Preludium grudnia czyli przepis, którego potrzebujesz i prezent, którego się nie spodziewasz.

Wpis powstał we współpracy z PWN oraz zawiera lokowanie marki własnej. 

 

  Grudzień jeszcze nie nadszedł, ale powietrze już zaczyna drżeć od tej charakterystycznej, zimowej obietnicy. Nazywam ten czas „chrupiącym listopadem” – trochę dlatego, że oszronione liście chrupią nam pod stopami nad ranem, a trochę dlatego, że jem teraz więcej kruchych ciastek. 

  W każdym razie, w tym krótkim okresie między codziennością, a magią, chciałabym podzielić się z Wami czymś, co otwiera świąteczny sezon lepiej niż pierwszy śnieg: przepis na szarlotkę. Nie byle jaką, bo Szarlotkę Mojej Mamy. Tę, którą piekła, kiedy odrabiałam lekcje przy kuchennym stole albo pytałam po raz setny "kiedy tata wróci z Warszawy", albo gdy suszyłam jej głowę, abyśmy zaczęły już robić coś, co przybliży nas do Świąt.  

  Ale to dopiero początek. W dzisiejszym wpisie mam dla Was więcej niespodzianek — takich, które wprowadzą nas w ten wyjątkowy nastrój delikatnie i powoli. Doczytajcie do końca!

 

PRZEPIS NA BEZGLUTENOWĄ SZARLOTKĘ MOJEJ MAMY

(sms od mojej mamy, że coś pokręciłam w przepisie za trzy, dwa, jeden…)

 

Składniki:

– 2 szklanki różnych mąk bezglutenowych (użyłam gotowej mieszanki mąk bezglutenowych oraz mąki ryżowej, kokosowej, migdałowej i kasztanowej)

– pół szklanki cukru trzcinowego + dwie łyżki do posypania

– łyżka cukru waniliowego

– pół łyżeczki proszku do pieczenia

– dwie szczypty soli

– 1 jajko

– kilogram jabłek (najlepiej renet lub innych twardych jabłek)

– szklanka przecieru jabłkowego

– kostka masła

– 4 łyżki cynamonu (albo więcej jak ktoś lubi)

– cukier puder (do posypania) 

– śmietana jako dodatek

 

A oto jak to zrobić:  

1. Mąki mieszamy razem z cukrem trzcinowym i waniliowym, solą, a także proszkiem do pieczenia. Czas na kostkę masła. Dobrze, aby było trochę schłodzone, ale nie za mocno (im lepiej schłodzone, tym lepiej wyjdzie kruche ciasto). Kroimy masło na drobne kostki i dodajemy do wymieszanych mąk. Wszystko ugniatamy dłońmi. Na koniec dodajemy 1 jajko i ponownie szybko ugniatamy. Gdy masa będzie już gotowa, dzielimy ją na dwie części. Wykładamy je po kolei na folię spożywczą. Robimy z ciasta  dwa płaskie naleśniki pasujące do formy, w której będziemy piec ciasto. Obydwa placki przykrywamy folią (tak, aby była z obydwu stron placków) i wkładamy do lodówki na minimum pół godziny.  

2. W tym czasie obieramy jabłka i kroimy w półksiężyce lub kostkę. Wyciągamy nasze dwie połówki ciasta z lodówki i pierwszą z nich umieszczamy w blaszce do pieczenia, uprzednio układając w niej papier do pieczenia. Moja forma była kwadratowa i miała wymiary około 28×28 cm, ale równie dobrze, możecie użyć okrągłą lub prostokątną formę. Ciasto układamy tak, aby wszystkie brzegi sięgały do końca, więc można je delikatnie ponaciągać (chociaż ja robię to byle jak i się tego nie wstydzę ;)). Pierwsze przygotowane w formie ciasto posypujemy trzema łyżkami cynamonu i łyżką cukru trzcinowego. Następnie układamy pokrojone jabłka i dodajemy przecier jabłkowy. Tak przygotowaną masę przykrywamy drugą częścią ciasta. Na wierzch posypujemy wszystko łyżką cukru trzcinowego oraz pozostałym cynamonem. Przygotowane ciasto wkładamy do piekarnika na sto osiemdziesiąt stopni bez termoobiegu i pieczemy przez pięćdziesiąt minut (albo do czasu, gdy będzie zarumienione).

3. Po upieczeniu posypujemy cukrem pudrem. Ciasto tuż po upieczeniu nieco się rozwala, ale po ostygnięciu trzyma formę. Ja podaję ciasto z łyżką śmietany (25%), albo śmietany wymieszanej z jogurtem. 

  A skoro powoli oswajamy się z myślą, że za chwilę zacznie się oficjalne odliczanie, przygotowałam dla Was nową playlistę. Taką niby wcale nie świąteczną, bo nie znajdziecie tam ani jednej piosenki o Rudolphie czy dzwoneczkach, które biją w rytm zakupowych kolejek. A jednak… gwarantuję, że wyczujecie w niej ten jedyny w swoim rodzaju nastrój: trochę nostalgiczny, trochę jak ciepłe światło lampy odbijające się w oknie, gdy robi się ciemno o szesnastej.  Sporo w niej romantycznych wątków, co samą mnie niezwykle dziwi. Mój pragmatyzm nie pozwala mi na bycie romantyczną (ekhm… co nie przeszkadza mi płakać słuchając KAŻDEJ piosenki Whitney Houston z filmu "Bodyguard"). 

  Więc tak — to będzie nieświąteczna, ale jednak bardzo grudniowa muzyczna rozgrzewka. Tło do pieczenia, do pracy, do nicnierobienia. Albo — kto wie — do pierwszych w tym roku wzruszeń.

 

Link do Playlisty

 

Specjalnie przed Black Friday uzupełniłyśmy zapasy naszego kultowego melanżowego swetra. To już ostatnia partia!

 

  MLE tańsze o 30% – takiego prezentu jeszcze dla Was nie miałam. Wiem, jak ciężko jest czasem dorwać rzeczy od mojej marki. Nie mówiąc już o sytuacjach, gdy są w obniżonych cenach – nasze serwery stają się wtedy prawdziwym polem bitwy. W tym roku chciałam, aby Czytelniczki bloga poczuły się w jakiś sposób wyróżnione i żeby mogły w spokoju zastanowić się, co najbardziej przyda im się z tegorocznej kolekcji. A więc – nim zacznie się ten cały chaos na Black Friday i połowa projektów zniknie ze sklepu – Wy już dziś możecie skorzystać z kodu.  

                                             

Kod: BFMLE

 

(do wykorzystania w sklepie internetowym MLE, ważny do 30.11)

  A gdy czekamy na ostygnięcie szarlotki (nikt nie czeka), sięgam w końcu po kolejną książkę Grażyny Bastek. I od razu przypominam sobie, że ktoś pożyczył ode mnie jej „Warsztaty weneckie” i nadal nie oddał! „Rozmowy obrazów” Grażyny Bastek to książka, która wciąga w muzealny świat tak, jak rzadko udaje się to przewodnikom — bez zadęcia, bez akademickiego tonu. Nie tłumaczy obrazów, lecz pozwala im mówić. Zestawia dzieła z różnych epok tak, jakby sadzała je przy jednym stole i obserwowała, co wyniknie z tej nieoczywistej kolacji. To książka, która przywraca sztuce głos, a czytelnikowi radość z patrzenia. Jeśli chciałybyście ją kupić (lub dać w prezencie) to mam dla Was kod rabatowy, który obniża cenę katalogową wszystkich książek papierowych dostępnych w PWN o 25%! Hasło to SZTUKA25. (Nie łączy się z innymi promocjami i jest ważny aż do 31 grudnia tego roku.) 
 

  Ten wpis ma być jedynie pierwszym, delikatnym akordem zbliżającej się magii— takim, który nie zdradza jeszcze wszystkiego, ale obiecuje, że najlepsze przed nami. A teraz zapraszam: częstujcie się gorącą szarlotką, włączcie muzykę, otwórzcie książkę, zamówcie wymarzony sweter, na który spoglądałyście od miesięcy (albo powiedzcie o nim temu panu z długą brodą). Grudzień może zaczekać jeszcze chwilę, ale przyjemność z drobiazgów — już nie.

 

 

Listopadowe umilacze – za oknem szaro, na Insta złoto, czyli o współczesnej mitologii jesieni

Wpis powstał we współpracy z marką Sensum Mare, G.M. Collin i Basic Lab i lokuje markę własną.  

 

  „Że jak?!” – zapytałam, wylewając na mój wełniany golf trochę pumpkin spice latte z wrażenia. Koleżanka, która odkąd pamiętam śmiała się z moich „jesiennych rytuałów”, spacerów w deszczu, kupowania świec o zapachu cynamonu i niepokojąco dużej liczby swetrów, właśnie wygłosiła laudację na cześć listopada. Że teraz to jej ulubiony miesiąc, że jest tak pięknie, że właśnie tego od zawsze potrzebowała. „Oho… moda na romantyzowanie jesieni weszła na całego” – pomyślałam sobie i zaczęłam zastanawiać się, jak do tego doszło.

   Jesień stała się emocjonalnym projektem sezonowym. Od jakiegoś czasu, nietrudno było w świecie mediów społecznościowych wyłapać coś, co można by nazwać „marketingiem czułości”. Zaczęło się niewinnie i nawet z jakimś sensem – od książek o „hygge” i celebracji małych rzeczy w długie wieczory. Dziś to już jedna wielka machina, pod którą można podczepić właściwie wszystko: od schabu w promocyjnej cenie, po szybkie pożyczki.  

  Nikt nie powinien być zdziwiony. Przecież od zawsze wiadomo, że jeśli jakieś wydarzenia czy emocje mogą nam coś sprzedać, to zostaną one przemielone do granic możliwości, tak jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Ale mnie drażni jeszcze jedna rzecz: jesień to był dla mnie zawsze czas odpuszczenia. Mimo że spraw na głowie było mnóstwo, to jednak z tyłu głowy miałam poczucie, że jeśli po długim męczącym dniu, będę miała ochotę schować się pod kołdrą z miską makaronu i odpalić serial, to nikt nie będzie tego źle oceniał (mam tu konkretnie na myśli samą siebie oczywiście – moją najbardziej srogą hejterkę). Jesień była sezonem nicnierobienia. Czasem, w którym nikt nie wymagał nadprogramowej produktywności, więc nawet najmniejsza inicjatywa, czy drobne przyjemności były w naszym dopaminowym układzie punktowane razy sto.

  Dziś zewsząd atakują mnie obrazy jesieni, która jest wyzwaniem. Masz być na grzybach i znaleźć kilo borowików, a nie jakichś tam nędznych maślaków. Musisz upiec siedem różnych ciast i tylko spróbuj podać je w miseczce razem z gałką kupnych lodów, a zostaniesz wykluczona z jesiennej społeczności „homemade”. Gdy do tego dochodzą zdjęcia wygenerowane przez AI – te idealne, złociste lasy i kubki herbaty parujące w sposób, w jaki fizyka nigdy nie pozwalała – zaczynam się zastanawiać: kto ukradł mi moją brzydką, posępną, goblinową porę roku? Tę z błotem na butach i światłem, które gaśnie za szybko?  

