Czy można pokonać Święta w stylu „instant” czyli jak nie spóźnić się na Boże Narodzenie? Prezentownik na 2022 rok.

   „Nie wiem, kiedy święta zaczynają się gdzie indziej, lecz dla nas, dzieci z Bullerbyn, Gwiazdka zaczyna się już tego dnia, gdy pieczemy pierniki. Wówczas jest równie wesoło jak w wieczór wigilijny.” To początek opowiadania, w którym słynna gromadka dzieci opowiada o tym, jak spędza grudniowy czas w malutkiej szwedzkiej wsi. Chociaż w ostatnich dniach czytam je dlatego, że dzieci mnie proszą, to mam wrażenie, że wyciągam z tej małej książeczki lepszą lekcję niż one. A przynajmniej mam taką nadzieję.

   Dziś wszystko chcemy przyśpieszać. Zmieścić w dwunastu sekundach i pięciu słowach. Usprawniać. Odhaczać. Wykonać i przejść dalej. A później narzekamy, że ten najpiękniejszy czas minął zbyt prędko, chociaż sami włączyliśmy tryb Tik toka, gdy pierwsze choinki zawitały do supermarketów. Wydawać by się mogło, że szybko przemijające Święta Bożego Narodzenia to problem dzisiejszych czasów, ale myślę, że po prostu to samo zjawisko przybiera na sile od lat. Chęć wydłużenia tego niepowtarzalnego nastroju kusiła też naszych dziadków, pradziadków i prapradziadków. No bo jak inaczej wytłumaczyć ideę chociażby kalendarza adwentowego, który powstał setki lat przed mediami społecznościowymi? Kiedyś dostarczany w paczce z Niemiec od dalekiej ciotki, potem kupowany na lokalnym bazarze, w końcu powszechnie dostępny, to lekcja cierpliwości, cieszenia się każdym dniem, dawkowania przyjemności. No i ciągłego przypominania, że czas płynie nieubłaganie.

    No właśnie, ten tykający zegar z tyłu naszej głowy sprawia, że zamiast doceniać chwilę, chcemy wszystko zrobić jak najszybciej. Wchodzę na Instagram i co widzę? Pstryknięcie palców i już – choinka ubrana. Szesnaście tysięcy lajków pod rolką. W komentarzach oczarowane obserwatorki piszą, że też chciałyby w takim tempie uporać się z ozdabianiem świątecznego drzewka. I czemu się dziwić? Przecież zaoszczędzimy dzięki temu tyyyyyle czasu, w którym będziemy mogły dalej się śpieszyć.

    Tymczasem to właśnie między finałowymi scenami dzieje się zwykle najwięcej magii. Kilkugodzinne ubieranie choinki to idealny moment na międzypokoleniowe rozmowy o świątecznych tradycjach, trywialne obieranie ziemniaków to okazja do tego, aby w końcu opowiedzieć rodzicom jak naprawdę radzę sobie w nowej firmie. Wieszanie lampek przed domem, gdy siąpi deszcz jest względną przyjemnością, ale dla maluchów może stać się ważną lekcją.

    Efekt pracy jest piękny i miło się nim pochwalić, ale nie skąpmy czasu na te małe rzeczy, które giną w blasku idealnie przybranego salonu. A właściwie dlaczego nazywamy małe rzeczy „małymi”? Przecież wszyscy wiemy, że tak naprawdę to one są najważniejsze. Dzisiejszy wpis jest trochę o tym, co zrobić aby tym pięknym świątecznym czasem nie rządził przypadek, abyśmy nie dali się wciągnąć w nową klątwę Grincha, który wie, że zbyt dosłowne postulaty w stylu „świąt nie będzie” już do nas nie docierają (teraz to raczej „przygotujmy perfekcyjne święta, w jak najkrótszym czasie”). Mam nadzieję, że przy okazji tego prezentownika, dowiecie się co zrobić, aby 27 grudnia nie obudzić sie z poczuciem niedosytu.  

1. Świadoma utrata kontroli to pierwszy krok do tego, aby przestać traktować święta jak operację militarną. 

   Wracam myślami do zeszłorocznych świąt. W sklepach przedświąteczna gonitwa – temat stary jak świat, chociaż w tamtym roku z paroma dodatkowymi irytującymi gratisami. Limity osób. Kolejki przed centrum handlowym już o 11 rano. Ktoś bez maseczki kaszle mi na kark w kolejce po kawę. W Media Markcie wykupili grę dla mojego najmłodszego bratanka, bo „przecież przez pandemię dostawy z Chin są opóźnione, ale proszę się nie martwić, bo będziemy mieć dostawę w połowie stycznia”. To świetnie. Starsza próbuje wedrzeć się na witrynę sklepową Zary, aby przybić piątkę manekinowi, a młodsza w najbardziej dobitny z możliwych sposobów przypomniała mi, że nie wzięłam pieluchy na zmianę. Z całej listy zakupów udało nam się kupić tylko płyn do mycia okien. Zjeżdżając ruchomymi schodami na parking opieram głowę o przedramię męża (do ramienia niestety nigdy nie dosięgałam) i myślę o tych wszystkich rzeczach, które jeszcze mam zrobić, ugotować, załatwić. Pierwsze święta w czwórkę. Musi być idealnie.

