LOOK OF THE DAY

gruby wełniany płaszcz – MLE (poprzedni sezon)

buty – Inuikii (kupione dawno temu, ale chyba nadal są w ofercie)

rękawiczki – COS (również z zeszłego roku… a może sprzed dwóch?)

kominiarka – Arket (poprzedni sezon)

   Śniegu trochę mało, puchowe kurtki i płaszcze nieodebrane z pralni, mgła i przeszywający ziąb na zewnątrz, ale z samego rana padło hasło "sanki" i mimo kilku prób nie dało się już przekierować uwagi dzieci na coś innego. I dobrze, bo po powrocie do domu nikt tej eskapady nie żałował. 

   W taką pogodę, jaką mamy w Trójmieście od ponad dwóch tygodni (! ! !), ciężko zebrać się w sobie i pójść na dłuższy spacer. Według mojej aplikacji nadrobiłam dziś w końcu trochę kroków (czy jeśli ciągnęłam mocno obciążone sanki, to kroki nie powinny liczyć się podwójnie? ;)). Przypominam, że moja aplikacja do ich zliczania jest wyjątkowa. STEPLER (tu możecie pobrać aplikację – link działa tylko na telefonach) ma zachęcać do ruchu i zdrowych nawyków. Liczy Twoje codzienne kroki i przelicza je na punkty, a te można później wymienić na nagrody (produkty, zniżki lub usługi – cały czas dodawane są nowe opcje więc warto być na bieżąco). Namacalne gratyfikacje to jedno, ale z mojego punktu widzenia najważniejszym zadaniem (które zresztą błyskawicznie aplikacja realizuje) jest wykształcenie w nas wewnętrznej motywacji do tego, aby chodzić więcej. 

Wpis powstał we współpracy ze STEPLER.

TRZY PROPOZYCJE NA PONURĄ AURĘ

spodnie – Toteme // sweter – MLE Collection // buty – Kazar // torebka – Atomy Store // Kolczyki – Stag Jewels // 

płaszcz – MLE Collection // kaszmirowy komplet (spodnie i golf) – Arket // buty – UGG // skarpety – Arket // planner //

sweter – MLE Collection // legginsy – Oysho // balaklawa – Arket // okulary – Toteme // buty – Mango (akurat przecenione) // 

Look of The Day – czyżby „gołe kostki” odeszły w zapomnienie?

skórzana torebka – KAZAR

ciepły brązowy płaszcz – MLE (obecna kolekcja)

skarpety z wełny i kaszmiru – Calzedonia

legginsy i sweter – Varley

buty – stare Skechers

Jest taka część mnie, która nie przepada za zmianami w modzie i broni się przed nimi, bo najchętniej chodziłaby wyłącznie w swetrze, legginsach i grubych skarpetach. Można i tak, prawda? 

Sześć drobnych rzeczy, za które Twoje ciało podziękuje Ci pod wieczór. Przeczytaj, skorzystaj albo zapomnij, czyli listopadowe „umilacze” dla zmęczonej dziewczyny.

   Zacznijmy od tego, że tytuł jest z założenia ironią, bo cały dzisiejszy wpis jest trochę o tym, abyśmy zrzuciły ze swojego ramienia gadającą do nas przez cały dzień „najlepszą wersją siebie”, która każe nam zrobić morderczy trening, gdy jesteśmy padnięte, wycisnąć poranne minuty jak cytrynę, aby zdążyć zrobić kreskę na oku, czy skrytykować nas za to, że trzeci raz w tym tygodniu robimy makaron w sosie pomidorowym na obiad. „Najlepsza wersja siebie” to zwrot, który miał nas motywować do samodoskonalenia, ale jak to zawsze bywa w popkulturze, historii, modzie i codziennym życiu – nowości po czasie właściwie zawsze ulegają wypaczeniu, dochodzą do skrajności i stają się dla nas raczej obciążeniem niż wybawieniem, jeśli nie potrafimy podejść do tematu z dystansem.