  Nie chodzi już o to, żeby czuć. Chodzi o to, żeby wyglądało, jakbyśmy czuli. Chcemy melancholii, ale tylko takiej, którą da się zresetować jednym kliknięciem. Oczywiście, nie mam najmniejszego prawa do uzurpowania sobie jesieni i miłości do niej, ale w ostatnich kilku latach zaczynam czuć się trochę jak Shrek na swoim bagienku, gdy nagle wszystkie inne postacie z bajek również postanowiły na nim zamieszkać. I przy okazji poprzestawiać wszystko po swojemu.  

  Od lat piszę o tym, że jesień naprawdę da się lubić. Że jest piękna, jeśli tylko spróbujemy spojrzeć na nią inaczej. Może po prostu denerwuję się, że nie mam już kogo do tego przekonywać? A jednak, skoro pojawiłyście się dziś na blogu, to znak, że potrzebujecie jeszcze szczypty magicznego pyłu o zapachu cynamonu i w kolorze złota, który pomaga czarować szarą rzeczywistość. Dajcie mi więc odrobinę tej satysfakcji i pozwólcie podzielić się moimi prawdziwymi listopadowymi umilaczami.  

Sweter to MLE, dżinsy z Zary, kapcie z Soft Goat. 

 

1. A propos Shreka i jego bagna: świat mody odkrył, że błoto może być luksusowe.

  Wybaczcie mi na wstępie ten ironiczny ton, ale inaczej się nie da. Wiejski styl, znany od wieków, właśnie został ogłoszony największym trendem sezonu. Cotswolds to serce angielskiej prowincji – pagórkowaty region rozciągający się przez sześć hrabstw, gdzie krajobraz wygląda tak, jakby ktoś projektował go pod niedzielne spacery z tuzinem psów myśliwskich przy nodze. Przez stulecia był to teren zamożnych handlarzy wełną, którzy budowali majątki z lokalnego piaskowca o ciepłym, miodowym odcieniu. Ten „golden limestone” nadał miasteczkom ich charakterystyczny, spójny wygląd i stworzył idealną scenografię do filmu o tęsknocie za prostszym (ale jednocześnie bardzo estetycznym) życiem.  

  Z biegiem lat Cotswolds stało się symbolem wiejskiej elegancji – miejsca, gdzie praktyczność spotyka się z gracją. Klasyczne tweedy, kalosze, kaszmirowe swetry i zamszowe dodatki to spadek po arystokratycznym pragmatyzmie. Koronowane głowy musiały mieć przecież stroje dopasowane do życia w rytmie natury. Ubrania projektowane z myślą o chłodzie i błocie łączyły praktyczność z nienachalnym luksusem.

   Modowe redaktorki na całym świecie twierdzą, że to właśnie stamtąd pochodzi styl, który podbija teraz Instagram i Tiktoka. A co ja myślę na ten temat? Cieszę się, że moje dziesięcioletnie huntery są dziś bardziej modne, niż szpilki na koturnie. Jestem pewna, że w Waszych szafach znajdziecie mnóstwo rzeczy, które nawiązują do tego stylu i to jest jego duży plus. Przygotowałam dla Was tablicę na Pintereście z inspiracjami – może się przyda. Tęsknotę za angielską wsią podchwyciły też marki wnętrzarskie. Zara Home stworzyła kolekcję inspirowaną innym regionem Wielkiej Brytanii – Walią. Nie trzeba nic kupować, ale zwiastun promujący kolekcję można obejrzeć dla wczucia się w klimat :).  

 

2. Sztuka dzisiaj.

  Listopad to ten moment w roku, kiedy człowiek desperacko szuka koloru, czegoś, co pobudzi go do życia. Właśnie w taki typowy, ponury, jesienny poranek bez słońca (za to z dużą dozą frustracji na śniadanie) przyszedł do mnie mejl, który sprawił, że miałam ochotę rzucić wszystko, czym właśnie planowałam się zająć. Desa Unicum zaprosiła mnie do pełnienia roli kuratora w ich grudniowej aukcji. I chociaż ta współpraca miała być kompletnie bezpłatna i oznaczała dla mnie wiele godzin pracy plus kilka podróży, to po kilkusekundowej analizie zgodziłam się bez wahania.

  To zadanie było jedną z największych przyjemności ostatnich miesięcy. Możliwość wypromowania młodych, utalentowanych twórców to jedna z tych rzeczy, dla których warto było przez lata gromadzić tutaj publiczność z estetyczną świadomością – czyli Was :). Pod tym linkiem możecie zobaczyć już część prac oraz wszystkie informacje o aukcji.  

  Jeśli macie coś w rodzaju zaufania do moich wyborów, to gorąco zapraszam Was do wizyty w Desa Unicum w Warszawie oraz do udziału w licytacji, która odbędzie się 2 grudnia, o godzinie 19:00 w Domu Aukcyjnym DESA Unicum na ulicy Pięknej 1A w Warszawie. Na licytację dzieł może przyjść każdy, kto ma ochotę. :)

  Wśród moich wyborów znajdziecie między innymi pracę świetnego Nikodema Szpunara, a nawet przechowywaną gdzieś w przepastnych archiwach Desy, pracę Magdaleny Abakanowicz, do której mam szczególny sentyment, bo w młodości mieszkała i kształciła się w moim Trójmieście. 

Z przyjemnością przejrzałam ponad 300 obrazów i rzeźb, aby znaleźć te, które będą mogły pojawić się na licytacji. Na zdjęciu znajdują się prace następujących artystów: Nikodem Szpunar, Justyna Adamczyk, Tycjan Knut, Mat Kubaj, Marcin Jasik, Basia Banda.
 

 

3. „Dziś nie dam rady, bo oglądam serial”.

  Jeśli ktoś mówi, że jesienią nie lubi oglądać filmów i seriali, od razu zaczynam być podejrzliwa. Może po prostu nikt nie polecił tej osobie czegoś ciekawego? Albo – o zgrozo – ma w sobie tyle dyscypliny i samozaparcia, aby nawet w listopadzie robić wieczorami coś ambitnego? W każdym razie, jeśli chcecie odejść od oczywistego listopadowego trio, czyli „kubek + kocyk + Meg Ryan”, to mam dla Was moje trzy wybory. Dajcie znać czy oglądacie, bo nic tak nie ożywia, jak dyskusja, o tym, że polecony serial okazał się być totalnym dnem.

„Kulawe konie” (Slow Horses, Apple TV+). Ostatni raz wkręciłam się tak w serial w 2011 roku, kiedy obejrzałam pierwszy sezon Homeland. Chociaż w tym przypadku jest znacznie weselej. Tytułowe „kulawe konie” to zespół średnio rozgarniętych agentów w londyńskim biurze MI5. Główni bohaterowie ratują Wielką Brytanię z gracją ludzi, którzy zgubili w Starbucksie pendrive’a z największą tajemnicą państwową. Do tego Gary Oldman w roli szefa, który jest jak połączenie Churchilla, Bonda i zblazowanego woźnego. Jeśli wyrobię się z tym wpisem do wieczora, to już wiecie, co będę oglądać.  

„Nabrani” („A True Story About Fake Art”, Netflix). Dokument o tym, jak jeden z najbardziej prestiżowych domów aukcyjnych w Nowym Jorku sprzedał światu marzenie o nowym Rothko — tyle że to marzenie namalowane zostało w garażu w Queens. Kapitalna opowieść o chciwości, snobizmie i o tym, że sztuka dosłownie odbiera ludziom racjonalne myślenie.  

„Victoria Beckham” (Netflix). Z pozoru to opowieść o byłej „Posh Spice”, która zamieniła mikrofon na manekiny — ale w środku kryje się wojna z własną perfekcją. Victoria nie pozuje na „girlboss” – ona nią jest, choć najwyraźniej kosztem kilku nieprzespanych dekad. Po obejrzeniu tego dokumentu być może nie będziemy mądrzejsze, ale przynajmniej utwierdzimy się w przekonaniu, że sława i bogactwo nie zawsze idą w parze ze szczęściem. 

 

4. Burak, jaszczurka i ja — historia jesiennej pielęgnacji.

  Wraz z końcem wakacji od zawsze wchodziłam w fazę „szczura mieszkającego w mieście, w którym żaden kanał się nie otwiera” czyli legginsy, sweter, związane włosy i brak makijażu. Czas zaoszczędzony rano wykorzystywałam na porządną pielęgnację wieczorami. To właśnie o tej porze roku robię wszystkie zabiegi, które sprawiają, że przez kilka dni wyglądam jak burak, albo łuszczę się, jak jaszczurka.

  Tymczasem, Instagram i Tiktok próbują mnie przekonać, że listopad, to tylko kolejny wybieg dla modelek i powód, aby starać się za bardzo. No way. Na początku roku ustaliłam zasadę: każdego dnia 10-15 minut poświęcę na pielęgnację. Jeśli tego nie zrobię, to następnego dnia podwajam czas. Tylko jesienią mogę nadrobić zaległości, dlatego gdy dziś nałożę maskę na twarz, to powinnam zmyć ją w okolicy grudnia.

  A tak serio – od ostatnich kodów zniżkowych na blogu minęły chyba trzy miesiące i wiele z Was dawało mi znać, że Wasze kosmetyczne spiżarki świecą pustkami. Mam więc dla Was moje najlepsze jesienne polecajki, a Wy same wybierzecie to, czego Wam teraz brakuje. 

  Moje jesienne odkrycie – marka G.M. Collin. Czym wyróżnia się na tle innych? Przede wszystkim od ponad trzech dekad dba o skórę gwiazd przed galami Oscarów i Złotych Globów. Wywodzi się ona z medycyny regeneracyjnej, łącząc przyjemność pielęgnacji ze skutecznością potwierdzoną naukowo. Jako jedna z pierwszych opracowała profesjonalne terapie kolagenowe, stając się pionierem w dziedzinie odbudowy i regeneracji skóry. Opiera się na filozofii „slow care”, w której regeneracja i czas są sprzymierzeńcami naturalnego piękna.  

  Pokazuję Wam te produkty, które zużyłam do końca i postanowiłam zamówić po raz drugi – to chyba najlepsza rekomendacja. Na początek dokładne oczyszczanie. Emulgujący olejek do mycia twarzy Phytoderm (pierwszy etap) i żel do mycia twarzy Puractive. Ale absolutnym hitem jest dla mnie ten krem pod oczy, który widzicie na zdjęciu. Utwierdził mnie on w przekonaniu, że dobra pielęgnacja może w kilka minut poprawić nasz wygląd bardziej niż makijaż (koniecznie użyjcie tego zimnego aplikatora!). Sekretem tego kosmetyku są składniki aktywne: między innymi, aż cztery formy kwasu hialuronowego o działaniu wypełniającym, transportowane dzięki technologii Cosmetic DroneTM.

W ciągu dwóch minut wmasowywania kremu tym aplikatorem wszystko się wchłonie, a okolica oka będzie wyglądała na wypoczętą i napiętą. Z kodem MLE15 otrzymacie 15% rabatu na zakupy w sklepie gmcollin.pl. 

Na zdjęciu od lewej: szampon głęboko oczyszczający, odżywka nawilżająca i odżywka w spray'u ułatwiająca rozczesywanie od Basic Lab. 