    W Wigilię trafiam z młodszą córeczką do szpitala i nie wychodzimy z niego przez dwa tygodnie. To, że wszystkie przygotowania poszły na marne, było moim najmniejszym zmartwieniem. Nie będę tu teraz lamentować i napiszę tylko o tym, co istotne dla Waszego podejścia do Świąt – niespodziewana utrata kontroli nie jest niczym przyjemnym i nikomu nie życzę takich „treningów”,  ale uświadamia nam ona jednocześnie, jak niewieloma rzeczami tak naprawdę powinniśmy się przejmować. Jak dużo możemy stracić, gdy patrzymy tylko na cel. Jak wygórowane oczekiwania, które najczęściej same sobie stawiamy, sprawiają, że jesteśmy zbyt zaangażowane albo zmęczone, aby cieszyć się efektem pracy. I że nie ma co czekać na dobry nastrój do Wigilii, tylko cieszyć się każdym grudniowym dniem.

    Gdy w listopadzie tego roku w naszej rodzinie pojawiły się pierwsze rozmowy o świętach, które – bądźmy szczerzy – nie zawsze wywołują wyłącznie miłe podekscytowanie, ja siedziałam w fotelu z błogim uśmiechem na ustach i zupełnie nie podzielałam tych napięć, które zwykle rozgrzewały nas do czerwoności. W którymś momencie chciałam nawet rzucić, jak w nieśmiesznej komedii romantycznej o Bożym Narodzeniu, że przecież ważne jest tylko to, że będziemy razem, ale wiem, że z mojej perspektywy wygląda to w tym roku inaczej i nawet najbardziej przekonująca afirmacja nie wywoła takiego efektu, jak prawdziwe doświadczenia (może i dobrze?). W każdym razie – wiem, że niełatwo jest odpuścić, jeśli sytuacja nas do tego nie zmusza, ale warto spróbować. Nie projektujmy sobie idealnych świąt, bo nieidealne momenty i tak się pojawią, a te idealne raczej nie będą miały wiele wspólnego z dobrze wypolerowanymi sztućcami. 

2. Listy już wysłane?

   Wiem, że komentarze, aby z niczym się nie śpieszyć, wszystko odpuścić, bo „przecież nie chodzi o sprzątanie, nie chodzi o prezenty, nie chodzi o gotowanie” mogą trochę irytować. Zdajemy sobie przecież sprawę z tego, że święta są wyjątkowym czasem także dlatego, że wcześniej przygotowujemy się do nich z zapałem i troską. Po intensywnej pracy odpoczynek smakuje przecież słodko, jak najlepsze pierniki z lukrem. Zasada jest prosta: świąteczne przygotowania w ogólnym rozrachunku powinny przynosić nam więcej radości niż zmęczenia.

    Z kupowaniem prezentów powinno być podobnie. Miejmy je już w takim razie z głowy! Skoro macie czas czytać ten artykuł (z czego bardzo się cieszę :)) to znaczy, że możecie też po jego skończeniu (obiecuję, że nie będzie tak długi jakby mógł!) znajdziecie jeszcze chwilę, aby zamówić kilka ostatnich prezentów i zamknąć ten temat raz a dobrze. Poniżej znajdziecie kilka moich sprawdzonych propozycji, które nigdy mnie nie zawiodły (bądźcie czujne, bo gdzieniegdzie marki zgodziły się dać Wam specjalne kody). 

   Gdy w zeszłym roku kominiarki, inaczej zwane balaclavami (nie mylić z tureckim deserem – piszę to, bo mi samej wielokrotnie zdarzało się ten dodatek baclavą ;)) wróciły do mody, wybór w sklepach był skromny. Trzeba było się trochę naszukać, albo pomęczyć znajomą, która umie robić na drutach. W tym roku jest już inaczej. Ja pokochałam ten zimowy dodatek, bo wpisuje się w styl eleganckich zimowych resortów z czasów Audrey Hepburn, a jednocześnie grzeje lepiej niż czapka. W ofercie polskiej marki WoolSoCool znalazłam idealny model – z gęsto tkanej pięknej puszystej wełny. Zobaczcie jak wygląda tutaj. W ofercie tego sklepu znajdziecie też najpiękniejsze na świecie skarpety (które zresztą mam i też sprezentowałam komuś na święta). Bardzo lubię tę markę i zawsze wracam do niej gdy szukam oryginalnych, użytecznych i pięknych prezentów. Każdy produkt został wykonany ręcznie na drutach. Z kodem MLE otrzymacie 10% zniżki na cały asortyment sklepu, a kod jest ważny do 11 grudnia (czapka ze zdjęcia to oczywiście także WoolSoCool).

   "Za każdym razem, gdy je wkładam myślę o tym, że dostałam je od Ciebie" – to słowa, które chce usłyszeć każda obdarowująca osoba. Nie wiem czy biżuteria to przereklamowany prezent – chyba nie, jeśli jest trafiona. Kolczyki Sophie od Stag Jewels są w całości wykonane ze srebra próby 925 pozłacanego 24k złotem. Sztyft ozdobiony perłą oraz zawieszka są z okrągłej naturalnej perły. To zresztą nie jedyny model od tej marki (wielu z Was przypadły do gustu też kolczyki z tego wpisu). Jeśli macie w jej ofercie coś upatrzonego to z kodem MLEXMAS20 otrzymacie 20% zniżki na zakupy (z kodu możecie korzystać do 24 grudnia).