   Listopad to taki miesiąc, w którym chyba najczęściej mówię do siebie „no dobra, to teraz zrobię już tylko to, to i to, a potem wezmę na siebie trochę mniej, aby w przyszłym miesiącu mieć więcej czasu”. Z całą pewnością jest to wynik jeszcze niewypowiedzianego na głos widma zbliżających się Świąt. Nie należę do osób ubierających choinkę w listopadzie, ale moja podświadomość czuje już, że w najbliższych tygodniach muszę skończyć „to co muszę” aby mieć więcej czasu na to „co chcę” bo na początku grudnia tych drugich rzeczy jest naprawdę wiele, a odkąd zostałam mamą trwają one o wiele dłużej niż wcześniej i na dodatek są dla mnie ważniejsze niż cokolwiek innego. I co w związku? Myślę, że właśnie teraz warto jest spojrzeć obiektywnie na swoje możliwości i zasoby, a potem pozwolić sobie na niedoskonałości, błędy, realizację zadań w 85% i zdrową asertywność.

   Umilaczy na blogu nie było już od dłuższego czasu, więc zebrałam do jednego worka wszystko to, co pozwala mi odrobinę zmniejszyć presję narzucaną samej sobie, spojrzeć na codzienne czynności w inny sposób, albo zmodyfikować coś, co nie przynosiło efektów, a wymagało zaangażowania. Mowa o rzeczach ważnych, jak czas z bliskimi czy organizacja pracy, ale też zupełnie błahych, jak pielęgnacja  czy uprawianie sportu (a raczej jego nie uprawianie).

1. Mindfulness, efektywne oddychanie, treningi odpoczynku.

    Skąd wniosek, że dotarliśmy do skrajności? Dziś nawet „nicnierobienie” odbywa się według jakiegoś planu i ma swoją nazwę. Powinno przynieść wymierny efekt i być nastawione na cel. Nie możesz po prostu gapić się przez okno – powinnaś nazwać to treningiem „mindfulness” i wykonywać go według ściśle określonej procedury. To samo tyczy się oddychania – najlepiej przejechać pół miasta w godzinach szczytu, aby przez 45 minut uczyć się robić wdech i wydech, żeby wrócić do domu po wieczornych „Faktach” i pogodzie, ale za to z poczuciem, że nie zmarnowałaś tego czasu na leżeniu na kanapie. Oczywiście, trochę przesadzam, ale coraz częściej mam wrażenie, że tak bardzo boimy się przez chwilę stanąć w miejscu, że nawet gdy w końcu mamy na to czas, znajdujemy jakiś rodzaj ucieczki od odpoczynku. Jeśli wydaje Wam się, że rewolucja self-care powoli zaczyna zjadać samą siebie, to posłuchajcie tego podcastu Karoliny Sobańskiej. Od razu uprzedzam – nie wszystko mnie w nim przekonuje i część tez trzebaby pewnie potwierdzi w badaniach naukowych, ale na pewno skłania do przemyśleń.  

   A jeśli nie macie ochoty słuchać podcastów to pamiętajcie, żeby nie traktować swojego ciała jak maszyny, która ma wykonać normę niezależnie od okoliczności i że nie ma nic złego w tym, aby wolny czas spędzić w mało produktywny sposób.

2. Potrafisz robić parę rzeczy na raz? Super! A potrafisz jeszcze tak nie robić?

   Wielozadaniowość miała być kluczem do lepszej organizacji i produktywności i z całą pewnością pomaga zaoszczędzić czas. Problem zaczyna się wtedy, gdy przenosimy nasze nowe umiejętności także do tych sfer życia, w których nie jest to wskazane. Ogarnianie wielu rzeczy na raz, na najwyższych obrotach, powinno pomóc nam w tym, aby pod koniec dnia odpocząć bez wyrzutów sumienia i z poczuciem, że wykonałyśmy założony plan. Tymczasem coraz częściej mówi się o tym, że będąc w trybie „ośmiornicy” ciężko jest po przekroczeniu progu mieszkania zaciągnąć nagle hamulec i na spokojnie poświęcić się jednej rzeczy. Niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która wpadając do domu nie próbuję w tym samym czasie przygrzać obiadu, wstawić prania, odpakować paczki, umówić dziecka do lekarza i zrobić porządek z otwartymi pisakami. A czemu nie? Że niby nie damy rady? Oczywiście, że damy radę! Ba! Wyprowadzając psa na spacer wystawimy i prześlemy mejlem faktury do księgowej i zrobimy listę zakupów. 

