącu wystarczy). Wyrazem troski o samą siebie jest też to, że jej przygotowanie zajmuje mniej więcej dwie minuty. Mamy tu cztery rodzaje zieleniny bogatej w antyoksydanty, odrobinę słodyczy jabłka i zdrowych tłuszczy. Na zdjęciu widzicie w wersji z orzechami włoskimi, ale pekan moim zdaniem lepiej się sprawdzają.

Walentynkowa sałatka dla mnie samej

Skład:

 garść szpinaku, zielonej pietruszki, liści selera naciowego, jarmużu

dojrzałe awokado

orzechy pekan

pół jabłka

łyżka soku z cytryny

oliwa z oliwek (ja wybieram pikantną, truflową lub bazyliową)

pieprz i sól

Sposób przygotowania: Połowę awokado ugniatamy z ulubioną oliwą, sokiem z cytryny, szczypta soli i pieprzu. Kroimy jabłko w drobną kostkę i mieszamy z umytymi sałatami i orzechami. Dodajemy druga połowę awokado. Dodajemy wcześniej rozgniecione awokado z oliwą.

Z miłości do mojej skóry.

   Ostatni mój wpis pielęgnacyjny pojawił się na blogu… 16 września. Z czego wynikała ta prawie półroczna przerwa? Z kilku powodów – przede wszystkim zawartość mojej kosmetyczki jest już naprawdę dopracowana i zdecydowaną większość produktów, które polecam, kupuję wielokrotnie. Ich rotacja nie jest więc duża i nie widziałam sensu, aby pisać Wam, że nadal używam produktów od Veoli, Kire czy Sensum Mare skoro opisywałam je już wielokrotnie. Gdy decyduję się przetestować coś nowego, to też trochę trwa, bo wpierw muszę skończyć, to co mam. No i surowo oceniam działanie każdego kosmetyku, a to oznacza, że sporo z nich odpada i nigdy nie doczekują się publikacji. Dziś polecę Wam tylko dwie nowe marki, spośród dziesiątek, które chciały pojawić się na blogu, ale niestety nie sprostały moim oczekiwaniom.

Kire Skin Energetyzujące Serum Czarna Herbata & Komórki Macierzyste Mangostanu

Kire Skin to marka, którą pewnie już dobrze znacie. Uwielbiam ich oczyszczający żel do twarzy z wodą ryżową, żółtą maskę, no i to serum. Kosmetyk wart swojej ceny. Za 131 złotych dostajemy produkt w pięknym, dopracowanym opakowaniu, o potwierdzonym przez badania kliniczne działaniu. Zawiera wyciągi z czarnej herbaty, jaśminu indyjskiego, witaminę B i przeciwutleniacze. Używam go pod krem na dzień. Jeśli chcecie go wypróbować albo tak jak ja, macie już innych ulubieńców od tej marki i chciałybyście uzupełnić zapasy, to mam dla Was kod MLE dający -10% zniżki (na wszystkie produkty). Będzie działał do końca marca 2022.

Kuracja Dermz Laboratories

   Luty i marzec to taki czas, kiedy moje włosy są najsłabsze (i sporo zostaje na szczotce), ale zwykle przymykałam na to oko, bo wiedziałam, że wraz z nadejściem wiosny wszystko minie. Tym razem jest gorzej. Karmienie piersią, przebyty covid, wielki stres z ostatnich kilku tygodni, niedoczynność tarczycy – to wszystko sprawia, że gumki do włosów są ostatnio jakieś luźniejsze… Już na początku stycznia widziałam, że coś jest z nimi nie tak, więc zdecydowałam się przetestować tę czterostopniową kurację od Dermz Laboratories. Od razu uprzedzam – nie wiem, jaką skuteczność ma używanie tylko jednego produktu z serii (domyślam się, że większość z Was wybrałaby tylko wcierkę czyli serum). Ja używałam "szamponu oczyszczającego" na zmianę z tym od poprawy blond tonacji (tego peelingującego z kolei używam maksymalnie raz na dwa tygodnie), za każdym razem nakładałam odżywkę i na sam koniec serum. Na finalne efekty będę musiała poczekać jeszcze co najmniej kilka tygodni (całą gamę zaczęłam stosować w połowie stycznia), ale już widzę pierwsze efekty u nasady, tak zwane "baby hair". No i odżywka sprawia, że włosy wyglądają lepiej, są bardziej lśniące i ładnie się układają – to produkt, który wiem, że będę chciała używać przez cały rok. 