   Gdy pokazałam na blogu tę książkę, kilka bliskich mi osób pytało mnie czy mogą ustawić się w kolejce do jej wypożyczenia ;). Bardzo chętnie to zrobię – a jednej osobie nawet ją podaruję (może kolejka skróci się dzięki temu, skoro w rodzinnej bibliotece będą już dwa egzemplarze ;)). "Cztery tysiące tygodni" Olivera Burkeman'a próbuje odpowiedzieć na pytanie co zrobić, aby jak najlepiej wykorzystać ten absurdalnie krótki czas, który został nam dany – czas naszego życia, trwającego średnio właśnie cztery tysiące tygodni. Ciagle próbujemy kolejnych metod zwiększania produktywności i stosujemy przeróżne "life hacki", dzięki którym rzekomo możemy zoptymalizować swój dzień (chociaż wiele z nichna dłuższą metę tylko pogarsza sytuację). "Cztery tysiące tygodni" to lekka, filozoficzna, a przy tym wyjątkowo praktyczna książka o alternatywnej ścieżce życia, jaką jest pogodzenie się z naszymi ograniczeniami. To próba powrotu do rzeczywistości i przeciwstawienia się kulturowej presji, która każe nam robić to, co niemożliwe, zamiast tego, co da się zrealizować. To książka o tym, jak nadać naszym działaniom sens, tu i teraz, w naszej pracy i w życiu osobistym – z pełną świadomością, że na wszystko nie starczy nam czasu i że nigdy nie wyeliminujemy z życia niepewności. Gorąco polecam!

"Słońce, morze, gwiazdy. Kojąca podróż przez starożytne prawdy" to nie jest poradnik, to wizualna opowieść, gdzie kluczową rolę stanowią piękne ilustracje, które przeplatają się z filozoficznymi prawdami. Przeczytałam ją szybko, ale to nie jest książka na raz. Twarda oprawa, złocone napisy, wnętrze, do którego masz ochotę zajrzeć. Możecie kupować w ciemno – rozjaśni Wasze dni, albo dni osób przez Was obdarowanych. 

„Ja poproszę pod choinkę od Mikołaja zapas dobrej kawy na cały rok” słyszę w trakcie rodzinnego spotkania. Moi rodzice mówią do siebie pod nosem: „to dokładnie to samo, o czym my marzyliśmy 40 lat temu”. Podobno historia się nie powtarza tylko „rymuje” i świąteczne życzenia są czasem dobrą ilustracją tej zasady. W każdym razie, jeśli szukacie kawy, która spełni najwyższe oczekiwania to ja wwielbiam tę od Wild Hill Coffee. Cenię ją nie tylko za jej delikatny aromat. Cieszę się, że kawa, którą mamy w naszym domu, jest pyszna, zdrowa i uprawiana w zgodzie z naturą i z poszanowaniem ludzi. Wild Hill Coffee wybiera ziarna "single origin" z najlepszych, certyfikowanych, ekologicznych plantacji. W ofercie są wersje mielone i w ziarnach. A jeśli szzukacie czegoś dla siebie, na teraz, to polecam gatunek o nazwie "Wzgórza Gayo o zmierzchu" – idealny na sezon świąteczny. Korzenna w smaku, doskonale umili chwile z piernikiem i choinką. To także kawa, która dobrze komponuje się z mlekiem. Z kodem KASIA_Xmas otrzymacie 5% zniżki na zakup kaw (z kodu można korzystać do końca grudnia).

   Miodowa paczka to prezent, który ja funduję sobie przez cały rok (najfajniejsza prenumerata jaką kiedykolwiek zamówiłam), ale w grudniu domawiam coś ekstra. Jeśli ktoś w Waszej rodzinie kocha miód (a ktoś nie kocha?!) to nie musicie wykupywać całej prenumeraty, podarować mu paczkę marzeń – możecie zamówić gotowe zestawy w Apimelium, w których znajdziecie najlepszą selekcję naturalnych miodów z polskich pasiek. 

   Jeśli w Waszej rodzinie są jakieś małe dziewczynki i chcecie uzupełnić ich garderobę na Święta (albo sprawić im prezent pod choinkę, który doceni też ich mama ;)) to z całego serca polecam polską markę Louisse. Sporo już tych dziecięcych ubranek przetestowałam i wiem doskonale, że sukienki wykonane z taką dbałością zwykle kosztują małą fortunę – ale nie w Louisse. Wszystkie modele, które kupiłam starszej córce – mimo regularnego noszenia – z powodzeniem będą służyć tej młodszej (mamy ten, ten, ten i ten model, no i teraz także wersję świąteczną). Z kodem MLEXMAS otrzymacie 10% zniżki (z kodu możecie korzystać do niedzieli).

3. Prezenty wybrane? To przechodzimy do przyjemności!

   „Wigilia jest przereklamowana” usłyszałam od mojej przyjaciółki, która urodziła się w Nowym Jorku i do teraz krąży między Polską a Stanami, ale na święta zawsze przyjeżdża do Trójmiasta. „Niby dlaczego?!” zapytałam oburzona. „Bo na własne życzenie detonujemy wszystkie świąteczne podpunkty i potem trudniej cieszyć się kolejnymi świątecznymi dniam. W Stanach mamy to wszystko bardziej rozciągnięte.” – odpowiedziała. No tak, coś w tym jest. Elegancka kolacja, prezenty, śpiewanie kolęd. U niektórych także ubieranie choinki. No i pasterka z przyjaciółmi do późnej nocy. Faktycznie dosyć dużo jak na jeden wieczór.  

Spokojnie – nikt, a już na pewno nie ja, nie będzie namawiać Was do zmiany rodzinnej, czy wręcz narodowej, tradycji, w której dzielimy się prezentami w Wigilię. Ale jeśli znacie to uczucie niedosytu, gdy 24 grudnia żegnamy się z gośćmi, to już dziś zastanówcie jak miło zaplanować kolejne dni. Nie wszystko musi się opierać wyłącznie na wystawnym obiedzie dla 14 osób. To może być spotkanie na grę w karty i składkowe dania, które każdemu zalegają w lodówce po wigilii, śpiewanie kolęd pod oknem dziadków i picie grzańca, albo nawet oglądanie Kevina (ale w jakimś niecodziennym składzie), czy bożonarodzeniowy spacer w większym gronie. Nie jesteśmy skazani na przytłaczającą w organizacji formę spotkań, a im więcej niezobowiązujących i miłych wydarzeń wymyślimy, tym mniejszy żal odczujemy gdy święta przeminą.