 

  A jeśli chodzi o włosy, to jesienią idealnie sprawdza się u mnie to trio od Basic Lab. Szampon oczyszczający to podstawa, jeśli używacie produktów do stylizacji, ten mój pięknie pachnie i nie ma wad. Odżywka też świetnie się sprawdza – nie obciąża włosów, ale widocznie je nawilża. Ale jesiennym top of the top jest spray ułatwiający rozczesywanie. Dzięki niemu moje włosy nie tylko mniej się plączą (i to także po ich wysuszeniu), ale mniej się elektryzują (dla fanek wełnianych golfów to chyba istotna informacja?). Z kodem MLE otrzymacie 20% rabatu (nie łączy się z innymi promocjami).

Czy wygładzenie bez Dysona jest możliwe? Najwyraźniej tak ;).

 

 Czy jestem kosmetyczną wiewiórką, która zbiera jesienią zapasy na zimę? Być może. Ale jeśli kosmetyki, których regularnie używam, są w niższej cenie ze względu na Black Friday, to czemu nie skorzystać? Nie wiem ile z Was jest tutaj stałymi Klientkami marki Sensum Mare, ale sądząc po liczbie zapytań o zniżkę w ostatnim czasie, jest Was niemało. Daję więc znać, że Wasza ukochana marka właśnie rozpoczęła promocję i rabaty sięgają nawet 40% (rabaty są tak duże także dlatego, że marka obchodzi już swoje 8 urodziny).    

Na zdjęciu widzicie serię ALGOPRO, w której zastosowano (pierwszy raz na polskim rynku) wegański PDRN (polinukleotydy), który cechuje się wyższą skutecznością działania oraz lepszymi właściwościami nawilżającymi od tego pozyskiwanego z łososia Produkty zawierające PDRN pochodzenia rybiego są niezgodne z filozofią wegan i wegetarian, którzy ze względów etycznych rezygnują z ich stosowania. Dodatkowo, kwestie takie jak warunki hodowli ryb, nadmierny odłów oraz negatywny wpływ na środowisko budzą coraz więcej wątpliwości, co sprawia, że osoby świadome ekologicznie i etycznie wybierają kosmetyki z PDRN pochodzenia roślinnego. Na zdjęciu widzicie: liftingujące serum, rewitalizująco-naprawczy krem, rozjaśniająco-wygładzający krem pod oczy

5. Terapeutyczna sesja przed szafą, która kończy się na Vinted. 

  Podobno istnieją dwa rodzaje ludzi – minimaliści, którzy potrafią żyć tylko z najpotrzebniejszymi rzeczami, oraz zbieracze, którym ciężko rozstać się z czymkolwiek. Ja jestem dowodem na to, że można być gdzieś pomiędzy. Właściwie na okrągło chodzę w ubraniach, które zmieściłyby się w dwóch szufladach, ale z dużym trudem oddaję sztuczne futro, którego nie nosiłam od siedmiu lat. W każdym razie, listopad to mój ulubiony czas na porządki (prawdziwe jesieniary nie czekają do wiosny) i właśnie dlatego wrzucam Wam tutaj mój profil na Vinted. Z kilkoma rzeczami ciężko jest mi się pożegnać z emocjonalnych przyczyn, ale wiem, że danie im drugiego życia, to najlepsze, co mogę zrobić. Trzymanie przy sobie balastu jeszcze nigdy nikogo nie przybliżyło do wyznaczonych celów, prawda?

  Być może jesień nie została mi ukradziona – może po prostu przeszła rebranding. Jej wykreowany obraz jest jak lustro, w którym widzimy własne próby poradzenia sobie ze światem: trochę chaotyczne, trochę niekonsekwentne, często nieszczere. Ale jeśli w tym wszystkim potrafimy jeszcze znaleźć motywację i ciepło, chociażby w formie koca i herbaty – to znaczy, że jednak wygrałyśmy ten sezon.

  Ależ to był dla mnie stres wrócić do Was po tak długim czasie z „umilaczami”. Jeśli bardzo Was zawiodłam – proszę, nie bądźcie dla mnie zbyt surowe w komentarzach! :)

 

*  *  *

 

Last Month

Wpis powstał we współpracy z markami Olini, Oio Lab i HIBOU, a także zawiera lokowanie marki własnej. 

 

  Czy to możliwe, że doszliśmy już do półmetku wakacji? Czy to lato w ogóle się zaczęło? Chyba tak, bo mam przecież kilka fotograficznych dowodów. Skoki przez fale z tego jednego wyjścia na plażę. Jajko sadzone ze szparagami, na które sezon już się skończył. Grupowa fotografia na tle molo, w najcieplejszy lipcowy wieczór (czyli jedyny, który pozwalał, aby po godzinie dziewiętnastej mieć na sobie samą sukienkę).  

  Pod wieloma względami ten miesiąc nie różnił się jednak od pozostałych, a sporą część swojej energii poświęciłam na coś, czego efekty zobaczę dopiero jesienią. Mówię sobie, że wszystko jest przecież do nadrobienia, ale wiem doskonale, że reguły rządzące tym światem udowadniają coś zupełnie odwrotnego.

  Skończ, Kasia, marudzić i weź się w garść. Lato nigdy nie jest takie, jakie planowaliśmy. Zawsze trochę za krótkie, trochę za kapryśne, trochę wymykające się z rąk. Dobrze jest się czasem pogodzić z tym, że nigdy nie nadrobimy wszystkiego, ale zawsze możemy zatrzymać się na chwilę i stwierdzić: „Dobra, to wystarczy”. 

Wiecie, o czym będzie ten wpis, więc zapraszam i nie przedłużam. Mam nadzieję, że ta lipcowa relacja trochę rozchmurzy Wam myśli :*.

Jedne drzwi się zamykają, inne otwierają. Dla Was pewnie wygląda to jak zwykły, pusty lokal, ale dla MLE to trochę jak lot na księżyc. 1 i 4. Willa z secesyjną drewnianą werandą tuż obok minimalistycznej architektury modernizmu, złoty zegarek obok lnianego kimono, frytki z truflami serwowane w papierowej torebce. Jeśli jeszcze nie czytałyście, to gorąco zapraszam tutaj na wpis o "Sopotcore". // 2. Poszukiwanie stalowych guzików może oznaczać tylko jedno – dżinsy w MLE! // 3. Teoretycznie to tylko mały skrawek próbki przędzy. Ale w praktyce prawie podskoczyłam z radości, gdy po niezliczonych próbach, w końcu przyszło to, co sobie wymarzyłam. //Minie pewnie kilka lat nim znów zdecyduję się na melanżowe swetry w MLE, bo praca nad nimi to jazda bez trzymanki. Za to efekt? Ach, będę się o ten sweter bić razem z Wami ;).Wszystkim rodowitym gdańszczanom serce bije trochę szybciej, gdy widzą te słynne żurawie portowe… To nowe modne miejsce na mapie Trójmiasta, do którego musiałam zajrzeć, aby nadążyć za kulinarnymi poleceniami od moich znajomych…Zero Zero – musicie zobaczyć to miejsce!Mój wegański makaron, którego pięć minut później już nie było. 1. Czy my – mieszkańcy Sopotu – codziennie jemy smażoną rybę z frytkami i zawsze mamy pod ubraniem bikini? Jak myślicie?  // 2. Robimy obiad i dodamy do niego to, co znalazłyśmy w naszym ziołowym kąciku. // Przerwa na Igę Świątek u Gosi. Księżna Kate, Wimbledon, mecz, w którym nasza rodaczka wygrywa bez trudności – czyli idealny weekendowy dzień. Ja nie chodzę na festiwale, ale podobno mój sobowtór był na Openerze, bawił się świetnie i nawet spotkał kilka Czytelniczek bloga.Zabawa do północy to coś, co nie zdarza się u mnie zbyt często, ale gdy najfajniejszy festiwal przyjeżdża w Twoje okolice, to aż żal nie skorzystać. Do zobaczenia za rok!Poniedziałek i absolutnie zerowa motywacja do pracy. Co zresztą świetnie widać po minie Portosa.Jak myślicie, która z nas była na Ibizie, a która w deszczowym Sopocie? Monika to jedna z tych koleżanek, z którą nigdy (NIGDY) nie należy porównywać  swojej opalenizny.Deszczowy wieczór w Sopocie, który i tak zapowiada się magicznie! A teraz pędzimy na najbardziej wyczekiwane spotkanie. I to w naszym Gdańsku! Maja opowiada o sztuce w taki sposób, że – mimo wykupienia pięciu webinarów i obejrzeniu ich od deski do deski – nadal nie mam dosyć. Mam mój upragniony album "Poza Ramami". Wieczorny Gdańsk. Turystów przez pogodę mniej, ale sentyment niezmienny.Co za szczęście, że z powodu kataru i gorączki mogłam odwołać wszystkie ciekawsze i ważniejsze rzeczy, aby móc dokończyć coś, czego nie chciało mi się robić od miesiąca (mowa o tym wpisie z Paryża). A jak wygląda Wasz idealny lipcowy wtorek?  Co prawda przywiezione z restauracji (Familia Marco Polo w Sopocie), a nie zrobione samodzielnie, ale i tak doceniam te małe gesty, gdy jestem chora.Gdy patrzysz za okno i ni w pięć, ni w dziesięć, nie możesz zgadnąć czy siąpi deszcz, jest upalnie, zimno, sucho czy wilgotno. I nie ma to w sumie większego znaczenia, bo jak się nie ubierzesz, to w ciągu godziny i tak wszystko może się zmienić o 180 stopni. Witamy w Sopocie!Przepisu chyba nie muszę Wam zdradzać, prawda? To tylko dobra feta, jeżyny, kilka kropel octu balsamicznego i trochę najlepszego na świecie Oleju dla kobiet od Olini, który w naszym damskim gronie sprawdził się idealnie. Zawiera wszystko, co jest niezbędne dla zdrowia każdej z nas – trzy tłuszcze: olej z wiesiołka i olej lniany oraz oliwę z oliwek, a także omega-3 i omega-6. Do tego jest naprawdę pyszny i świetnie pasuje do moich codziennych dań.Nasza wersja szachów po trzydziestce (lub przed czterdziestką – jak kto woli).  1. Tym wznosimy toast w piątek ;). Mam na myśli olej, o którym pisałam powyżej – jeśli trochę czytałyście o tym, jak powinna wyglądać odpowiednia proporcja kwasów omega 3 i 6, to będziecie nim zachwycone. Kod MLE daje 12% zniżki do Olini . Uzupełnijcie zapasy dobrych oliw i olejów, bo wakacje są za krótkie na niezdrowe jedzenie.Bo każdy moment jest dobry, aby porozmawiać o pracy. A piątkowy wieczór to już w ogóle jest najlepszy.  Można się też zawsze poprzebierać w jakieś prototypy, które mamy pod ręką! Ten sweter o splocie, za który zakład dziewiarski chciał nas wystrzelić w kosmos, wszedł dziś do sprzedaży. Cieszę się, że się Wam spodobał, bo namęczyłyśmy się nad nim strasznie (to nasz pierwszy kardigan od…. 3 lat?) Kto z Was pamięta z dzieciństwa tę kultową serię? Gdy wracam do chwil, kiedy pełna różnych życiowych rozterek, pomyślałam, że mimo wszystko zostawiam te swoje stare książki, bo może kiedyś się przydadzą, to zalewa mnie fala wdzięczności za wszystko to, co mam. Szykują się nam ogrodowe warsztaty malarskie. Ten miesiąc zdecydowanie jest inspirowany sztuką!  Rodzic w muzeum to kurator, przewodnik, ochroniarz i animator. I na dodatek sam musi sobie kupić bilet. Za to w domu, przy odrobinie pracy, dużo łatwiej jest modelować tę dziecięcą ekspresję. Nie wnikam. Która z mam nie zna tych rozterek? Zostawić? Oprawić? Wyrzucić, jak nikt nie widzi? :DDostaję wiele propozycji współpracy w przypadku kosmetyków, ale jak wiele z Was już zauważyło – od dłuższego czasu pokazuję produkty od kilku marek, bo naprawdę z oporem dodaję coś do mojej pielęgnacji. Gdy dawno temu usłyszałam o Oio Lab, moją uwagę, w pierwszej chwili, zwróciła identyfikacja wizualna i świetne projekty graficzne opakowań. Dopiero potem poznałam kosmetyki i nie zawiodłam się na nich.