   Z czego to wynika? Przyzwyczajamy się do dużej liczby bodźców i napięcia w ciągu dnia, wracamy do domu i wcale nie czujemy się dobrze, gdy tych bodźców nagle zaczyna brakować. Modelowanie naszym zaangażowaniem i efektywnością to podobno jeszcze trudniejsza sztuka niż wielozadaniowość. Ale to właśnie skupienie się na jednej czynności jest najlepszym odpoczynkiem (czy jak kto woli „mindfulness”). Warto pod wieczór pomyśleć sobie „pędziłam cały dzień, pospinałam wszystkie tematy, załatwiłam listę spraw, która wydawała się nie do ogarnięcia, pozostałe rzeczy mogę zrobić nie pędząc jak struś pędziwiatr”.  

3. Odetnij się od rzeczy które kradną twój czas.

   Być może to właśnie ten artykuł na blogu? Albo filmiki na Tik toku? Albo koleżanka, która dzwoni do Ciebie zawsze wtedy, gdy stoi w korku, a Ty z grzeczności odbierasz, chociaż planowałaś właśnie rozwiesić pranie? Media społecznościowe i wampiry energetyczne to dosyć typowi zjadacze cennych minut, ale rzeczy materialne, które posiadamy również kradną nas czas. Marie Kondo napisała o tym sporo książek, o których pewnie niejedna z Was pamięta, ale jej niektóre złote myśli dopiero ostatnio nabrały dla mnie istotnego znaczenia.

   Powód? Finał ponad rocznego remontu, a co za tym idzie remanent każdej najmniejszej rzeczy w moim mieszkaniu – od gry w Monopoly, po nigdy nie użyty obrus. Od starego dywanu po ukochany i od dawna niekompletny serwis. Od pierwszych śpioszek mojej córki, po wciśniętą w pawlacz (i napawającą mnie dziś wstydem) ostatnią kurtkę z futrzanym obszyciem. Wszystko to wylądowało w kartonach wiele tygodni temu i cierpliwie czekało na moment, w którym znów ujrzy światło dzienne. Teraz wróciło w moje ręce i zostało poddane surowej ocenie. Czy to wszystko zasługuje na to, aby znów pojawić się w moim życiu? Nie chodzi nawet o to, czy chcę oglądać konkretne przedmioty na półkach, ale czy na pewno znajdę czas, aby się nimi wszystkimi zająć? Bibeloty trzeba odkurzać, ubrania nosić, sprzęt do szatkowania orzechów przydałoby się użyć chociaż raz do roku (ale chyba dla zasady, bo gotowe mielone orzechy kupuję w sklepie). Patrząc na ten ostatni przykład – ile razy będę pomstować na to, że to urządzenie zajmuje mi miejsce w szafce? Ile razy będzie mi przeszkadzało w znalezieniu czegoś innego? A gdy w końcu postanowię je użyć – czy sprawdziłam jak się je składa i czy nie brakuje żadnej części? Czy nie będę musiała wszystkiego umyć, bo przez to, że długo stało nieużywane zdążyło się zakurzyć? No cóż, wolę opiekować się moimi dziećmi niż przedmiotami. 

Remont to zawsze czas rozliczania się z otaczającą nas materią, ale książki akurat mogły czuć się bezpiecznie. 