   Nie ma takiej możliwości, aby nacieszyć się wszystkim tym, co oferują nam święta w jeden, ani nawet dwa dni. To po prostu straszne marnotrastwo nie wykorzystać tego cudownego czasu – przeciągajcie nastrój, nie wyrzucajcie choinki przed Sylwestrem, zapraszajcie się nawzajem aż barszcz wyjdzie uszami. Tfu! Zapraszajcie się nawzajem na barszcz z uszkami – oczywiście to chciałam napisać ;). Miłego oczekiwania!

Piżamki dziecięce: 1. Ta w żołnierzyki ma na metce napis Petite Plume (trafiła do nas po starszym kuzynie) // 2. Biała piżamka to Zara Home.

Mój szlafrok: Zara Home (przypomina mi nasze ukochane piżamy z MLE sprzed lat), spodnie to Soft Goat, a top jest z Moye. 

Artykuł powstał we współpracy z Apimelium, Stag Jewels, Wool so Cool, Wild Hill Coffee, Insignis oraz Louisse. 

 

LOOK OF THE DAY

gruby wełniany płaszcz – MLE (poprzedni sezon)

buty – Inuikii (kupione dawno temu, ale chyba nadal są w ofercie)

rękawiczki – COS (również z zeszłego roku… a może sprzed dwóch?)

kominiarka – Arket (poprzedni sezon)

   Śniegu trochę mało, puchowe kurtki i płaszcze nieodebrane z pralni, mgła i przeszywający ziąb na zewnątrz, ale z samego rana padło hasło "sanki" i mimo kilku prób nie dało się już przekierować uwagi dzieci na coś innego. I dobrze, bo po powrocie do domu nikt tej eskapady nie żałował. 

   W taką pogodę, jaką mamy w Trójmieście od ponad dwóch tygodni (! ! !), ciężko zebrać się w sobie i pójść na dłuższy spacer. Według mojej aplikacji nadrobiłam dziś w końcu trochę kroków (czy jeśli ciągnęłam mocno obciążone sanki, to kroki nie powinny liczyć się podwójnie? ;)). Przypominam, że moja aplikacja do ich zliczania jest wyjątkowa. STEPLER (tu możecie pobrać aplikację – link działa tylko na telefonach) ma zachęcać do ruchu i zdrowych nawyków. Liczy Twoje codzienne kroki i przelicza je na punkty, a te można później wymienić na nagrody (produkty, zniżki lub usługi – cały czas dodawane są nowe opcje więc warto być na bieżąco). Namacalne gratyfikacje to jedno, ale z mojego punktu widzenia najważniejszym zadaniem (które zresztą błyskawicznie aplikacja realizuje) jest wykształcenie w nas wewnętrznej motywacji do tego, aby chodzić więcej. 

Wpis powstał we współpracy ze STEPLER.

TRZY PROPOZYCJE NA PONURĄ AURĘ

spodnie – Toteme // sweter – MLE Collection // buty – Kazar // torebka – Atomy Store // Kolczyki – Stag Jewels // 

płaszcz – MLE Collection // kaszmirowy komplet (spodnie i golf) – Arket // buty – UGG // skarpety – Arket // planner //

sweter – MLE Collection // legginsy – Oysho // balaklawa – Arket // okulary – Toteme // buty – Mango (akurat przecenione) // 

Look of The Day – czyżby „gołe kostki” odeszły w zapomnienie?

skórzana torebka – KAZAR

ciepły brązowy płaszcz – MLE (obecna kolekcja)

skarpety z wełny i kaszmiru – Calzedonia

legginsy i sweter – Varley

buty – stare Skechers

Jest taka część mnie, która nie przepada za zmianami w modzie i broni się przed nimi, bo najchętniej chodziłaby wyłącznie w swetrze, legginsach i grubych skarpetach. Można i tak, prawda? 

Sześć drobnych rzeczy, za które Twoje ciało podziękuje Ci pod wieczór. Przeczytaj, skorzystaj albo zapomnij, czyli listopadowe „umilacze” dla zmęczonej dziewczyny.

   Zacznijmy od tego, że tytuł jest z założenia ironią, bo cały dzisiejszy wpis jest trochę o tym, abyśmy zrzuciły ze swojego ramienia gadającą do nas przez cały dzień „najlepszą wersją siebie”, która każe nam zrobić morderczy trening, gdy jesteśmy padnięte, wycisnąć poranne minuty jak cytrynę, aby zdążyć zrobić kreskę na oku, czy skrytykować nas za to, że trzeci raz w tym tygodniu robimy makaron w sosie pomidorowym na obiad. „Najlepsza wersja siebie” to zwrot, który miał nas motywować do samodoskonalenia, ale jak to zawsze bywa w popkulturze, historii, modzie i codziennym życiu – nowości po czasie właściwie zawsze ulegają wypaczeniu, dochodzą do skrajności i stają się dla nas raczej obciążeniem niż wybawieniem, jeśli nie potrafimy podejść do tematu z dystansem.

   Listopad to taki miesiąc, w którym chyba najczęściej mówię do siebie „no dobra, to teraz zrobię już tylko to, to i to, a potem wezmę na siebie trochę mniej, aby w przyszłym miesiącu mieć więcej czasu”. Z całą pewnością jest to wynik jeszcze niewypowiedzianego na głos widma zbliżających się Świąt. Nie należę do osób ubierających choinkę w listopadzie, ale moja podświadomość czuje już, że w najbliższych tygodniach muszę skończyć „to co muszę” aby mieć więcej czasu na to „co chcę” bo na początku grudnia tych drugich rzeczy jest naprawdę wiele, a odkąd zostałam mamą trwają one o wiele dłużej niż wcześniej i na dodatek są dla mnie ważniejsze niż cokolwiek innego. I co w związku? Myślę, że właśnie teraz warto jest spojrzeć obiektywnie na swoje możliwości i zasoby, a potem pozwolić sobie na niedoskonałości, błędy, realizację zadań w 85% i zdrową asertywność.