Serum Intercellular to nowość od Oio Lab. Według badań przeprowadzonych przez markę już po miesiącu stosowania serum, skóra zwiększa swoją gęstość i jędrność o 22% oraz zmniejsza głębokość zmarszczek o 9%. Jeśli podejście inteligentnego starzenia się oraz długowieczności skóry nie są Wam obce, to ten kosmetyk idealnie trafi w Wasze upodobania. Jest to nowa formuła (3 lata pracy laboratorium marki w oparciu o najnowsze osiągnięcia nauki). Kosmetyk jest bezzapachowy, już po tygodniu używania wyraźnie napina skórę, rozświetla ją i odżywia. Formuła zawiera komórki macierzyste z granatu, które rozświetlają i wyrównują koloryt, ozonowane estry kwasów omega 3–6–9 o działaniu odżywczym oraz wegański kompleks kolagenowy bogaty w spermidynę, wspierający elastyczność i sprężystość skóry. 

Ja stosuję je w duecie na przemian z serum pod oczy. Kod MLE20 da Wam -20% na całe zamówienie na stronie Oio Lab, ważny przez tydzień od dzisiaj  (nie łączy się z innymi promocjami).Obraz który widzicie to "Spacer po plaży" Michaela Anchera z 1896 roku. Nie muszę Wam pewnie tłumaczyć dlaczego właśnie pejzaż spokojnej plaży zwrócił moją uwagę. Obraz aktualnie znajduje się w muzeum Skagens w Danii.  Dzięki Maju! Cieszę się, że niebawem lepiej się poznamy! Polecam!Zwykle w wakacje cieszyłam się, gdy wieczorami Sopot znów robił się pusty, ale tym razem tak mało było tego lata u nas, że puste ulice raczej mnie nie cieszą. Nie zdążyłam jeszcze naładować baterii tą letnią energią. W Paryżu i w Warszawie. Ten żakiet zawsze daje mi poczucie, że jestem dobrze ubrana. Rothko przyciąga uwagę nawet w hotelowym lobby. Puro otworzyło w Warszawie nową lokalizację. Dobrze się składa, bo połowa zespołu MLE musiała wczoraj zawitać w stolicy. I to nie z byle powodu!1. Ale nim zdradzę szczegóły, to powiem Wam tylko, że ulica Mokotowska i jej okolice to świetne miejsce, aby wybrać się na zakupy. // 2. Z wizytą w butiku pewnej marki, u której od lat robię zamówienia online. A mowa o…HIBOU! Uwielbiam ich ubrania, a że zdarzało nam się szyć w tych samych szwalniach to wiem, że jakość ich produktów i podejście do detali jest na bardzo wysokim poziomie.Zajrzyjcie, jeśli będziecie w Warszawie. Mokotowska 45!Ten top od razu wpadł mi w oko! Człowiek prawie zapomniał jaka to przyjemność wejść do sklepu, przymierzyć coś i kupić, zamiast gonić kuriera, odsyłać niepasujące rozmiary i składać kartony przy śmietniku, gdy pada deszcz.  A jeśli chcecie zobaczyć, co ja kupiłam, to wejdźcie tutaj 1. Słynna warszawska Dyspensa, w której jadłam pierwszy raz w życiu. // 2. Jeśli zbrzydły Wam już jagodzianki to znaczy, że przyszedł czas na kurki. Smaki może nieco inne, ale sezon równie krótki! // 3 i 4. Wreszcie zawitałam do Monday Artwork. Znałyście już tę polską markę? // Złota zasada brzmi: nie czekaj, aż zbije Ci się kubek od kawy aby kupić kolejny.Ostatni rzut oka i wracamy do Trójmiasta. 

Wakacje to czas odkrywania, szukania nieznanych dotąd miejsc i emocji. A wszystko po to, aby pod koniec zobaczyć na horyzoncie zbliżający się znany obraz – nasz dom, który po nowych przygodach, zdaje się być najszczęśliwszym miejscem na świecie. Aby to zrozumieć nie muszę na szczęście czekać do końca lata. Dziękuję Wam gorąco za uwagę i zapraszam na blog ponownie – lada moment! W najbliższych dniach będzie się tu działo!

 

*  *  *

 

 

Sopotcore – styl życia między piaskiem, blaskiem a pretensją czyli lipcowe umilacze

Wpis powstał we współpracy z markami Polemika, Topestetic, Azure Tan, Aruelle oraz z salonem Balola. 

 

  „A.I. nie może wygenerować… piasku pomiędzy Twoimi palcami” – tak brzmi jeden ze sloganów najnowszej kampanii marki Polaroid, która lata temu zasłynęła z aparatów drukujących zdjęcia tuż po ich zrobieniu, bez potrzeby wywoływania filmu w laboratorium. Ten przełomowy wynalazek zmienił sposób, w jaki ludzie dokumentowali swoje życie – spontanicznie, bez czekania. A wspomnienia krystalizowały się od razu.

  Ktokolwiek wymyślił ten slogan, nie mógł lepiej do mnie trafić. Jako mieszkanka Trójmiasta, uczucie piasku pod stopami znam od urodzenia. Jest nieodłącznym elementem mojego dzieciństwa, młodości, czy pierwszych lat w roli mamy. Chodzenie boso po piasku to sensoryczna przyjemność, fizjoterapia i medytacja w jednym, która pozwala nam dosłownie poczuć grunt pod nogami – ciepły, żywy, kojący. Uczucie nie do podrobienia, nawet przez sztuczną inteligencją, dlatego wcale (ale to wcale) nie dziwi mnie, że tak wiele osób postanawia ruszyć w stronę polskiego morza, gdy nadchodzą wymarzone wakacje.

  A w moim Sopocie jest coś niezwykle pociągającego – tak jakby Monte Carlo, ze wszystkimi swoimi blaskami i cieniami, połączono z niezobowiązującym stylem nadbałtyckich miejscowości i północną surowością. Trochę dla emerytów i trochę dla imprezowiczów. Dla tych, co lubią blichtr i dla tych, co chcą popatrzeć w morze, nie myśląc o tym, aby od razu o tym zapostować. Dla rodzin z dziećmi i dla singli. Dla tych, co chcą się wylegiwać na plaży i tych, co chcą po niej biegać po cztery godziny dziennie.

  Poranne cappuccino w Kaiserze, śniadanie w Całym Gawle, opalanie w Sheraton Beach Club albo na słynnej plaży Grand Hotelu, czy wieczór w Trzech Siostrach, gdzie po północy tańczący tłum wylewa się na deptak –  ta nieco teatralna odsłona Sopotu, połączona z filtrem glamour, staje się już jakimś kanonem, zyskuje swój własny styl, jak francuskie Saint Tropez czy włoskie Portofino. Możecie mówić, że przesadzam i po prostu za bardzo kocham swoje rodzinne strony, ale uważam, że nie ma lepszego miejsca, aby poczuć klimat polskiego kurortu i uszczknąć z niego coś dla siebie.  

  Ale dziś nie będę tu pisać o najmodniejszych sopockich miejscach, bo jako mieszkanka korzystam z nich po sezonie. Przy całej mojej miłości, zdaję sobie przecież sprawę z niektórych wad życia w turystycznym mieście. No i nie każda z Was, jako cel podróży, zaplanowała sobie właśnie Trójmiasto – a chcę, aby każda z Was po przeczytaniu tego artykułu stwierdziła, że coś jej się z niego przydało. Umilacze prosto z kurortu to jak zwykle zbiór newsów i polecajek, które tym razem mają po prostu przywołać tę wakacyjną atmosferę: zapach rozgrzanego drewna na molo, lekkość, jakbyście właśnie wysiadły z żaglówki, szum fal. A to wszystko w akompaniamencie luźnego, acz eleganckiego stylu, który nie zdradza do końca czy idziesz na plażę czy do pracy ;). Zapraszam!

 

  1. Tenis jako estetyczny gen Sopotu.

   Styl „tennis club chic” wraca na światowe wybiegi – ale tu, w Sopocie, nigdy nie przestał być aktualny. W moim mieście tenis to nie tylko sport. To coś, co ukształtowało jego estetykę na długo przed tym, nim influencerki odkryły prążkowane skarpety i plisowane spódniczki.  Pierwsze korty w Sopocie powstały w 1897 roku (to zaledwie 20 lat po narodzinach tenisa w Anglii). Przez kilka lat odbywał się u nas nawet Orange Prokom Open – turniej ATP i WTA rangi międzynarodowej. Swój mecz rozegrał tu sam Rafael Nadal czy Venus Williams, a cała trójmiejska młodzież walczyła o to, aby móc podawać piłki w trakcie meczów. I chociaż Sopot stracił rangę ATP, to do dziś zachował renomę miasta z tradycją tenisową. Rozbudowana infrastruktura sprawia, że ten sport (uznawany za atrakcję dla elit), jest u nas trochę bardziej przystępny (polecam gorąco wszystkie obozy czy turnieje dla dzieci w Sopot Tenis Klub).

  A co do samego stylu – przypominam Wam artykuł (lub podcast) wyczerpujący temat mody tenisowej, ale też popularnego ostatnio „tenniscore”. No i wyjaśnia, dlaczego styl prosto z kortu tak jednoznacznie kojarzy nam się ze światem wyższych sfer.  

Mój komplet w tenisowy wzór jest od marki ARUELLE i można go nosić na różne sposoby. Zajrzyjcie do oferty – znajdziecie tam sporo niezobowiązujących projektów, które dobrze wpisują się w sopocki styl. Kod KASIA30 działa od dziś przez tydzień i daje aż 30% zniżki (kod nie obejmuje produktów przecenionych ani kart podarunkowych i nie łączy się z innymi promocjami).  

 

2. Rewolucja Francuska 2.0

  Dla tych z Was, które zapragnęły poczuć się jak bohaterowie filmu „Wszystko gra”, daję znać, że Zara Home wyczuła potencjał i stworzyła edycję tenisową. Ja osobiście kocham tenisowy wzór (cienki prążek na jednolitym tle), bo momentalnie przywołuje na myśl wakacyjną atmosferę. Ale skoro już mowa o zakupach (zwłaszcza tych kompulsywnych), to muszę wspomnieć o przełomowych zmianach, które wprowadziła Francja. „Nie da rady powstrzymać ultra fast fashion? No to patrzcie” – można by pomyśleć, że w Palais Bourbon, gdzie urzęduje Zgromadzenie Narodowe (francuski odpowiednik sejmu) ktoś wypowiedział właśnie takie zdanie. Francja, jako pierwszy duży kraj w Europie, postanowiła wypowiedzieć wojnę ultra fast fashion – czyli ubraniom tańszym od bagietki. Senat zatwierdził ustawę zakazującą reklamowania marek takich jak Shein czy Temu – co ciekawe, zakaz dotyczy także influencerek, które nie mogą już promować ich produktów. Z kolei Shein dostało dodatkowe 40 milionów euro kary za udawanie, że „promocja kończy się za pięć minut”, chociaż trwała od zawsze. Co Wy na to?