   Na stronie marki jest też sporo innych produktów do włosów. Jeśli chciałybyście je przetestować (myślę, że nie pożałujecie), to skorzystajcie z mojego kodu do Dermz Laboratories. Wpiszcie Hermz20 aby otrzymać -20% na zestaw HairLXR oraz pojedyncze produkty z serii HairLXR.

Krem na noc na niedoskonałości Veoli Botanica Overnight BHA Treatment 

   Marka Veoli już niejednokrotnie pojawiała się u mnie na blogu. W ofercie pojawiło się teraz sporo nowości – na przykład krem na noc redukujący niedoskonałości z kwasem salicylowym BHA 1,5% i aktywnym ekstraktem z zielonej herbaty z EGCG (139 złotych). Czekam też na pierwsze zamówienie z produktami brązującymi, bo dotarły do mnie bardzo pozytywne opinie na ich temat. Dzięki podjęciu współpracy z tą marką mam dla Was kod, który daje 20% zniżki na wszystko (poza zestawami i akcesoriami) do końca niedzieli tj. 13.02 włącznie na hasło MLE na stronie Veoli Botanica. A w przypadku zakupów powyżej 159 PLN dostaniecie darmową wysyłkę i antybakteryjne mydło w prezencie.

Krem intensywnie nawilżający do twarzy HYDRA TOUCH od Laboratories Vivacy 

   To druga nowość w dzisiejszym wpisie. Francuska marka Vivacy oferuje profesjonalne dermo-kosmetyki o bardzo intensywnym działaniu. W swoim składzie ma kompleks VIVASOME opracowany dzięki zaawansowanym badaniom. Podstawą tej technologii jest zasada transportowania składników czynnych, zamkniętych w liposomach. Można je sobie wyobrazić jako małe „kuleczki” o strukturze podobnej do błony komórkowej. Liposomy są w stanie przedostać się przez wierzchnie warstwy skóry, co z kolei umożliwia przeniknięcie składników czynnych. Składniki tego kompleksu to: woda mineralna z treignac, sorbitol (naturalny przeciwutleniacz, który często spotykany jest w medycynie estetycznej np. mezoterapii) oraz składniki czynne o działaniu biostymulującym. Jeśli poszukujecie kremu, który da naprawdę spektakularne efekty, to mogę go Wam polecić. Ja mam wrażenie, że po trzech dniach jego stosowania moja skóra odżyła i stała się bardziej sprężysta. W ofercie znajdziecie też krem pod oczy z tej samej serii. Podsyłam tutaj ciekawy wywiad w Vogue z dyrektorem marki, w którym opowiada o tym, jak wyglądała droga do stworzenia produktów o tak skutecznym działaniu.

Sensum Mare multi pielęgnujący krem BB Algorigh

   Gdy marka Sensum Mare powiedziała mi, że szykuje nowość i chciałaby, abym ją przetestowała, to chętnie się zgodziłam. Od lat używam serum, wracałam też nie raz do ich kremu i ciekawa byłam czy sprostają wysokiej poprzeczce, którą sami sobie zawiesili. Miło, że się nie zawiodłam. Z ciężkich makijaży – w Walentynki i dni powszednie – już dawno zrezygnowałam – ten multi-pielęgnacyjny krem BB ułatwi to każdej kobiecie, która do tej pory czuła się bezpieczniej z klasycznym podkładem. Pięknie kryje, genialnie się rozprowadza i dobrze pracuje z kremowymi kosmetykami do makijażu. Ma też miły, zaskakujący zapach i posiada filtr SPF. Ja wybrałam odcień medium. O kod do Sensum Mare pytacie mnie średnio raz na tydzień i cieszę się, że tym razem też mogę się nim z Wami podzielić. Jeśli wpiszecie MLE w trakcie dokonywania zakupów to otrzymacie aż 20% zniżki na cały asortyment. 