   Umilaczy na blogu nie było już od dłuższego czasu, więc zebrałam do jednego worka wszystko to, co pozwala mi odrobinę zmniejszyć presję narzucaną samej sobie, spojrzeć na codzienne czynności w inny sposób, albo zmodyfikować coś, co nie przynosiło efektów, a wymagało zaangażowania. Mowa o rzeczach ważnych, jak czas z bliskimi czy organizacja pracy, ale też zupełnie błahych, jak pielęgnacja  czy uprawianie sportu (a raczej jego nie uprawianie).

1. Mindfulness, efektywne oddychanie, treningi odpoczynku.

    Skąd wniosek, że dotarliśmy do skrajności? Dziś nawet „nicnierobienie” odbywa się według jakiegoś planu i ma swoją nazwę. Powinno przynieść wymierny efekt i być nastawione na cel. Nie możesz po prostu gapić się przez okno – powinnaś nazwać to treningiem „mindfulness” i wykonywać go według ściśle określonej procedury. To samo tyczy się oddychania – najlepiej przejechać pół miasta w godzinach szczytu, aby przez 45 minut uczyć się robić wdech i wydech, żeby wrócić do domu po wieczornych „Faktach” i pogodzie, ale za to z poczuciem, że nie zmarnowałaś tego czasu na leżeniu na kanapie. Oczywiście, trochę przesadzam, ale coraz częściej mam wrażenie, że tak bardzo boimy się przez chwilę stanąć w miejscu, że nawet gdy w końcu mamy na to czas, znajdujemy jakiś rodzaj ucieczki od odpoczynku. Jeśli wydaje Wam się, że rewolucja self-care powoli zaczyna zjadać samą siebie, to posłuchajcie tego podcastu Karoliny Sobańskiej. Od razu uprzedzam – nie wszystko mnie w nim przekonuje i część tez trzebaby pewnie potwierdzi w badaniach naukowych, ale na pewno skłania do przemyśleń.  

   A jeśli nie macie ochoty słuchać podcastów to pamiętajcie, żeby nie traktować swojego ciała jak maszyny, która ma wykonać normę niezależnie od okoliczności i że nie ma nic złego w tym, aby wolny czas spędzić w mało produktywny sposób.

2. Potrafisz robić parę rzeczy na raz? Super! A potrafisz jeszcze tak nie robić?

   Wielozadaniowość miała być kluczem do lepszej organizacji i produktywności i z całą pewnością pomaga zaoszczędzić czas. Problem zaczyna się wtedy, gdy przenosimy nasze nowe umiejętności także do tych sfer życia, w których nie jest to wskazane. Ogarnianie wielu rzeczy na raz, na najwyższych obrotach, powinno pomóc nam w tym, aby pod koniec dnia odpocząć bez wyrzutów sumienia i z poczuciem, że wykonałyśmy założony plan. Tymczasem coraz częściej mówi się o tym, że będąc w trybie „ośmiornicy” ciężko jest po przekroczeniu progu mieszkania zaciągnąć nagle hamulec i na spokojnie poświęcić się jednej rzeczy. Niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która wpadając do domu nie próbuję w tym samym czasie przygrzać obiadu, wstawić prania, odpakować paczki, umówić dziecka do lekarza i zrobić porządek z otwartymi pisakami. A czemu nie? Że niby nie damy rady? Oczywiście, że damy radę! Ba! Wyprowadzając psa na spacer wystawimy i prześlemy mejlem faktury do księgowej i zrobimy listę zakupów. 

   Z czego to wynika? Przyzwyczajamy się do dużej liczby bodźców i napięcia w ciągu dnia, wracamy do domu i wcale nie czujemy się dobrze, gdy tych bodźców nagle zaczyna brakować. Modelowanie naszym zaangażowaniem i efektywnością to podobno jeszcze trudniejsza sztuka niż wielozadaniowość. Ale to właśnie skupienie się na jednej czynności jest najlepszym odpoczynkiem (czy jak kto woli „mindfulness”). Warto pod wieczór pomyśleć sobie „pędziłam cały dzień, pospinałam wszystkie tematy, załatwiłam listę spraw, która wydawała się nie do ogarnięcia, pozostałe rzeczy mogę zrobić nie pędząc jak struś pędziwiatr”.  

3. Odetnij się od rzeczy które kradną twój czas.

   Być może to właśnie ten artykuł na blogu? Albo filmiki na Tik toku? Albo koleżanka, która dzwoni do Ciebie zawsze wtedy, gdy stoi w korku, a Ty z grzeczności odbierasz, chociaż planowałaś właśnie rozwiesić pranie? Media społecznościowe i wampiry energetyczne to dosyć typowi zjadacze cennych minut, ale rzeczy materialne, które posiadamy również kradną nas czas. Marie Kondo napisała o tym sporo książek, o których pewnie niejedna z Was pamięta, ale jej niektóre złote myśli dopiero ostatnio nabrały dla mnie istotnego znaczenia.