  Mam nadzieję, że wszystkie nadmorskie kurorty pójdą za przykładem przyjaciół znad Sekwany i też poszukają rozwiązań pozwalających sprzedawać na deptakach pamiątki polskiej produkcji, a tym samym  promować przede wszystkim regionalnych rzemieślników. Trzymam za to kciuki!    

 

3. „Wielkie piękno” w całej Polsce.

  Historia Jeppe Gambardelli, rzymskiego dziennikarza i kronikarza salonów, który nagle orientuje się, że pod całym tym blichtrem nie ma już nic – brzmi trochę jak sopocki poranek po szalonej nocy w środku wakacyjnego sezonu. Ten film to opowieść o świecie, w którym estetyka jest ważniejsza niż moralność. A piszę o nim dlatego, że arcydzieło Sorrentino wraca w te wakacje do kin studyjnych i plenerowych. Tutaj znajdziecie harmonogram (w Gdyni i w Gdańsku też będą seanse!). 

4. Opalenizna pozorów.  

  Mogłoby się wydawać, że mieszkanki Trójmiasta powinny być najbardziej opalonymi dziewczynami w Polsce – w końcu mają morze pod domem, do plaży mogą dojechać rowerem, a słońce, choć kapryśne, potrafi przygrzać w lipcu nawet przez trzy dni :D. "Nadmorska opalenizna” to w rzeczywistości perfekcyjna mieszanka kremu koloryzującego z filtrem SPF 45 i dobrego samoopalacza. Tak. Prawda jest taka, że nie jemy smażonej ryby z frytkami przez cały tydzień, pod ubraniem nie nosimy bikini i nie wylegujemy się na plaży w przerwie na drugie śniadanie.

  Mieszkanka Trójmiasta opala się mimochodem: omijając Monciaka w drodze do pracy czy odprowadzając dziecko do przedszkola w japonkach. Nie ma w tym desperacji. Jak to mawia moja koleżanka: „mam ważniejsze rzeczy do zrobienia, ale jeśli słońce mnie muska, to proszę bardzo.” Opalenizna z życia, a nie z leżaka, ma jednak swoje wymagania. Zapiszcie sobie te dwa poniższe produkty, bo to one gwarantują mi, że stojąc w kolejce do parkometru obok turystek, nie mam poczucia, że przez ostatnie kilka tygodni siedziałam w piwnicy.  

  Krem koloryzujący Jan Marini – zabezpiecza moją twarz przed słońcem i jednocześnie pozwala mi zrezygnować z tradycyjnego podkładu. Opiera swoje działanie na filtrach fizycznych o wysokim stopniu ochrony UVA i UVB na poziomie SPF 45. Posiada wodoodporną formułę utrzymującą się na skórze do 80 minut podczas kąpieli morskich. Dzięki wysokiej mikronizacji tlenku cynku nie pozostawia na skórze białej poświaty. Kompleks Oli Capture System niweluje nadmierne błyszczenie. Teraz dostępny jest też w dwóch dodatkowych odcieniach – jasnym i ciemnym. 

   Kosmetyki Jan Marini są dostępne (z bezpłatną dostawą) w sklepie Topestetic, który już wcześniej Wam polecałam. W Topestetic już od 12 lat każdy może skorzystać z bezpłatnych konsultacji kosmetologicznych – zdecydowanie warto, bo to może uporządkować Waszą kosmetyczną strategię. Jan Marini, oprócz pielęgnacji domowej, to również zabiegi profesjonalne, dostępne w wyselekcjonowanych gabinetach i klinikach w całej Polsce. 

   Przy okazji warto wspomnieć o akcji, którą marka Topestetic przeprowadza z Fundacją Sensoria: "UVaga – wyprzedź czerniaka". Dziś wystartowała w Warszawie i już teraz udało się dzięki niej przebadać, aż 235 osób! Projekt obejmuje 16 miast (mapę z miastami znajdziecie tutaj). Badanie znamion jest całkowicie bezpłatne, a w Gdańsku będzie można się zbadać 28 lipca. 

Na zdjęciu od lewej: Marini Psyhical Protectant Tinted (z neutralnym barwnikiem) // Marini Psyhical Protectant Tinted (Medium to deep) // Marini Psyhical Protectant Tinted (Fair to light) //

Po lewej widzicie efekt po trzech dniach od jednej apliakcji masła od Azure Tan. Zdjęcie po prawej to efekt po dwóch aplikacjach w kilkudniowym odstępie.

Stopniowo opalające masło do ciała Azure Tan Shimmering – mój „top of the top” samoopalaczy do ciała. Dlaczego? Bo jest bardziej jak balsam (stworzony na bazie masła kakaowego i masła SHEA), bardzo łatwo się go nakłada, nawilża skórę, nie brudzi ubrania, a efekt i tak jest naprawdę wyraźny (jedna aplikacja robi dużą różnicę, po dwóch aplikacjach mamy już naprawdę ładną opaleniznę, jak po udanych wakacjach w podrównikowym kraju). Nie wiem, który to mój słoik, ale na pewno nie ostatni. Produkt jest w pełni bezpieczny dla kobiet w ciąży i mam karmiących piersią. Do aplikacji przyda się materiałowa rękawica, ale produkt tak łatwo się rozprowadza, że silikonowe rękawiczki też zdadzą egzamin. Z kodem MLE15 dostaniecie 15% na wszystkie produkty w azuretan.com.pl

5. Zawsze gotowa na plażę?  

  Przez większość wakacji pogoda w Trójmieście pozwala raczej zakrywać ciało, niż je odkrywać (legginsy i oversizowa kurtka w kowbojskim stylu to, póki co, mój ulubiony zestaw na lato), ale może właśnie dlatego pielęgnacja ma tu inny sens? Nie ma tej presji, aby szykować ciało na tygodniowe wakacje, bo presję czujemy od pierwszej plażowej pogody w maju do ostatniego dnia września ;).  

  To pewnie dlatego, częściej odwiedzam Balolę jesienią i zimą, niż latem. To salon kosmetyczny i kosmetologiczny, położony po sąsiedzku, ale spotykam tam Czytelniczki bloga z całej Polski :). Mieszkanki Trójmiasta pewnie dobrze go już znają, bo wspominałam o nim nie raz, ale ponieważ salon wciąż się rozwija i pomaga mi z kolejnymi urodowymi wyzwaniami to przypominam Wam o nim. To miejsce, które w swojej ofercie łączy technologię HiTech z klasyką pielęgnacji twarzy. Polecam na przykład Bright Up Therapy – zabieg rozjaśniający przebarwienia, wykonywany na produktach polskiej marki ProXN. Uwielbiam jego subtelne działanie, bo twarz po nim wygląda jak muśnięta światłem – bez podrażnień, bez agresywnego złuszczania. W ofercie znajdziecie także takie zabiegi nawilżające (jak Geneo), oczyszczające (takie jak DermaClear czyli hydrodermabrazja) oraz termolifting Zaffiro, który stymuluje produkcję kolagenu. W Baloli jest już 13 zaawansowanych urządzeń. A od siebie dodam, że nie jest to tylko salon urody. To miejsce, które daje poczucie, że można być najpiękniejszą wersją siebie w każdym wieku i o każdej porze roku – bez kompromisów między bezpieczeństwem a efektem. 

Pomyślałam, że ten akt desperacji będzie najlepszą zachętą dla tych z Was, które nie próbowały jeszcze produktów od polskiej marki Polemika. Ten balsam, który przecinam na zdjęciu, aby wygrzebać ostatki, to najbardziej podstawowy kosmetyk w moim domu. Jeden z niewielu, który nie uczula moich dzieci. Do ciała, rąk, a nawet twarzy. Po plaży, po kąpieli, przed wyjściem z domu w sukience odkrywającej nogi. Najlepszy!  

(Na zdjęciu widzicie także masełko do demakijażu, ale nada się ono świetnie też wtedy, gdy dzieci, zamiast malować na kartce, malują sobie twarze, albo gdy przed komunią kuzyna trzeba zmyć wodne tatuaże z Elsą :D.) ​Już teraz możecie skorzystać z kodu rabatowego MLE20, który da Wam 20% rabatu na zakupy w sklepie Polemika (działa do końca sierpnia). 

Nie robię tego często, ale dla tych ulubionych kosmetyków – warto! 

 

6. Turystyka z przyszłości, ale bez technologii.

  W magazynie Znak znalazłam ciekawy artykuł o tym, jak w najbliższym czasie zmieni się styl naszego podróżowania. Kurator doświadczeń, calmcations czy noctourism to trendy, które w Sopocie mogłyby się zadomowić. Zwłaszcza noctourism – bo jeśli jest miejsce, które nocą zyskuje dodatkowy wymiar, to jest to właśnie Sopot. Kiedy turyści wracają do swoich apartamentów, plaża w Kamiennym Potoku pustoszeje, molo zamienia się w drewnianą drogę prowadzącą donikąd, parawany przestają wygradzać piaszczyste włości. A patrzenie na deszcz spadających Perseidów (między 12 a 13 sierpnia) w akompaniamencie szumu fal może być naprawdę niezapomnianym przeżyciem. Bo najlepszym luksusem nie jest rezerwacja w najmodniejszej restauracji, ale poczucie, że miasto przez chwilę należy tylko do Ciebie.  

5. Sopocki dysonans.

  Festiwale, plażowanie i przesiadywanie w knajpach, to oczywiście jedna strona sopockiego medalu. Z drugiej, jest codzienność wszystkich tych, którzy w tym czasie muszą pracować. Część z Was pewnie zna dobrze to uczucie – czekacie na urlop i myślicie o tym, jak cieszyć się latem, gdy rutyna życia nie odpuszcza ani trochę, ale jednocześnie ma się wrażenie, że wszyscy wokoło zaczęli już wakacje. Uwierzcie mi, że mieszkańcy kurortu coś o tym wiedzą – od czerwca do września prowadzimy normalne życie, chodzimy do pracy, odprowadzamy dzieci do przedszkola, robimy codzienne zakupy. Ale wszyscy dookoła nas albo idą na plażę, trzymając pod pachą dmuchanego krokodyla, albo z niej wracają. Chcąc przetrwać, musieliśmy trochę łapać tę wakacyjną atmosferę, a jednocześnie dalej twardo stąpać po ziemi. Korzystać z tego, co daje nam nasza okolica, ale nie frustrować się faktem, że nie zaczynamy dnia od jogi na plaży, tylko od odpisywania na mejle. Powstały nawet badania na temat tego, że praca w sytuacji, gdy otaczający nas ludzie mają wolne, generuje więcej stresu niż zwykle. Zapewne źródłem tego jest dysonans poznawczy – nasz umysł nie lubi, gdy pojawiają się jakieś niespójności.