Nim przejdę do komercyjnej rozrywki przed ekranem laptopa, poświęcę chwilę na książkowe "nowości". Piszę to w cudzysłowie, bo większość powyższych tytułów mam od jakiegoś czasu, ale nie miałam jeszcze czasu Wam o nich wspomnieć. Przyszedł ten moment, że mogę bezkarnie kupić kolejną edycję serii "Gdzie jest Wally?" – niestety mimo wielu prób nie udało nam się go odnaleźć na jednym z obrazków. Tytuł "Matka Polka"  autorstwa Anne Applebaum jest nieco mylący, ale myślę, że czytelnik nie będzie w związku z tym zawiedziony. "Old World Italian" to kolejna książka Mimi Thorisson, która zawitała w mojej biblioteczce. Znajdziemy w niej tradycyjne, nieco zapomniane włoskie przepisy, no i oczywiście masę pięknych zdjęć, za które najbardziej kocham Mimi (a właściwie – jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi – jej męża Oddura). Na zdjęciu widzicie też "What a Beautiful World!" – piękną, bogato ilustrowaną książkę, w której założycielka marki Sisley, Isabelle d'Ornano, po raz pierwszy otwiera drzwi do swoich osobistych, rodzinnych i zawodowych przestrzeni – od serca paryskiego mieszkania po wiejski dom i prawdziwy raj na łonie natury. Ta intymna podróż trafia do Londynu, a kończy w Paryżu w siedzibie Sisley, którą stworzyła wraz z mężem Hubertem d'Ornano. No i na koniec mój urodzinowy prezent: The James Bond Archives 007 by Paul Dungin, który zasłużył chyba na osobny akapit w przyszłości…

Bardzo oryginalny pomysł na Walentynki, czyli kilka recenzji najgorętszych serialowych premier.

1. „Emily w Paryżu” i „I tak po prostu”.

    Nie bez powodu te dwie nowości wrzucam trochę do jednego worka. Byłam wielką fanką pierwszych sezonów SATC i z zażenowaniem oglądałam później pełnometrażowe wersje, które niewiele miały wspólnego z przełomowym – jak na swoje czasy – serialem. Mam wrażenie, że producenci „I tak po prostu” chcieli w pewnym sensie powrócić do źródła w przełamywaniu tabu i poruszaniu tematów nieoczywistych i był to chyba dobry kierunek – śmierć, choroby, ból kręgosłupa, siwe włosy czy pierwsza miesiączka u córki, to przecież wszystko to, co spotyka nas w normalnym życiu. Jednak w anturażu nowojorskiego blichtru i oderwania od rzeczywistości na nieznaną wcześniej skalę, to wszystko wyszło jakoś tak groteskowo. Zgadzam się też z opiniami krytyków, że poprawność polityczna w tym wydaniu zaczyna być karykaturą samej siebie.

    Z kolei w drugim sezonie „Emily w Paryżu” nie szokuje i nie dziwi kompletnie nic. Czekałam na premierę z wytęsknieniem, ale ani widoki z Saint Tropez, ani kreacje, ani nawet Sylvie (moja ulubiona bohaterka) nie zainteresowały mnie na tyle, aby odłożyć telefon i nie czytać drugim okiem o podatkach w Nowym Ładzie. A to drugie też nie należy do najciekawszych rzeczy na świecie.  Jestem teraz typowym narzekaczem, bo krytykuję dwa seriale, które – mimo wad – obejrzałam do ostatniego odcinka. Gdybym miała jednak wybrać, które połączenie tortury i przyjemności bardziej mi odpowiadało, to wybrałabym Carrie i jej koleżanki. I mój mąż też tak powiedział (dzielnie obejrzał ze mną jedno i drugie), więc jeśli w poniedziałek, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu, nie będziecie chcieli oglądać walentynkowych Milionerów, a na nic bardziej ambitnego nie starczy Wam sił to „I tak po prostu” będzie mniejszym złem (i na pewno mniejszą nudą).  Lily Collins nad Sekwaną to produkcja Netflixa, z kolei kontynuacja kultowego „Seksu w wielkim mieście” znajdziecie na HBO GO.

2. „Oszust z Tindera” i „Jestem Georgina”.

   I kolejne nieprzypadkowe połączenie dwóch produkcji, o których rozpisują się portale plotkarskie. Moja recenzja będzie krótka: nie wiem, nie oglądałam, to zupełnie nie mój typ rozrywki. Obydwa ta reportaże pasują jednak na Walentynki jak ulał (wyczuwacie tę subtelną ironię, prawda?). Kto wie? Może w ramach socjologicznego eksperymentu obejrzymy i to? A może (tak jak kilkorgu z moich znajomych) oglądaliście już te produkcje i przypadły Wam do gustu?

3. „Downton Abbey”.