   Powód? Finał ponad rocznego remontu, a co za tym idzie remanent każdej najmniejszej rzeczy w moim mieszkaniu – od gry w Monopoly, po nigdy nie użyty obrus. Od starego dywanu po ukochany i od dawna niekompletny serwis. Od pierwszych śpioszek mojej córki, po wciśniętą w pawlacz (i napawającą mnie dziś wstydem) ostatnią kurtkę z futrzanym obszyciem. Wszystko to wylądowało w kartonach wiele tygodni temu i cierpliwie czekało na moment, w którym znów ujrzy światło dzienne. Teraz wróciło w moje ręce i zostało poddane surowej ocenie. Czy to wszystko zasługuje na to, aby znów pojawić się w moim życiu? Nie chodzi nawet o to, czy chcę oglądać konkretne przedmioty na półkach, ale czy na pewno znajdę czas, aby się nimi wszystkimi zająć? Bibeloty trzeba odkurzać, ubrania nosić, sprzęt do szatkowania orzechów przydałoby się użyć chociaż raz do roku (ale chyba dla zasady, bo gotowe mielone orzechy kupuję w sklepie). Patrząc na ten ostatni przykład – ile razy będę pomstować na to, że to urządzenie zajmuje mi miejsce w szafce? Ile razy będzie mi przeszkadzało w znalezieniu czegoś innego? A gdy w końcu postanowię je użyć – czy sprawdziłam jak się je składa i czy nie brakuje żadnej części? Czy nie będę musiała wszystkiego umyć, bo przez to, że długo stało nieużywane zdążyło się zakurzyć? No cóż, wolę opiekować się moimi dziećmi niż przedmiotami. 

Remont to zawsze czas rozliczania się z otaczającą nas materią, ale książki akurat mogły czuć się bezpiecznie. 

Jeśli do tej pory nie słyszeliście jeszcze o rodzinie Durellów (których historia doczekała się nawet własnego serialu), to gorąco polecam zarówno słynną trylogię z Korfu, jak    "Zapiski ze zwierzyńca", w których dorosły już Gerald Durrell dostaję pierwszą, wymarzoną pracę w Zoo. Brzmi trywialnie, ale ten kto miał już okazję zapoznać się z twórczością tego autora wie, że potrafi on pisać w sposób zabawny i mądry o wszystkim, a już na pewno potrafi pisać pięknie o zwierzętach. Idealna książka na dobranoc, którą można czytać dzieciom, a później dokończyć rozdział samemu, gdy reszta domowników zaśnie. 

4. To może być 15 sekund, albo i dziesięć godzin, ale sztuka zawsze przynosi ukojenie.

   Ja wiem, że rady typu „sprawdź jakie wystawy są teraz w Twoim mieście” wzbudzają wśród zapracowanych osób podobne odczucia jak komentarze w stylu „powinnaś trochę zwolnić”, ale weekendowa wizyta w pobliskiej galerii może być malutkim kroczkiem, który zamieni się później w lawinę pozytywnych zmian. Trójmiasto nie posiada takiego muzeum jak Londyn czy Paryż, ale i tak jest sporo do obejrzenia. Polecam wystawę prac Fangora w Pałacu Opatów  Gdańsku, albo Teresy Pągowskiej w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. A jeśli to zupełnie nie Wasza działka i macie wrażenie, że gadam jak nauczycielka z ubiegłego wieku, to podaję Wam na tacy netflixową alternatywę. Pierwszy odcinek cyklu „Abstrakt” o pracy Olafura Eliassona to super wstęp do tego, aby na sztukę spojrzeć inaczej. Bez zbędnego filozofowania. 

5. Zamiast oglądać w telefonie jak inni dbają o siebie, odłóż go i zrób to co oni. 

   Są ważniejsze sprawy niż tusze do rzęs, nowy zapach od Chanel i pewnie Was też drażni to ciągłe podkreślanie influencerek, że teraz stawiają na „me-time” w związku z czym przez najbliższe dni nie będą wrzucać zdjęć z nowymi stylówkami, bo potrzebują relaksu. Łapię się na tym, że moja irytacja wynika z podstawowego błędu atrybucji (stojącego w mojej ocenie u podstawy hejtu w internecie) i że dla wielu z Was wyrywkowe treści na moich kanałach mogą czasem wzbudzać podobne myśli. W każdym razie – skoro one potrafią zrobić sobie detox od mediów społecznościowych (a jest to przecież ich praca) aby zadbać o swoje ciało, to może my też możemy?  Nie obrażam się na gwiazdy, które bardzo mocno i z dużą częstotliwością mówię o tym, jak ważne jest dbanie o siebie.

   Relaksu i chwilowego „odcięcia” od spraw wielkiej wagi i codziennej gonitwy potrzebuje każdy. Dla jednych będzie to mecz ekstraklasy, a dla innych krótka rozmowa o zaletach retinolu. Pielęgnacja to najprostszy, najszybszy, najstarszy i najbardziej pierwotny sposób na to, aby poczuć się lepiej. I każda zmęczona dziewczyna ma prawo z tego sposobu skorzystać. Od ostatniego podsumowania kosmetycznych nowości minęło prawie cztery miesiące temu, więc czas na małe uaktualnienie. 

Retinol. Coś tam wiedziałam, ale tak nie do końca. Pani kosmetolog, do której trzy razy w roku chodzę na zabiegi dermapen suszyła suszyła mi głowę za każdym razem, że mam w końcu potraktować sprawę poważnie i włączyć retinol na stałe do mojej codziennej pielęgnacji. No i włączyć ją skutecznie, a nie po omacku. Najpierw mam przyzwyczaić skórę, stosując produkty z małym stężeniem co drugi dzień, a potem powoli zwiększać częstotliwość i wprowadzać intensywniej działające kosmetyki. Jeśli chciałybyście zacząć stosować kosmetyki z retinolem, ale trochę boicie się, że zrobicie sobie krzywdę to koniecznie skonsultujcie się z dobrym kosmetologiem – warto, bo te najlepiej działające, zaawansowane kosmetyki muszą być stosowane w odpowiedni sposób. Polecam stronę sklepu Topestetic, bo znajdziecie tam duży wybór profesjonalnych kosmetyków do pielęgnacji twarzy i w każdej chwili możecie tam skorzystać z porady kosmetologa. Ja wybrałam kremy do twarzy (Transformation Face Cream i Age Intervention Retinol Plus) oraz maskę (Retinol Plus Mask) od marki Jan Marini. Mam też dla Was 10% rabatu na kosmetyki Jan Marini na topestetic.pl hasło: KASIA10 (kod ważny jest do 20.11.2022r. do końca dnia – promocje nie łączą się).