  A dla wszystkich, którzy planują wypad na wakacje, przytoczę jeszcze badania przeprowadzone wśród pracowników trójmiejskich hoteli (Grobelna, 2015), których wyniki jednoznacznie pokazały, że trudne zachowania klientów (na przykład roszczeniowość, agresja, brak kultury) są istotnym źródłem stresu i emocjonalnego wyczerpania wśród personelu. Pamiętajmy, że ten cały spektakl, który sprawia, że nasze wakacje wyglądają jak na pocztówce, to zasługa całego sztabu ludzi. Bo za każdą idealnie podaną „flat white” i ułożonym w wachlarz ręcznikiem stoi ktoś, kto w tym ekskluzywnym teatrze gra rolę wymagającą najwięcej energii – i robi to w uniformie, z uśmiechem na ustach. Bądźmy życzliwi, nie tylko we własnym mieście.  

Czy zachęciłam Was do tego, aby wybrać się do Sopotu? Jeśli gdzieś między akapitami nabraliście ochoty, aby sprawdzić, jak piasek przesypuje się pod Waszymi stopami, to uważam zadanie za wykonane. A gdy się tu pojawicie, szukajcie swoich miejsc i spróbujcie odpocząć. Do zobaczenia na molo!

 

*  *  *

 

Last Month

Wpis powstał we współpracy z marką Say Hi, Pasiekami Rodziny Sadowskich, Wild Hill Coffee, CHANEL oraz zawiera lokowanie marki własnej. 

 

  W świecie, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki, coraz bardziej doceniam i szukam tych rzeczy, o które trzeba się postarać. I nie chodzi o nic wielkiego, jak lot na księżyc (czy na Międzynarodową Stację Kosmiczną, niczym nasz rodak – dr Uznański), a raczej o spokojne korzystanie z dobrodziejstw cywilizacji. Truskawki z łyżką miodu, zamiast batonu ze sklepu, dziesięć minut na hamaku, zamiast na kanapie przed telewizorem, książka zamiast platformy streamingowej, wycieczka rowerowa zamiast zakupów, kwiaty w wazonie, które sama wyhodowałam, zamiast nowych bibelotów z chińskiej wtryskarki. Wszystko to przecież wiemy i słyszymy aż za często. A jednak wystarczy ta jedna decyzja, gdy mówię sobie „dobra, życie jest za krótkie (a lato to już w ogóle), żeby nic nie robić”, aby zmienić czasem tor wydarzeń, przestać rozpamiętywać niepowodzenia i znaleźć energię do większych zmian.

  Czerwiec był pełen właśnie takich małych zmagań. Niesamowite, że minął tak szybko. Zaparzcie sobie kawę albo nalejcie szklankę dobrej, chłodnej lemoniady i zostańcie tu ze mną na chwilę. 

 

Nie mieliśmy jeszcze zakończenia roku szkolnego z prawdziwego zdarzenia, ale i tak dostarczono mi cały pakiet wzruszeń. Chcieliśmy – po tych wszystkich łzach – piątkowy wieczór spędzić na wesoło i to się akurat udało, bo przecież nie ma nic śmieszniejszego niż… …  ognisko w czasie ulewy. Ale, nawet przy tych szarych i jakże jesiennych okolicznościach, i tak dzieją się rzeczy wielkie (i jednocześnie zupełnie zwyczajne, takie jakie dziać się powinny). Cieszymy się bardzo, że Asia jest z nami w nowej roli.Piękny ten listopad, jak na czerwiec. "TRENTE-SIX REGARDS SUR LA TOUR EIFFEL" od Fabienne Delacroix. Wracam do tej książki z ilustracjami Paryża za każdym razem, gdy wiem, że wracam do tego miasta. Czy coś może wywołać większą tęsknotę za przeszłością? 
"Mamo! Tutaj jest zupełnie jak w twoich książkach!" – te słowa wykrzyknie moja córeczka tuż po tym, jak wyjdziemy przy Jardin du Palais Royal. Ta historia jest jednak nieco dłuższa i postaram się przygotować o tym dla Was osobny wpis. :)Slogan turnieju Rolanda Garrosa brzmi „Zwycięstwo należy do tych najwytrwalszych” i obydwa tegoroczne finały były tego najlepszym dowodem. Brawa dla Alcaraza i Sinnera za rozegranie chyba najlepszego meczu Wielkiego Szlema w ostatniej dekadzie. I dla dzielnej Coco, której gra osłodziła nam trochę fakt, że pierwszy raz od trzech lat, finału Rolanda nie zwyciężyła nasza Iga (ale jeszcze wszystko przed nami, prawda?).Tenisowy wzór na mecz tenisa. Ale wymyśliłam! ;) 

(ta marynarka to projekt z kolekcji resort i pojawi się w MLE na początku sierpnia)
Tak było! Jeden z najbardziej nostalgicznych obrazów na świecie – Paryż w deszczu. 1. A tu już powrót do moich domowych kątów i codzienności, którą doceniam po każdym – nawet najpiękniejszym – wyjeździe. // 2. Piwonie, które niczym pierścionki moich córeczek, zmieniają kolory w zależności od temperatury. // 3. Jeśli wciąż porównujemy opaleniznę to znak, że wciąż został w nas ten gimnazjalny pierwiastek (ja w tych pojedynkach zawsze przegrywam!).  // 4. Dzień packshotów. Odtwórcze i mozolne zajęcie, ale raz w miesiącu trzeba się za to zabrać. A dzień po powrocie z wyjazdu, to zawsze idealny moment na to, aby zamiast zająć się zaległościami, zrobić coś, czego nie lubisz. Czy jakoś tak. // Mistrz pierwszego planu. Tak się zachowuje, gdy tylko widzi, że ktoś ma w ręku aparat. Czy coś zrobiłam źle? Jak mogłam wychować takiego narcyza? Przecież zawsze powtarzałam mu, że wygląd  i sława się nie liczą… A może to zwykłe modelowanie?Ależ słodko-gorzki był ten dzień…
 Patriotyczny duch wszystkim nam się udzielał tego dnia – i lubię myśleć, że to nas akurat łączy. Na zdjęciach widzicie między innymi wnętrze Św. Jana – to tam odbywa się teraz wystawa, którą po prostu trzeba zobaczyć. Jeśli jesteście w Trójmieście, to koniecznie idźcie (Wystawa "Leśnia" w Centrum Św. Jana w Gdańsku). Czerwiec. Czas komunii, nowych początków, wielkich wzruszeń, rodzinnych spotkań i… pięknych sukienek. Okej, my chyba już wiemy, który ze swetrów, będzie największym ulubieńcem całego zespołu w MLE… Była kłótnia o to, kto bierze nawet te nieudane wzory, a to dla nas zawsze najlepszy przedyktor Waszych zakupów!Gdy w kolejny pochmurny dzień, chcesz sobie zapewnić odrobinę blasku. Nie wiem czy widzicie ten delikatny "glow" na twarzy, ale nie jest to zasługa żadnego makijażu. To efekt tylko pielęgnacji, a konkretnie serum Glazed Skin od marki SayHi. Glazed Skin od Say Hi to produkt, który pokazywałam już Wam wcześniej. Z kodem MLE20 dostaniecie 20% zniżki na wszystko (oprócz zestawów). Kod będzie działał do końca miesiąca. Naprawdę świetny produkt i cieszę na tę moją (trzecią już) butelkę!

Kilka randomowych stylówek z tego miesiąca.

1. marynarka – Meotine (podobna tutaj) // jeansy – Zara (podobe tutaj) // buty i torebka – Chanel // 2. marynarka – MLE (pojawi się na początku sierpnia) // spodnie – MLE // buty – Yves Saint Laurent // torebka – Chanel // 3. satynowy zestaw – MLE // marynarka – MLE (dawny model) // buty – Yves Saint Laurent // 4. koszula – MLE // legginsy – Oysho // baleriny i torebka – Chanel // 

Halo, halo! Mieszkanki Trójmiasta! Słyszałyście już? 

W Gdańsku, w Galerii Forum, właśnie otworzył się sklep Chanel Beauty. Poza tym, że możecie kupić tam linie niedostępne w drogeriach (jak na przykład Les Exclusifs), to niebawem będzie też możliwość skorzystania z zabiegów pielęgnacyjnych, a nawet umówić się na kurs makijażu z konsultantkami Chanel. 

Ifluencerki i influencerzy z całego kraju w moim mieście (rozpoznajecie kogoś?). 

Mój wybór padł na zapach Coromandel… 

Zaraz przychodzi kolejne grupa z prasy i internetu, ale nie da się nas wyprosić!
Idealny odcień pomadki nie istni….. istnieje! Satynowy komplet od MLE w bardziej wieczorowym zestawieniu. Ja siedzę tutaj. A kto siedzi koło mnie? Z Agatą nie znamy się w sumie długo, ale od razu bardzo, bardzo ją polubiłam. Arco na 33 piętrze jak zawsze zdało egzamin. Będzie dokładka? O tam za wzgórzem na wprost, a potem po prawej! Właśnie tam mieszkam!
Ostatnie zadanie na dziś i weekend.  Pierwsze letnie burze za nami. Dzięki nim mamy nowe przeszkody dla młodej rowerzystki!
O tę kurtkę dostaję wiele zapytań – to kurtka marki Pull&Bear zakupiona dawno temu (na dziale męskim…). Uwielbiam ją i choć nie jest już dostępna, to znalazłam dla Was podobne modele. Tutaj i tutaj.

1. Kolory wieczornego nieba odbijają się w niezapominajkach. // 2. Za tę książkę jeszcze się nie zabrałam (co chyba widać po częstotliwości dodawania wpisów na blogu ;)). // 3. Nasza ulubiona wieczorna zabawa – biegamy z kołdrą i "zawijamy się w naleśniki". 4. Halo! Jest tam kto? Dolecieliście bezpiecznie? Pomachajcie nam ze stacji kosmicznej! // 

Teraz już tylko dżem na górę i naleśnik gotowy!Ostatnia strona.

1. Skończona! Odkładam na półkę i biorę kolejną ze swojego stosiku. Jak to się stało, że jedno ze zwierząt zawładnęło całą planetą? Do czego doprowadziła nas niepohamowana chęć postępu? Po co podbijaliśmy świat skoro nie umiemy o niego zadbać? „Sapiens” to historia naszego gatunku – od pierwszych łowców, którzy mogli przetrwać dzięki polowaniom, aż do bogów, którzy modyfikują DNA i decydują o tym, kto ma żyć dłużej. Będę tęsknić za tą książką, jeśli wiecie co mam na myśli. // 2 i 3. A to zapowiedź mojego ulubionego projektu z kolekcji resort w MLE. Mam fory w tej firmie, więc mogłam ją szybciej założyć. // 4. Żyją! I mają się całkiem dobrze. // 

Obraz. Kolory i struktury dobrane idealnie. 