   A oto najlepszy dowód na to, jak bardzo jestem w tyle, jeśli chodzi o seriale, nowinki i świat w ogóle. Podczas gdy inne influencerki czekają na kolejny sezon „Squid Game”, ja oglądam perypetie mieszkańców posiadłości lorda Granthama. I nie mogę tego nawet zwalić na to, że „jestem mamą i nie mam czasu być na bieżąco z serialami”, bo „Downton Abbey” miało swoją premierę w 2010 roku…

    Sielska atmosfera, idealna harmonia między służbą a państwem, problemy typu „zdjęłam już suknię, więc nie mogę z powrotem zejść na kolację” to oczywiście miła w odbiorze fikcja i każdy średnio rozgarnięty widz zdaje sobie sprawę z tego, że życie z początku XX wieku zostało w tym serialu przedstawione w jasnych barwach. Niemniej jednak ta fantazja o przeszłości umila nam ostatnie wieczory. No i wszystkie sześć sezonów czeka sobie na obejrzenie – luksus w XXI wieku.  

jedwabna koszula – Zara Home (po przeróbkach) // wełniany koc – Arket 

 

 

Look of The Day – zima w Sopocie z klimatem retro

puffer jacket / kurtka – Woolrich od Sportofino

wool socks / wełniane skarpety – Mongolian (kupione dawno temu)

leather gloves / skórzane ocieplane rękawiczki – COS

leather winter shoes / skórzane zimowe buty – Inuikii

warm leggings / ciepłe legginsy – Gatta

balaclava / kominiarka – Chmurytildy

sunglasses / okulary – Luvlou

   Jest taki film z lat sześćdziesiątych pod tytułem „Szarada” z Audrey Hepburn i Cary Grantem – jeśli nie miałyście okazji go obejrzeć to gorąco polecam. Każda scena to pochwała klasycznego stylu w hollywoodzkim stylu, swój epizod ma tam także moda zimowa (być może kojarzycie ten kultowy kadr). Na sopockich alejkach większość z tych kreacji wyglądałaby pewnie bardzo pretensjonalnie, ale dlaczego nie podłapać pewnych drobnych niuansów?

    Srogiego mrozu u nas brak, ale nadmorska bryza całkiem nieźle go wyręcza dlatego na spacery wolę ubrać się naprawdę ciepło. Moja kurtka to jeden z modeli kultowej marki Woolrich (co za jakość!) dostępnej na S'portofino. Jeśli szukacie jeszcze zimowych elementów garderoby to mają tam bardzo wnikliwie wyselekcjonowaną ofertę. 

Zapowiedź MLE Collection 2022 czyli co nosić do wiosny.

   "Powrót klimatu rave", "neony od stóp do głów", "wyłączamy hamulce i szalejemy z formą" – to tylko kilka frazesów z modowych magazynów i portali dotyczących nadchodzącego sezonu. Przeglądam ulubione profile kobiet, których styl uwielbiam i mam wrażenie, że (chociaż świat mody je kocha) żyją chyba w alternatywnej rzeczywistości. Plastikowych okularów w kolorze landrynki – brak. Butów na platformie w stylu Super Mario – brak. Marynarek z metalowych łusek – brak. Może czytamy co innego? A może one też wolą pragmatyczne podejście do mody?  Jeśli czujecie się zagubione przerysowanymi trendami, a jednocześnie nie chcecie zostać za bardzo w tyle ze swoją garderobą to zobaczcie jak nadchodzące tygodnie widzimy w MLE. Odświeżone klimaty „retro” przeplatają się u nas z nowoczesnymi krojami. Chciałam, aby każda z Was czuła się w tych rzeczach trochę jak gwiazda z kultowych filmów sprzed lat, dbając o to, aby kroje dodawały nowoczesnego charakteru.

    Wiem, że sporo z Was nie załapało się w zeszłym tygodniu na sweter w czerwone paski – dotarło do nas jeszcze parę sztuk i można je dziś kupić wraz z nowościami – marynarką i spodniami, które razem tworzą modny garnitur. 

Last Month

   Podobno właśnie doszliśmy do finału epidemii, która przez ostatnie dwa lata przejęła kontrolę nad naszym światem. W filmach „finał” oznacza kulminację zdarzeń, najostrzejszą rozgrywkę, moment, w którym wstrzymujemy oddech z obawy o to, co stanie się w następnej scenie i jak potoczą się losy bohaterów. No cóż – tak właśnie opisałabym ostatnich kilka tygodni.