Kire Skin All is clear to maska, oczyszczająca, która jest kolejnym udanym zakupem od tej marki. Uwielbiam ich żel oczyszczający z fermentową wodą ryżową czy nawilżającą maskę na noc z czarną herbatą i to, że jeśli w pośpiechu nie schowam kosmetyków do szuflady, to nikomu to nie przeszkadza, bo opakowania są bardzo ładne. Wwidoczny na zdjęciu kosmetyk na bazie różowej fermentowanej glinki zmniejsza wydzielanie sebum o 13,7% i widoczność porów o 31%, ujędrnia, nawilża i chroni skórę przed utratą wody. Jeśli WWy też macie swoich faworytów w Kire to z kodem MLE15 otrzymacie 15% zniżki na zakupy w Kire Skin (kod działa, aż do końca grudnia).

Statystyki nie kłamią – Sensum Mare to jedna z najpopularniejszych marek wśród Czytelniczek bloga. Nie dziwię się,bo bez ich kremu „bb” nie wyobrażam już sobie mojego makijażu (za to o zwykłym podkładzie mogłam zapomnieć), więc z przyjemnością informuję, że do gamy produktów marki weszły właśnie nowości. Linia ALGORPO C to dwa kosmetyki z witaminą C: krem i serum. Obydwa  produkty zawierają najlepsze i najbardziej stabilne formy witaminy C (3-O-Ethyl Ascorbic Acid i Ascorbyl Tetraisopalmitate). W serum stężenie witaminy C wynosi 10% a w kremie 3%. A co do promocji: wszystkie kosmetyki (poza zestawami świątecznymi) są przecenione aż o 30% z okazji Black Friday (promocja trwa do 28 listopada). Jeśli planowałyście zrobić zakupy później to po tym czasie, do 10 grudnia będziecie mogły skorzystać z hasła MLE, który da 20% zniżki.

Wykorzystałam tubkę do końca i od razu zamówiłam kolejną. Pisałam o tym balsamie parę miesięcy temu i podtrzymuję każde dobre słowo. Smaruję nim ciało po kąpieli, dzieci, dłonie ww ciągu, twarz męża po goleniu (no dobrze, to ostatnie robi on sam) i uwielbiam jego multifunkcyjne zastosowanie. Balsam kojąco ujędrniający od marki Polemika to odżywcza i lekka formuła, która nadaje się do każdego typu skóry. Jest to jednocześnie krem codzienny, nawilżający, kojący, regenerujący po opalaniu oraz łagodzący w przypadku podrażnień skóry. Zawiera ferment bakterii ekstremofilnych, co zwiększa nawilżenie i wspomaga odnowę skóry oraz niweluje rumień, a także bioferment z owsa, który pomaga wzmocnić i zregenerować skórę dzięki materiałowi pre i probiotycznemu, wspierającemu jej naturalną mikroflorę. Naturalny skwalan roślinny, w budowie podobny do ludzkiego sebum, zapewnia nawilżenie i uszczelnienie naskórka oraz ułatwia wchłanianie się substancji aktywnych, a hialuronian sodu wiąże wodę i zapewnia nawilżenie skóry. Kosmetyk zawiera sproszkowaną herbatę Matcha – skarbnicę antyoksydantów o działaniu przeciwzapalnym, przeciwstarzeniowym i łagodzącym. Na koniec wisienka na torcie: ppakowanie produktu w całości pochodzi z recyklingu i wykonane jest w 100% z tworzywa sztucznego PCR (Post-Consumer Recycled). Z przyjemnością podaję Wam kod: MLE20, który uprawnia do skorzystania z 20% rabatu na wszystkie kosmetyki (nie dotyczy zestawów i akcesoriów), jest aktywny aż do 20 grudnia!

6. Ortoreksja, quinoa zamiast ziemniaków i zero mrożonek.

  Ostatnio usłyszałam gdzieś, że stres który przeżywamy w związku z tym, aby zdrowo się odżywiać może być bardziej szkodliwy niż paczka chipsów zjedzona w sobotni wieczór. Nie znalazłam żadnych badań, które by to potwierdziły, ale myślę, że rozumiem co autorka miała na myśli. Powiem to otwarcie: podziwiam tych, którzy w dzień powszedni pędzą do sklepu ekologicznego po gruboziarnistą mąkę orkiszową, aby zrobić ręcznie robiony makaron na obiad. Ja tak nie robię. Nie mam na to sił ani chęci. Ugotowanie kupnego penne, które akurat mam w szufladzie pozwoli zaoszczędzić mi półtorej godziny. Moja „najlepsza wersja siebie” pewnie nie przybije mi za to piątki, ale zdecydowanie wolę pogadać z mężem przy stole, niż słuchać jej pochlebstw krojąc w paski idealne tagliatelle.