Jeśli do tej pory nie słyszeliście jeszcze o rodzinie Durellów (których historia doczekała się nawet własnego serialu), to gorąco polecam zarówno słynną trylogię z Korfu, jak    "Zapiski ze zwierzyńca", w których dorosły już Gerald Durrell dostaję pierwszą, wymarzoną pracę w Zoo. Brzmi trywialnie, ale ten kto miał już okazję zapoznać się z twórczością tego autora wie, że potrafi on pisać w sposób zabawny i mądry o wszystkim, a już na pewno potrafi pisać pięknie o zwierzętach. Idealna książka na dobranoc, którą można czytać dzieciom, a później dokończyć rozdział samemu, gdy reszta domowników zaśnie. 

4. To może być 15 sekund, albo i dziesięć godzin, ale sztuka zawsze przynosi ukojenie.

   Ja wiem, że rady typu „sprawdź jakie wystawy są teraz w Twoim mieście” wzbudzają wśród zapracowanych osób podobne odczucia jak komentarze w stylu „powinnaś trochę zwolnić”, ale weekendowa wizyta w pobliskiej galerii może być malutkim kroczkiem, który zamieni się później w lawinę pozytywnych zmian. Trójmiasto nie posiada takiego muzeum jak Londyn czy Paryż, ale i tak jest sporo do obejrzenia. Polecam wystawę prac Fangora w Pałacu Opatów  Gdańsku, albo Teresy Pągowskiej w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. A jeśli to zupełnie nie Wasza działka i macie wrażenie, że gadam jak nauczycielka z ubiegłego wieku, to podaję Wam na tacy netflixową alternatywę. Pierwszy odcinek cyklu „Abstrakt” o pracy Olafura Eliassona to super wstęp do tego, aby na sztukę spojrzeć inaczej. Bez zbędnego filozofowania. 

5. Zamiast oglądać w telefonie jak inni dbają o siebie, odłóż go i zrób to co oni. 

   Są ważniejsze sprawy niż tusze do rzęs, nowy zapach od Chanel i pewnie Was też drażni to ciągłe podkreślanie influencerek, że teraz stawiają na „me-time” w związku z czym przez najbliższe dni nie będą wrzucać zdjęć z nowymi stylówkami, bo potrzebują relaksu. Łapię się na tym, że moja irytacja wynika z podstawowego błędu atrybucji (stojącego w mojej ocenie u podstawy hejtu w internecie) i że dla wielu z Was wyrywkowe treści na moich kanałach mogą czasem wzbudzać podobne myśli. W każdym razie – skoro one potrafią zrobić sobie detox od mediów społecznościowych (a jest to przecież ich praca) aby zadbać o swoje ciało, to może my też możemy?  Nie obrażam się na gwiazdy, które bardzo mocno i z dużą częstotliwością mówię o tym, jak ważne jest dbanie o siebie.

   Relaksu i chwilowego „odcięcia” od spraw wielkiej wagi i codziennej gonitwy potrzebuje każdy. Dla jednych będzie to mecz ekstraklasy, a dla innych krótka rozmowa o zaletach retinolu. Pielęgnacja to najprostszy, najszybszy, najstarszy i najbardziej pierwotny sposób na to, aby poczuć się lepiej. I każda zmęczona dziewczyna ma prawo z tego sposobu skorzystać. Od ostatniego podsumowania kosmetycznych nowości minęło prawie cztery miesiące temu, więc czas na małe uaktualnienie. 

Retinol. Coś tam wiedziałam, ale tak nie do końca. Pani kosmetolog, do której trzy razy w roku chodzę na zabiegi dermapen suszyła suszyła mi głowę za każdym razem, że mam w końcu potraktować sprawę poważnie i włączyć retinol na stałe do mojej codziennej pielęgnacji. No i włączyć ją skutecznie, a nie po omacku. Najpierw mam przyzwyczaić skórę, stosując produkty z małym stężeniem co drugi dzień, a potem powoli zwiększać częstotliwość i wprowadzać intensywniej działające kosmetyki. Jeśli chciałybyście zacząć stosować kosmetyki z retinolem, ale trochę boicie się, że zrobicie sobie krzywdę to koniecznie skonsultujcie się z dobrym kosmetologiem – warto, bo te najlepiej działające, zaawansowane kosmetyki muszą być stosowane w odpowiedni sposób. Polecam stronę sklepu Topestetic, bo znajdziecie tam duży wybór profesjonalnych kosmetyków do pielęgnacji twarzy i w każdej chwili możecie tam skorzystać z porady kosmetologa. Ja wybrałam kremy do twarzy (Transformation Face Cream i Age Intervention Retinol Plus) oraz maskę (Retinol Plus Mask) od marki Jan Marini. Mam też dla Was 10% rabatu na kosmetyki Jan Marini na topestetic.pl hasło: KASIA10 (kod ważny jest do 20.11.2022r. do końca dnia – promocje nie łączą się).