Uwielbiam tę marynarkę!
Już wiemy, że kolejny dzień będzie upalny. Sprzątam ogród, by móc nadrobić majowe grillowanie. 
No i mamy upał! Goście idą, a menu już gotowe!Ta sukienka wróciła do Was także w nieco dłuższej wersji i widzę, żę ponownie ją pokochaliście. Chyba w przyszłym roku będzie kolejna doszywka ;).Folwark Jackowo i kolejne nauki pod okiem Sary. Plan na ten sezon? Galop w terenie!Wieziemy do wazonu odrobinę lata skradzionego z ogrodu mamy. Nasze wspólne dziecko z @joanna_b_julia, też przeżywało w czerwcu coś na kształt zakończenia roku szkolnego. W MLE ruszyła wyprzedaż i jest w czym wybierać.  Dla mnie każda z tych rzeczy to godziny projektowania, poprawiania, dyskusji na temat tego, co zrobić, abyście właśnie te rzeczy chciały nosić bez przerwy (bo liczba „założeń” to najlepsze kryterium tęgo, czy zakup był udany). Czy cieszymy się, że nawet na niewielki ułamek naszej kolekcji sprzedajemy taniej? Nie. Czy wy powinnyście się z tego cieszyć? Tak. :D"Mamusiu! Pościeliłam Wam łóżko!"Pytacie mnie jak wygląda mój „stosik” do przeczytania, no więc… pokażcie swoim znajomym, co czytacie, a gwarantuję, że polubią Was jeszcze bardziej :D. 1. Najlepsze czerwcowe słodycze. // 2. Magazyn "Kosmos" dla dziewczynek i nasz ulubiony temat czyli nocowanki! // 3. Popołudnia w Sopocie. // 4. Gdy wszystkie moje kosmetyki do makijażu wyparowały z szuflady i wiem dokładnie, gdzie ich szukać. // Występ na koniec roku. Zgadniecie kto płakał najgłośniej na widowni? Mama czy dziadek?Już zapomniałam jakie ciekawe jest życie influencerki, czy jak to mawiają "kontent kreatora". Kiedyś plany zdjęciowe to była moja codzienność. Dziś praca przechyliła się nieco w inną stronę, której nie widać, ale wspaniale jest czasem mieć jakiś super pretekst, aby porobić zdjęcia. Ten pretekst zapewniła mi Manufaktura Rodziny Sadowskich i ich genialne produkty.   Syrop z kwiatów czarnego bzu od Manufaktury Rodziny Sadowskich to nasz absolutny "must have" na upały. Kilka łyżek stołowych i zimna woda wystarczą, aby w upalny dzień mieć 2 litry przepysznej i zdrowej lemioniady (posiada 20% miodu wielokwiatowego dla osłody). Naoglądałam się rolek na instagramie z pieczoną granolą w wersji kokosowej i postanowiłam zrobić własną. Bez przepisu, ale z super składnikami. Wyszło to po prostu genialne i przysięgam, że od czasu, gdy ją zrobiłam przestałam myśleć o Raffaello :). A wszystko dzięki temu składnikowi. Pasta kokosowa z Manufaktury Rodziny Sadowskich to teraz moje ulubione smarowidło w domu.

Już teraz możecie zakupić tę pastę oraz inne produkty od Rodziny Sadowskich z 10% rabatem (na wszystko!). Wystarczy, że użyjecie kodu MAKELIFE10. 

Bez żadnych cukrów ani sztucznych dodatków. 100% pasty z miąższu kokosowego. Jest delikatnie słodka w smaku chociaż nie ma dodatku cukru. Sukienkę znajdziecie w MLE i jest teraz przeceniona.

Podaję Wam szybki przepis jak wykonać to proste danie: 

Składniki:

płatki owsiane (na oko chyba z półtora szklanki) 

jeden rozgnieciony banan 

dwie duże łyżki miodu (ja wybrałam ten z bananem od Pasieki Miodów Sadowskich)

dwa jajka 

dwie garści ulubionych owoców (ja wybrałam borówki, chociaż równie dobrze sprawdziłyby się jagody) 

 dwie łyżki pasty kokosowej (nie mylić z olejem – ja użyłam tej od Sadowskich) 

1/2 szklanki wiórek kokosowych 

śmietana / jogurt / mleko roślinne do podania

A oto jak to zrobić: 

W misce rozgniatamy banana i dodajemy wszystkie pozostałe składniki. Szybko mieszamy i wykładamy na formę wyłożoną papierem do pieczenia. Pieczemy w piekarniku bez termoobiegu (ja nastawiałam na 200 stopni) aż do zarumienienia wierzchu). Wyciągamy i podajemy garścią świeżych owoców, z mlekiem roślinnym, jogurtem albo śmietaną i posypujemy dodatkowo wiórkami kokosowymi. 

To było tak dobre! Zniknęło w mgnieniu oka! Pamiętacie, jak mówiłam Wam o zmianach, które mnie czekają i że w związku z nimi przyszedł czas na renowację mojego starego roweru? Oto on! Jak nowy i w innym kolorze! Dziękuję z całego serca temu chłopakowi z duszą do dwukołowych staruszków! Gdybyście kiedykolwiek potrzebowały namiarów na kogoś, kto odnowi każdy rower, to zgłaszajcie się do Bici z Gdyni.Kawa "Sen o La Jacoba" i "Podróż do serca południa" to bynajmniej nie są tytuły książek przygodowych, a moje dwa ulubione gatunki kawy od Wild Hill Coffee. Chociaż, gdyby ktoś chciał napisać książkę o uprawie kawy, to myślę, że bez trudu znalazłby pomysł na fabułę. Niestety, za ukochanym napojem Europejczyków kryją się różne ciemne strony, o których nie raz już tutaj pisałam. Wybierajcie mądrze. Kawa od Wild Hill Coffee posiada europejski certyfikat ekologiczny, a jej łańcuchy dostaw są transparentne. No i jest przepyszna! Żadnych kompromisów!

Z kodem LATO otrzymacie 10% rabatu na wszystkie kawy w Wild Hill Coffee z wyjątkiem produktów w promocji oraz akcesoriów (kod jest ważny do końca lipca). 

W mojej diecie w ostatnich tygodniach pojawiło się wiele zmian. Musiałam zapomnieć o niektórych swoich przyjemnościach, a inne ograniczyć. Najważniejsze, że widzę efekty tych wyrzeczeń (wyprzedzając Wasze pytania: mowa oczywiście o efektach zdrowotnych – na utracie wagi akurat nigdy mi nie zależało). Jednym z takich ograniczeń było ograniczenie kawy do jednej dziennie. Trzymam się, ale doceniam teraz ten rytuał jeszcze bardziej ;). 

Dumna jestem z każdej z Was która dotarła do końca :). I Wam, i sobie, życzę w lipcu jak najwięcej takich minut, kwadransów, a nawet godzin, gdy mamy nogi w górze i niebo nad nami. Dziękuję Wam za obecność tutaj. 

 

*  *  *

 

 

Last Month

Wpis powstał we współpracy z marką Farmina, Pasiekami Rodziny Sadowskich, Veoli Botanica, Chanel i wydawnictwem Media Rodzina, a także posiada lokowanie marki własnej. 

 

  I nadeszła kolejna wiosna. Żywo zielona, świeża, pachnącą trawą i kwiatami, które obsypały moje miasto. Wchodzę do mieszkania, które obiecałam pomóc wyremontować i widzę, że w kluczowym miejscu robót gołąb uwił sobie gniazdo i siedzi. Patrzy się na mnie i chyba czuje, że ważą się właśnie jego losy. Coś musi się zatrzymać, aby coś innego mogło ruszyć dalej. Gołąb wygrywa, a ja – w sumie nawet się cieszę, że zyskałam więcej czasu na inne rzeczy. Zresztą porzucanie zadań w połowie drogi to moje drugie imię, gdyby ktoś nie wiedział. Jak dobrze, że tym razem mogę to zrzucić na gołębią rodzinę! W każdym razie: cieszmy się Dziewczyny! Ta wiosna drugi raz się nie powtórzy! Zostaniecie ze mną przez chwilę i nacieszymy się majem razem?

Fotografia daje nam namiastkę tego, o czym wszyscy marzymy – sprawia, że najciekawszy lub najpiękniejszy moment staje w miejscu. I za to ją uwielbiam. To ja, lat cztery. 

1.Początek zimnego maja. // 2. Jeśli któraś z Was jest posiadaczką tego kompletu, to wracam do Was z informacją, że już teraz możecie również dorzucić do zamówienia gumkę w tym samym wzorze // 3. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz skakałam po sianie! // 4. Gdy wydaje Ci się, że na zewnątrz jest tak pięknie i ciepło, ale po powrocie ze spaceru z psem wyciągasz z powrotem wełniany koc i siedzisz pod nim tak długo, jak to możliwe.  //Buszująca w zbożu…1. Pisałam już o tej książce na blogu. Ale powtórzę, bo warto. "Warsztaty weneckie" są pięknie wydane, a mój kod MLE_Wenecja daje rabat na 30% od ceny katalogowej i działa do jutra, więc jeszcze możecie skorzystać! // 2. To nie jest mój dzień. Ale dzięki Vogue i Kazar jest odrobinę milszy (bluzka jest od polskiej marki So Fluffy). // 3. Ależ eleganckie to owocowe połączenie kolorystyczne. // 4. Jajka wyparzone, owoce umyte. To co dzisiaj gotujemy? // Razem z owocami zapiekanymi pod koglem moglem wracam do dzieciństwa. Wiem, to żaden przepis, ale właśnie to ten deser najbardziej kojarzy mi się z dzieciństwem. Jako mała dziewczynka nie mogłam jeść wielu rzeczy, a tu mamy tylko jajka, cukier i owoce. (Mój sweter i spódnicę znajdziecie w MLE.)​Przepis na owoce zapiekane pod koglem-moglem.  

Skład:  

10 żółtych jajek

10 płaskich łyżek cukru pudru

owoce (ja użyłam jeżyn i borówek)

laska wanilii

masło (do wysmarowania garnuszków)

 Banalnie prosty sposób przygotowania:  

1. Jajka wyparzamy we wrzątku (nie dłużej niż minutę). Owoce natomiast myjemy wodą.
2. Oddzielamy żółtka od białek do osobnych misek (w przypadku miski z białkami możemy zrobić później bezę albo dać je do zjedzenia psiakowi).
3. Żółtka ubijamy razem z cukrem pudrem. Kogel-mogel będzie gotowy gdy masa będzie jasna i puszysta. W trakcie ubijania dodaję odrobinę nasion laski wanilii.
4. W tym czasie umyte owoce przekładam do wysmarowanych masłem garnuszków, następnie zalewam je gotowym koglem-moglem i wsadzam do rozgrzanego na 240 stopni piekarnika na 10 minut (lub do momentu gdy wierzch będzie zarumieniony). Wyciągam i gotowe.


Cały przepis macie w tej rolce. Zrobicie go w dziesięć minut. Maks!

Wiemy, kto dostanie białka jajek. A tu kilka niepublikowanych zdjęć z wyjazdu naszego zespołu do Florencji.1. Gotowa na randkę z Leonardo. W sensie, że z Leonardo da Vinci :D. Uffizi to najsłynniejsze florenckie muzeum sztuki i trzeba je odwiedzić! // 2. A w naszym hotelu mieszka chyba prawdziwy malarz. // Wiem, że wiele z Was czeka na tę sukienkę – premiera już na początku czerwca!
Ekhm… przepraszam, czy ja właśnie trafiłam do jakiejś powieści?"Tylko zostawcie w magazynie jedną dla mnie!"