    W styczniu w domu spędziłam raptem parę dni, ale jakie one były słodkie! Myślę, że luty będzie dla mnie bardziej łaskawy, a emocje i szpitalne obrazy zbledną wraz z czasem. Powoli wracam na stare tory i dziękuję Wam za cierpliwość i wszystkie ciepłe słowa – mam nadzieję, że ten wpis będzie dla Was miłą niespodzianką po tej długiej nieobecności. A teraz zapraszam Was na tradycyjne zestawienie i żegnam nim wszystkie smutki!

1. Wyszło prawie… idealnie. Testowanie przepisów z instagramowych rolek ma różne efekty. Więcej na ten temat przeczytacie w tym wpisie. // 2. Jak miło zobaczyć znajomy widok zza okna sypialni. Takich słonecznych dni było w styczniu tyle co kot napłakał. // 3. Nic nie smakuje tak dobrze, jak kawa od męża. Zwykła kawiarka to jednak cudowny wynalazek. // 4. Tester smaku. //

Patrząc na rosnącą liczbę zakażeń zgaduję, że nie tylko ja byłam w tym miesiącu trochę odosobniona. Jeśli czas w domu Wam się dłuży, to polecam Wam książkę, którą warto przeczytać – optymistycznie zakładam, że później już nie będzie na to czasu, bo zrobi się ciepło, długo jasno i każdy z nas będzie po omikronie. "Hej dziewczyno!" autorstwa Patrycji Mnich to powieść o kobietach z krwi i kości – nie poddających się jakimkolwiek schematom myślenia i działania, realizujących cele w zgodzie ze sobą. To opowieść o sile, którą chwilami stać nawet na słabość. Jestem pewna, że ta książka, jak i sama autorka, zrobią prawdziwą furorę. Ciekawostka: autorka od lat współpracuje z telewizją, pisze scenariusze do filmów fabularnych, sztuki teatralne, eseje i prozę. Jest finalistką Konkursu Scenariuszowego Script Pro 2018 (dawniej Hartley-Merrill). Studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim, jest członkinią Gildii Scenarzystów Polskich i współscenarzystką filmu "Bo we mnie jest seks" o Kalinie Jędrusik. Co za talent!

Chciałoby się czytać dalej, ale stos mejli dosłownie zalewa mi skrzynkę. Przepraszam tych, którzy od grudnia czekają na odpowiedź ;). Praca musiała poczekać.

1. Gdy po trzech pierwszych dniach stwierdzasz, że lepiej jednak poprosić męża o prześcieradło, poduszkę i koc. Są miejsca w których nie chcemy się rozgościć. // 2. Izba przyjęć w czasach pandemii. // 3. Za tym tęskniłam najbardziej. // 4. Blog pozwalał mi oderwać na chwilę myśli. Jak miło tworzyć dzisiejsze zestawienie z własnej kanapy! //

Wolność! Śnieg pod stopami, niebo nad głową. 

I nic więcej nie potrzeba.

Mój niezbędnik przy łóżku. To nie jest lokowanie produktu ;). 

1. "Mamo, ja Ci pomogę z Look Of The Day!" // Na wiosnę póki co chyba nikt nie liczy, ale trochę świeżego powiewu w szafie by się przydało. // 3. Nagranie dla WOŚP. Brzmi profesjonalnie, ale to po prostu ja, ajfon, statyw i Portos w roli reżysera. Pamiętajcie, że moja licytacja z MLE Collection wciąż trwa i link do niej znajdziecie tutaj.  // Tata i czytanki. W takich momentach przech chwilę nikt nie woła "mamooooo!". // 

Zbieranie resztek z lodówki, czyli chleb, który miał już parę dni, ale po wizycie w tosterze jeszcze dał radę, jajo, pasta pomidorowo-paprykowa i pasta marchewkowa. 

A propos finałów: w ostatnich dniach cała Polska żyła finałem WOŚP. To małe zrządzenie losu, że ze szpitalnego okna miałam widok akurat na Olivia Star – to właśnie tam, na najwyższym piętrze, w restauracji Trienta y Tres spotkam się ze zwyciężczynią (lub zwyciezcą) jednej z moich aukcji, która właśnie się zakończyła. Nie wiem czy to zasługa inflacji (ha..ha…ha), ale udało się dzięki niej zebrać ponad 30 000 złotych :). 