Kire Skin All is clear to maska, oczyszczająca, która jest kolejnym udanym zakupem od tej marki. Uwielbiam ich żel oczyszczający z fermentową wodą ryżową czy nawilżającą maskę na noc z czarną herbatą i to, że jeśli w pośpiechu nie schowam kosmetyków do szuflady, to nikomu to nie przeszkadza, bo opakowania są bardzo ładne. Wwidoczny na zdjęciu kosmetyk na bazie różowej fermentowanej glinki zmniejsza wydzielanie sebum o 13,7% i widoczność porów o 31%, ujędrnia, nawilża i chroni skórę przed utratą wody. Jeśli WWy też macie swoich faworytów w Kire to z kodem MLE15 otrzymacie 15% zniżki na zakupy w Kire Skin (kod działa, aż do końca grudnia).

Statystyki nie kłamią – Sensum Mare to jedna z najpopularniejszych marek wśród Czytelniczek bloga. Nie dziwię się,bo bez ich kremu „bb” nie wyobrażam już sobie mojego makijażu (za to o zwykłym podkładzie mogłam zapomnieć), więc z przyjemnością informuję, że do gamy produktów marki weszły właśnie nowości. Linia ALGORPO C to dwa kosmetyki z witaminą C: krem i serum. Obydwa  produkty zawierają najlepsze i najbardziej stabilne formy witaminy C (3-O-Ethyl Ascorbic Acid i Ascorbyl Tetraisopalmitate). W serum stężenie witaminy C wynosi 10% a w kremie 3%. A co do promocji: wszystkie kosmetyki (poza zestawami świątecznymi) są przecenione aż o 30% z okazji Black Friday (promocja trwa do 28 listopada). Jeśli planowałyście zrobić zakupy później to po tym czasie, do 10 grudnia będziecie mogły skorzystać z hasła MLE, który da 20% zniżki.

Wykorzystałam tubkę do końca i od razu zamówiłam kolejną. Pisałam o tym balsamie parę miesięcy temu i podtrzymuję każde dobre słowo. Smaruję nim ciało po kąpieli, dzieci, dłonie ww ciągu, twarz męża po goleniu (no dobrze, to ostatnie robi on sam) i uwielbiam jego multifunkcyjne zastosowanie. Balsam kojąco ujędrniający od marki Polemika to odżywcza i lekka formuła, która nadaje się do każdego typu skóry. Jest to jednocześnie krem codzienny, nawilżający, kojący, regenerujący po opalaniu oraz łagodzący w przypadku podrażnień skóry. Zawiera ferment bakterii ekstremofilnych, co zwiększa nawilżenie i wspomaga odnowę skóry oraz niweluje rumień, a także bioferment z owsa, który pomaga wzmocnić i zregenerować skórę dzięki materiałowi pre i probiotycznemu, wspierającemu jej naturalną mikroflorę. Naturalny skwalan roślinny, w budowie podobny do ludzkiego sebum, zapewnia nawilżenie i uszczelnienie naskórka oraz ułatwia wchłanianie się substancji aktywnych, a hialuronian sodu wiąże wodę i zapewnia nawilżenie skóry. Kosmetyk zawiera sproszkowaną herbatę Matcha – skarbnicę antyoksydantów o działaniu przeciwzapalnym, przeciwstarzeniowym i łagodzącym. Na koniec wisienka na torcie: ppakowanie produktu w całości pochodzi z recyklingu i wykonane jest w 100% z tworzywa sztucznego PCR (Post-Consumer Recycled). Z przyjemnością podaję Wam kod: MLE20, który uprawnia do skorzystania z 20% rabatu na wszystkie kosmetyki (nie dotyczy zestawów i akcesoriów), jest aktywny aż do 20 grudnia!