Czekałam na premierę tej sukienki i nareszcie ją mamy!
Po powrocie z podróży wpadłam na diabelski pomysł, aby spróbować odtworzyć najsłynniejsze danie z Florencji (które przed wiekami wymyślił ktoś, kto chciał chyba utrudnić życie kucharzom na dworze). Moje wnioski po pieczeniu własnych bułeczek na śniadanie? Mam bana na program Meghan Markle na minimum pół roku. Jeśli kogoś ominął przepis na jajka po florencku, to zapraszam do tego wpisu"Kulane bułeczki""Kasia! Szybka kawa i ogarniamy dalej treści dla MLE z Florencji". Monika. Osoba, bez której śmiałabym się w pracy o połowę mniej. 

A po powrocie do domu trzeba pozbierać paczki popodrzucane przez kurierów do siedmiu różnych miejsc mieście. Priorytetem oczywiście jest karma dla Portosa!

Żywienie zwierzaków to nie lada wyzwanie. Szczególnie gdy, tak jak Portos, mają wyjątkowo wrażliwe brzuchy (co nie przeszkadza im oczywiście zjadać różnych różności – od tarty cytrynowej po podeszwę buta). W Farminie, gdzie od dawna zaopatrzamy się w jego ulubioną karmę, istnieje możliwość konsultacji z dietetykiem (zarówno dla psów, jak i dla kotów). Taka osoba indywidualnie dobierze żywienie dla potrzeb Waszego zwierzaka (uwzględni alergie, wszelkie choroby czy preferencje żywieniowe), ale też opracuje dla Waszych pupili indywidualny plan żywienia z dzienną porcją karmy do podania Waszemu przyjacielowi. Co najważniejsze – jeśli będziecie chcieli skorzystać z takiej porady, to otrzymacie od Farminy zniżkę na zakupy w wysokości aż 40%! 

Jeśli nie skorzystacie z promocji, to i tak mam dla Was przygotowany kod rabatowy od marki. Z hasłem PORTOS30 otrzymacie 30% rabatu na pierwsze zakupy w Farminie. Najbardziej jednak zachęcam Was do skorzystania z konsultacji, aby Wasz czworonóg mógł cieszyć się długim i zdrowym życiem, oraz pyszną karmą. 

Gdyby jakiś modowy magazyn poprosił mnie o przygotowanie przepisu na super modny deser, to zrobiłabym właśnie to! Tost francuski z matchą. Obsmażamy na maśle chałkę namoczoną uprzednio w mleku, jajku i cukrze, a potem dodajemy odrobinę serka mascarpone, mojego super składniku, czyli miodu z matchą, kilka borówek, mietę i ewentualnie dodajemy szczyptę sproszkowanej matchy. Jeju! Jak to smakuje!  

Miód z matchą od Pasiek Rodziny Sadowskich, czyli mój ulubiony sposób, aby do diety dzieci podrzucić aż dwa zdrowe składniki! To tradycyjna sproszkowana zielona herbata najwyższej jakości połączona z najlepszym, polskim miodem wielokwiatowym. Powiem Wam, że ten smak mnie zaskoczył i szybko się od niego uzależniłam!

Z kodem MAKELIFE10 otrzymacie 10% zniżki na wszystko w sklepie Pasieki Rodziny Sadowskich.Nie mogę patrzeć na to zdjęcie, bo zaraz będę musiała to znów przyrządzić!Wymarzone drugie śniadanie.Pierwsza tura z głowy! Ale nerwy przed drugą sięgają zenitu.Niektórzy, poza dowodem, przynieśli też piórniki z własnymi długopisami… oraz własnoręcznie narysowaną kartę wyborczą z kotem. Uwaga! Kurier z rzeczami na sesję!
1. Co prawda w nerwach i z całym zespołem, z którym wspólnie walczymy o to, aby ten dzień zakończył się w MLE dobrze, ale i tak doceniam tę niecodzienną przyjemność – późne śniadanie w knajpie. Dziękuję Pokusa Bakery, że tak życzliwie podeszliście do tego, co mogę jeść, a czego nie – obsługa na medal! // 2. Uwielbiam ten zestaw (taki niby w stylu Sylwii Butor). // 3. Dotarłyśmy na plan zdjęciowy! // 4. Zdążyłam przed pierwszą burzą po parnym dniu!Powiedzcie mi, co wydarzyło się z moją millenialsową duszą, że zaczęły mi się podobać takie wzory na paznokciach? Gdyby ktoś twierdził, że w mojej garderobie nie ma koloru, to chciałabym uspokoić, że kto inny w moim domu nadrabia te braki z nawiązką. A tu fragment materiałów, które przygotowałam z nowym zapachem od CHANEL – Chance Splendide.Ależ te piosenki Angele wpadają w ucho!
Dzień Mamy. Wyobrażam sobie ten moment, w którym staję przed 465 tysięcznym tłumem (czyli tyle, ile mam tu obserwujących mnie osób) i mogę na takim forum podziękować komuś bardzo dla mnie ważnemu. Trochę jak możliwość przekazania pozdrowień, gdy wygra się finał Familiady ;). No więc powiedziałabym: „Dziękuję Mamo. Jesteś najlepsza! 1. Napiszę o tym raz, bo to sekret wszystkich mieszkańców Sopotu – ulubiona restauracja tubylców to oczywiście Familia Marco Polo. // 2. Każdej mamie życzę, aby chociaż przez chwilę mogła poleżeć, jak ta kapibara. // 3. Kilka miłych chwil z moją mamą z okazji Dnia Mamy.
Taka złota myśl od Kapibary dla Was wszystkich. 

"Myśl jak Kapibara" to kontynuacja książeczki, którą miałam już przyjemność Wam pokazać ("Być jak Kapibara"). Ostatnimi czasy jest to ulubiona książka dziewczynek, na którą wołają "happybara" :D. Zostawiłyśmy ją w weekend u dziadków, więc możecie sobie wyobrazić co się działo, jak się okazało wieczorem, że jej nie ma. Skończyło się na oficjalnej przysiędze, że babcia przyniesie ją następnego dnia. 

Super jest ta książka. Pośmiać się przy niej można. I to tak międzypokoleniowo. Polecam Wam gorąco!

Już wiem, co włożę na rocznicę ślubu! I komunię! I chrzciny! Kilka sztuk jeszcze dla Was zostało.Czas, aby z tego stosiku wybrać kolejną książkę na dobranoc. Padnie chyba na "Nieznajomą z portretu". Dziewczyny! Tak wiele z Was pisze mi, że nie wie co myśleć o tych wyborach. Że Wasz mąż/partner/znajomi/rodzina planują głosować na Nawrockiego, ale w Was pojawia się jednak ziarenko niepewności w związku z jego życiorysem i ostatnimi doniesieniami. Przede wszystkim bardzo Wam dziękuję za kulturalne wiadomości od tych z Was, które widzą świat inaczej (niestety – chcąc być szczerą – muszę przyznać, że są też takie wiadomości, które trudno byłoby mi zacytować – pamiętajcie, że sami sobie wyznaczacie świadectwo, pisząc komuś najobrzydliwsze rzeczy na świecie). Mówicie, że mężczyźni, którzy w Waszym domu bardziej interesują się polityką, przekonują Was, że kobiece prawa to temat zastępczy – dla nich być może tak, ale przecież to normalne, że każdego dnia zdarzają się momenty, kiedy para myśli inaczej. Ile razy coś, co było dla Ciebie bardzo ważne, dla Twojego mężczyzny było błahostką albo "czepianiem się"? To my same musimy zadbać o nasze sprawy, bo nasze priorytety różnią się często od priorytetów mężczyzn. Głosowanie jest anonimowe!  Mamo, a co to jest "głosowanie"? Ostatnio przerabiamy w dziecięcym języku coraz więcej abstrakcyjnych i złożonych tematów.Gdy w piątkowy wieczór, po tygodniu chodzenia w dresach i wyciągniętych ubraniach, przypominam sobie, że mam w szafie coś jeszcze.
Moja przygoda z konturowaniem rozpoczyna się właśnie teraz. Rozświetlacz (TIME TO SHINE), bronzer (TIME TO BRONZE) i róż (TIME TO BLUSH) od Veoli Botanica w mojej ocenie zdały egzamin. Rozświetlacz, bronzer i róż od Veoli Botanica to produkty, które są delikatne i nawet niewprawna ręka (tak jak moja), może powoli stopniować ich intensywność. 

Naprawdę nie można sobie tymi kosmetykami zrobić krzywdy i jeśli ktoś jest na tym samym makijażowym poziomie, co ja (czyt. „mogę się malować przy zgaszonym świetle i pomylić pędzel do cieni ze szczoteczką do zębów – efekt i tak jest takim sam”) to właśnie znalazł idealną opcję, aby spróbować czegoś nowego.    

Nie jestem makijażową wyjadaczką, ale to jest super proste w użyciu! Teraz (to znaczy do 1 czerwca) na stronie Veoli Botanica obowiązuje:

– 20% na wszystko (naliczane automatycznie przy zamówieniu)

– 25% od 249 zł

-30% od 399 zł.To gdzie idziemy? Do paczkomatu? Do Lidla? Przecież wiadomo, że właśnie w takich sytuacjach spotykamy najwięcej znajomych!

No dobra, ostatnia rzecz! Dużo twórczyń na Instagramie pisze o tym, że każda z nas powinna znaleźć czas, żeby zrobić coś dla siebie. Serio, chrzanić maseczki, zakupy, medytacje, szejka z kolagenu i czytanie poradników – najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić w ten weekend dla siebie, dla swojej przyszłości, dla naszych dzieci, to wziąć udział w wyborach i zagłosować na człowieka, który swoim życiem pokazał, że potrafi wziąć za nas odpowiedzialność. 

Dobra! Teraz już naprawdę skończyłam (ale uważajcie! Jeszcze jedna wiadomość, że się nie udzielam w ważnych sprawach i znów się zaraz odpalę :D). Podejrzewam, że jutro w związku z ciszą wyborczą, platformy streamingowe będą maksymalnie przeciążone, a ja dołożę do tego swoją cegiełkę. Oto cztery filmy/seriale, które polecam: 

1. "Perswazje" z Dakotą Johnson. Dla tych z nas, które kochają Jane Austen i cały ten wiktoriański klimat, ale chciałyby też poczuć powiew świeżości. 
2. "Dżentelmeni" – dziwne, ale fajne. Guy Ritchie nie zawiódł. 
3. "Polo". Producentem tego serialu/reality show jest podobno sam książę Harry. Poziom oderwania od rzeczywistości wspina się tu na nieznane dotąd wyżyny. Wiele aspektów tego sportu jest dla mnie trudnych do zaakceptowania (bo do najlepszych drużyn można się po prostu wkupić), no i wiem, że dla samych zwierząt jest to bardzo ryzykowna dyscyplina. Ale warto obejrzeć, aby samemu sobie wyrobić zdanie. 
4. "Wybraniec" – no i na koniec "kremdelakrem". To trzeba obejrzeć! Wbija w fotel i zostawia z przemyśleniami na długo. To historia drogi do władzy Donalda Trumpa. Brrrr. 

Może nie powinnam pisać tego wpisu w piątkowy, pełen emocji wieczór, bo pewnie wiele z Was zauważyło, że moje myśli są dziś rozpędzone bardziej niż zwykle. A może to ta późna wiosna uderzyła mi do głowy? W każdym razie – dziękuję każdej z Was za to, że odwiedziłyście mnie tutaj. Nawet jeśli różnimy się od siebie i czasem trochę Was denerwuję :*. 

 

*  *  *