A tu już jubilatka, która w styczniu miała swoje trzecie urodziny! :) Rośnij nam zdrowo mój kwiatuszku!

Światłocienie. 

1. Posag dla jednej już mam ;). // 2. A jeszcze wczoraj nosiłam w tej chuście Twoją siostrzyczkę… // 3. To co my zrobimy z tym pięknym dniem? Lodowisko? Spacer? Nieee… dziś lenimy się na kanapie, oglądamy telewizję, jemy parówki na śniadanie i pijemy kawę siedząc na podłodze. // 4. A może w końcu zajrzę do nich? //

Nowa dostawa najlepszych czapeczek na świecie (od polskiej marki Bambolina).

1. Dali radę bez mamy! // 2. I kolejne dziwne resztki :)/ // 3. Nie, to niestety nie jest moje pismo ;). // 4. Ominęły mnie te piękne śniegi na przełomie grudnia i stycznia. Mam nadzieję, że jeszcze wrócą. Tutaj moje nieśmiertelne wełniane skarpety i super ciepłe rękawiczki dla trzylatki. // 

On: Kto normalny trzyma oprawione grafiki na podłodze?  Ja: Nie wiem, ale zamówiłam dziś kolejne :). 

W czasie pandemii, gdy na oddziały nie można swobodnie wchodzić, ludzie dobrej woli robią takie cuda, aby chociaż przez chwilę umilić chorym dzieciom pobyt w szpitalu. Jesteście wielcy! 

… a my po kolejnym tygodniu tutaj w końcu wracamy do domu. Mam nadzieję, że powiedzenie „do trzech razy sztuka” sprawdzi się też w przypadku szpitalnych pobytów na Polankach ;). Personel cudowny, ale mimo wszystko wolimy być w domu ;). 
1. Owsianki razy trzy poproszę! // 2. Aż takiej miłości do siostrzyczki się nie spodziewałam <3. // 3. Rekonwalescencja. // Tu wydaje się mały, ale w rzeczywistości miałam wrażenie, że zaraz spadnie nam do ogrodu :). //W przerwie od zimowych zabaw. Długo szukałam idealnych dziecięcych rękawiczek, ale przyznaję, że nie było to proste zadanie. Sieciówkowe nie nadają się do niczego, za to te od Mongolian są wełniane i przy okazji pięknie wyglądają. Sama miałam od tej marki skarpety, rękawiczki, no i ukochany koc, więc wiem, że to dobry wybór. 1. Ta książka wprowadza do mojego domu "charlottowy nastrój" lepiej niż słoik białej czekolady (no dobra, chyba trochę przesadziłam). // 2. Drzemki w wózku, kopanie piłki, bieganie za Portosem. Próbujemy korzystać z ogrodu ile się da. // 3. Gdy wracasz do domu i okazuje się, że ktoś cię bardzo kocha ;). // 4. Czuję w kościach, że w najbliższym sezonie nawet ja przekonam się do kolorów… piżama od Môme Studio. Występuje w wersji dla dzieci i dorosłych (ja mam rozmiar s). //Z delikatnej organicznej bawełny, z piękną czerwoną lamówką (jako właścicielka marki odzieżowej wiem ile to roboty), w piękny kolorowy wzór. Koszula zapinana jest na guziki z masy perłowej. Ja mam swoją, ale jest też dziecięca wersja. Znalazłam je w Môme Studio (wraz z mnóstwem innych pięknych rzeczy dla mamy i dziecka). Smacznie ale i zdrowo. Ogórek, komosa, szczypiorek, pietruszka, sok z cytryny i oliwa. Ja mogę jeść codziennie. Reszta domowników niekoniecznie. 1. Niby podobne, a przecież zupełnie inne (wszystkie od Luvlou). // 2. Dziadek w telewizji?! Tak! W tym roku na WOŚP przeznaczył hulajnogę ze swoim podpisem. I zgarnął dzięki temu dla WOŚP ponad 100 000 złotych :0! // 3. Jackie O. // 4. Kolejny rozdział "Hej Dziewczyno!". // Ewidentnie za dużo czasu z ciocią Zosią…

No i ten widok na koniec. Dla Was to pewnie nudy na pudy. Dla mnie – najlepsza rzecz pod słońcem. Trzymajcie się i wyczekujcie kolejnych wpisów, bo nie zamierzam próżnować! :)