6. Ortoreksja, quinoa zamiast ziemniaków i zero mrożonek.

  Ostatnio usłyszałam gdzieś, że stres który przeżywamy w związku z tym, aby zdrowo się odżywiać może być bardziej szkodliwy niż paczka chipsów zjedzona w sobotni wieczór. Nie znalazłam żadnych badań, które by to potwierdziły, ale myślę, że rozumiem co autorka miała na myśli. Powiem to otwarcie: podziwiam tych, którzy w dzień powszedni pędzą do sklepu ekologicznego po gruboziarnistą mąkę orkiszową, aby zrobić ręcznie robiony makaron na obiad. Ja tak nie robię. Nie mam na to sił ani chęci. Ugotowanie kupnego penne, które akurat mam w szufladzie pozwoli zaoszczędzić mi półtorej godziny. Moja „najlepsza wersja siebie” pewnie nie przybije mi za to piątki, ale zdecydowanie wolę pogadać z mężem przy stole, niż słuchać jej pochlebstw krojąc w paski idealne tagliatelle.

    Gotowanie i domowe posiłki to według mnie temat, w którym wciąż ciężko nam – kobietom, mamom, partnerkom – przyznać się publicznie do niedoskonałości. Tu wciąż stawiamy sobie poprzeczkę bardzo wysoko, a śledzenie Instagrama w tym nie pomaga. Może jako przykład wystarczy Wam to, że o prawach kobiet nigdy nie bałam się mówić głośno, chociaż zawsze spotykało się to z dość obleśnymi reakcjami środowisk antyaborcyjnych, ale drżę na samą myśl o reakcji „mamobotów” gdybym postanowiła wypowiedzieć się na temat odżywania dzieci i nie daj Boże przyznała się do tego, że kupuję słoiki w rossmannie, a moje dzieci znają smak parówki. Zdrowe odżywanie jest bardzo ważne. Nie ma nic lepszego od domowego posiłku. Ale nie utrudniajmy sobie tego jeszcze bardziej. To, że coś jest proste i szybkie nie jest równoznaczne z "niezdrowym" i "niedbałym". Poniżej ekspresowy przepis (z tej książki ale z moimi modyfikacjami), którym nie zaimponujecie gościom, ale za to spędzicie miły listopadowy wieczór nie stojąc „przy garach”. 

PRZEPIS NA MAKARON DLA ZMĘCZONEJ DZIEWCZYNY

Składniki:

125 g świeżych płatków lasagne (ja zamiast tego użyłam makaronu penne) 

1 ząbek czosnku 

1/2 świeżej papryczki chilli 

1 gałązka bazylii 

2 duże pieczone papryki ze słoika 

garść migdałów w płatkach

10 g parmezanu

200 ml passaty pomidorowej 

gęsty ocet balsamiczny 

A oto jak to zrobić: 

   Zagotuj wodę w czajniku. Pokrój płaty lasagne wzdłuż na paski szerokości 1 cm, aby uzyskać tagiatelle (tak jak wspominałam, ja wolałam zamiast tego użyć zwykłego makaronu penne). Obierz czosnek i posiekaj go wraz z papryczką chilli i łodyżką bazylii – listki zachowaj. Odsącz papryki i pokrój na paski tej samej szerokości co makaron. Drobno zetrzyj parmezan. Postaw patelnię na dużym ogniu. 

   Kiedy patelnia się nagrzeje, skrop ją odrobiną oliwy i wrzuć czosnek z chilli i posiekaną bazylią. Gdy czosnek się lekko przyrumieni, dołóż paski papryki, całość wymieszaj i smaż minutę, następnie dodaj passatę. Dorzuć na patelnię makaron i ostrożnie wlej tyle wrzątku z czajnika, aby makaron był zanurzony, ale nie więcej niż 300 ml. Gotuj całość 4 minuty, często mieszając, aż makaron wchłonie większość wody i powstanie gęsty sos. Wyłącz palnik. Dodaj na patelnię porwane listki bazylii, płatki migdałów oraz parmezan, całość wymieszaj i wlej sporo octu balsamicznego. Dopraw danie do smaku i skrop odrobiną oliwy z pierwszego tłoczenia. 

   Od lat na blogach, w prasie i mediach społecznościowych listopad przedstawiany jest jako miesiąc siedzenia w fotelu z książką i gorącą herbatą w dłoni, pieczenia ciast i długich spacerów wśród spadających liści. Cynamonu i spokoju. Uwielbiam ten nastrój, ale piękne obrazy nie dają nam niestety żadnej recepty na to, aby wcielić je w prawdziwe życie. Nie uczą nas, jak w tym pędzie do doskonałości dotrzeć do momentu, w którym możemy w końcu wyciągnąć się jak kocur przy kominku i cieszyć się z tego. A może w ten czwartkowy wieczór po prostu odpuścimy? 

 

*  *  *

 

 

Look of The Day – nieskończona liczba kroków i Muzeum V&A

wełniany płaszcz – MLE (obecna kolekcja)

mała skórzana torebka na pasku – YSL z drugiej ręki

skórzane oficerki – Khaite (znacie je już z poprzednich sezonów)

wełniany sweter – Massimo Dutti (dział męski)

legginsy – Gatta

„Londyn jest za duży, abyśmy po prostu wyszli z hotelu i dreptali sobie po okolicy. Musimy mieć jakiś plan.” – pomyślałam, gdy dowiedziałam się, że będziemy mieć dla siebie jeden wolny dzień w mieście. Wybór padł na Muzeum Victorii i Alberta, który posiada największą na świecie kolekcję sztuki dekoracyjnej (łącznie ponad 4,5 miliona wszystkich eksponatów) i od wielu lat wstęp do niego jest bezpłatny. Nigdy wcześniej w nim nie byłam, no i skusiła mnie wystawa czasowa Beatrix Potter „Drawn to Nature”, którą wiele z Was na pewno dobrze zna.

 Pogoda w Londynie sprawiła, że czułam się prawie jak w moim rodzinnym Trójmieście – było chłodno i bardzo wietrznie. Dobrze sprawdził się mój długi ciepły płaszcz i ulubione kozaki. Przemierzyliśmy tego dnia wiele kilometrów – najpierw kilka godzin spędziliśmy w muzeum, kursowaliśmy między stacjami metra, restauracją, aby pod koniec wylądować w samym centrum pod drzwiami Fortnum&Mason, którego elewacja została w tym roku udekorowana tak, że cała kamienica wyglądała jak wielki kalendarz adwentowy. Na ozdoby świąteczne – nawet dla mnie – jest jeszcze za wcześnie, ale w tym miejscu nastrój otuliłby chyba największego zgreda.  

Po raz kolejny przekonałam się, że podróże to najlepszy moment na nieświadome bicie rekordu kroków. Przypominam, że moja aplikacja do ich zliczania jest wyjątkowa. STEPLER (tu możecie pobrać aplikację – link działa tylko na telefonach) ma zachęcać do ruchu i zdrowych nawyków. Liczy Twoje codzienne kroki i przelicza je na punkty, a te można później wymienić na nagrody (produkty, zniżki lub usługi – cały czas dodawane są nowe opcje więc warto być na bieżąco). Namacalne gratyfikacje to jedno, ale z mojego punktu widzenia najważniejszym zadaniem (które zresztą błyskawicznie aplikacja realizuje) jest wykształcenie w nas wewnętrznej motywacji do tego, aby chodzić więcej. 

Londyn i ciekawe czasy.

   Pędząc taksówką z lotniska Luton próbowałam policzyć ile lat nie było mnie w Londynie. Siedem? Osiem? Brexit, pandemia, kryzys monarchii, cztery dymisje premierów – Brytyjczycy nie nudzili się w tym czasie. Nic dziwnego, że dzieje ich ojczyny to nieprzerwana inspiracja dla filmowych i serialowych scenariuszy. Tak było także w przypadku jednego z najpopularniejszych i najdroższych seriali wszech czasów, który w ostatnim tygodniu doczekał się oficjalnej premiery piątego sezonu. Mowa oczywiście o „The Crown”, który opowiada o życiu Królowej Elżbiety. Miałam przyjemność być w Londynie na tym wydarzeniu i przemycić dla Was kilka zdjęć – no i obejrzeć od razu kilka pierwszych odcinków.

   Zjednoczone Królestwo przeszło w trakcie mojej nieobecności przez wiele burz i zawirowań, ale urok miasta pozostał ten sam – te mgliste ulice (londyńska pogoda ma się świetnie i żadna dymisja premiera tego nie zmieni), zapach mocniejszej niż u nas kawy (wolę tę naszą, ale tamtejsza budzi skuteczniej), panowie w eleganckich trenczach (tym razem mieszający się w tłumie z kolorowymi młodymi ludźmi, którzy czują, że mogą być tutaj tym, kim chcą) i ten tajemniczy nastrój, który w mig zrozumieją wszyscy fani twórczości J.K Rowling i Louisy May Alcott. 

Mój ulubiony sposób poruszania się po Londynie. Mam wrażenie, że z metrem jest w tym mieście jak z jazdą na rowerze. Gdy już raz opanujesz główne linie, to nawet po latach wystarczy kilka sekund, aby szybko opracować plan przesiadek do każdego zakątka. Odpowiadając przy okazji na Wasze pytania: marynarka to stara kolekcja Zary, czapka – Ralph Lauren, kozaki – Vanda Novak.Dzielnica Camden kryje wiele tajemnic, To tu mieszkali George Orwell, Amy Winehouse i… Charles Dickens. Podobno to właśnie w tej części Londynu ten ostatni z wymienionych znajdywał wiele inspiracji dla postaci swoich słynnych powieści. Na przykład biedny pomocnik Scrooge'a z "Opowieści wigilijnej" właśnie tu miał swój dom, w którym odwiedził go wredny szef w dniu Bożego Narodzenia. Dziś dzielnica ta słynie między innym z ulicznych targów kulinarnych. Na szczęście miałam już upatrzone miejsce, w którym miło było schować się przed deszczem – Prufrock Cafe.
Cała mokra ale z kawą, więc nie jest źle. I powrót do centrum. Wystawy kuszą, ale ja chcę jeszcze zdążyć do domu Wydawnictwa Assouline. Po lewej tytuł, który dobrze się zestarzał. Dziś nadal potrzebujemy takich kobiet. Wielkie treści nie wymagają bogatych opraw. Mój limit bagażu drży w posadach. Londyńskie księgarnie. Chciałoby się wejść do każdej. Zawsze gdy widzę tego pana po lewej jestem kompletnie przemoczona ;). 
Koniec zwiedzania na dziś. Łapiemy taksówkę do Drury Lane Theatre.
W oczekiwaniu na głównych gości. body z jedwabnego szyfonu – polska marka Undresscode // spodnie – Theory // torebka – YSL z drugiej ręki // buty – Mango // pasek – Toteme
Są i gwiazdy. Imelda Stauton, Jonathan Pryce, Elisabeth Debicki – aż ciężko uwierzyć, że są (prawie) na wyciągnięcie ręki. 
No dobrze, drodzy lokatorzy londyńskiego teatru – ja już uciekam, a Wy możecie sobie teraz puścić ulubiony serial. A Was, Drogie Czytelniczki, zapraszam na nowy sezon "The Crown", który można już obejrzeć we własnych czterech ścianach i w ulubionym – mniej oficjalnym – towarzystwie :). 

 

*  *  *

 

(wpis powstał dzięki zaproszeniu od "Netflix")