    Gotowanie i domowe posiłki to według mnie temat, w którym wciąż ciężko nam – kobietom, mamom, partnerkom – przyznać się publicznie do niedoskonałości. Tu wciąż stawiamy sobie poprzeczkę bardzo wysoko, a śledzenie Instagrama w tym nie pomaga. Może jako przykład wystarczy Wam to, że o prawach kobiet nigdy nie bałam się mówić głośno, chociaż zawsze spotykało się to z dość obleśnymi reakcjami środowisk antyaborcyjnych, ale drżę na samą myśl o reakcji „mamobotów” gdybym postanowiła wypowiedzieć się na temat odżywania dzieci i nie daj Boże przyznała się do tego, że kupuję słoiki w rossmannie, a moje dzieci znają smak parówki. Zdrowe odżywanie jest bardzo ważne. Nie ma nic lepszego od domowego posiłku. Ale nie utrudniajmy sobie tego jeszcze bardziej. To, że coś jest proste i szybkie nie jest równoznaczne z "niezdrowym" i "niedbałym". Poniżej ekspresowy przepis (z tej książki ale z moimi modyfikacjami), którym nie zaimponujecie gościom, ale za to spędzicie miły listopadowy wieczór nie stojąc „przy garach”. 

PRZEPIS NA MAKARON DLA ZMĘCZONEJ DZIEWCZYNY

Składniki:

125 g świeżych płatków lasagne (ja zamiast tego użyłam makaronu penne) 

1 ząbek czosnku 

1/2 świeżej papryczki chilli 

1 gałązka bazylii 

2 duże pieczone papryki ze słoika 

garść migdałów w płatkach

10 g parmezanu

200 ml passaty pomidorowej 

gęsty ocet balsamiczny 

A oto jak to zrobić: 

   Zagotuj wodę w czajniku. Pokrój płaty lasagne wzdłuż na paski szerokości 1 cm, aby uzyskać tagiatelle (tak jak wspominałam, ja wolałam zamiast tego użyć zwykłego makaronu penne). Obierz czosnek i posiekaj go wraz z papryczką chilli i łodyżką bazylii – listki zachowaj. Odsącz papryki i pokrój na paski tej samej szerokości co makaron. Drobno zetrzyj parmezan. Postaw patelnię na dużym ogniu. 

   Kiedy patelnia się nagrzeje, skrop ją odrobiną oliwy i wrzuć czosnek z chilli i posiekaną bazylią. Gdy czosnek się lekko przyrumieni, dołóż paski papryki, całość wymieszaj i smaż minutę, następnie dodaj passatę. Dorzuć na patelnię makaron i ostrożnie wlej tyle wrzątku z czajnika, aby makaron był zanurzony, ale nie więcej niż 300 ml. Gotuj całość 4 minuty, często mieszając, aż makaron wchłonie większość wody i powstanie gęsty sos. Wyłącz palnik. Dodaj na patelnię porwane listki bazylii, płatki migdałów oraz parmezan, całość wymieszaj i wlej sporo octu balsamicznego. Dopraw danie do smaku i skrop odrobiną oliwy z pierwszego tłoczenia. 

   Od lat na blogach, w prasie i mediach społecznościowych listopad przedstawiany jest jako miesiąc siedzenia w fotelu z książką i gorącą herbatą w dłoni, pieczenia ciast i długich spacerów wśród spadających liści. Cynamonu i spokoju. Uwielbiam ten nastrój, ale piękne obrazy nie dają nam niestety żadnej recepty na to, aby wcielić je w prawdziwe życie. Nie uczą nas, jak w tym pędzie do doskonałości dotrzeć do momentu, w którym możemy w końcu wyciągnąć się jak kocur przy kominku i cieszyć się z tego. A może w ten czwartkowy wieczór po prostu odpuścimy? 

 

*  *  *

 

 

Look of The Day – nieskończona liczba kroków i Muzeum V&A

wełniany płaszcz – MLE (obecna kolekcja)

mała skórzana torebka na pasku – YSL z drugiej ręki

skórzane oficerki – Khaite (znacie je już z poprzednich sezonów)

wełniany sweter – Massimo Dutti (dział męski)

legginsy – Gatta

„Londyn jest za duży, abyśmy po prostu wyszli z hotelu i dreptali sobie po okolicy. Musimy mieć jakiś plan.” – pomyślałam, gdy dowiedziałam się, że będziemy mieć dla siebie jeden wolny dzień w mieście. Wybór padł na Muzeum Victorii i Alberta, który posiada największą na świecie kolekcję sztuki dekoracyjnej (łącznie ponad 4,5 miliona wszystkich eksponatów) i od wielu lat wstęp do niego jest bezpłatny. Nigdy wcześniej w nim nie byłam, no i skusiła mnie wystawa czasowa Beatrix Potter „Drawn to Nature”, którą wiele z Was na pewno dobrze zna.

 Pogoda w Londynie sprawiła, że czułam się prawie jak w moim rodzinnym Trójmieście – było chłodno i bardzo wietrznie. Dobrze sprawdził się mój długi ciepły płaszcz i ulubione kozaki. Przemierzyliśmy tego dnia wiele kilometrów – najpierw kilka godzin spędziliśmy w muzeum, kursowaliśmy między stacjami metra, restauracją, aby pod koniec wylądować w samym centrum pod drzwiami Fortnum&Mason, którego elewacja została w tym roku udekorowana tak, że cała kamienica wyglądała jak wielki kalendarz adwentowy. Na ozdoby świąteczne – nawet dla mnie – jest jeszcze za wcześnie, ale w tym miejscu nastrój otuliłby chyba największego zgreda.  

Po raz kolejny przekonałam się, że podróże to najlepszy moment na nieświadome bicie rekordu kroków. Przypominam, że moja aplikacja do ich zliczania jest wyjątkowa. STEPLER (tu możecie pobrać aplikację – link działa tylko na telefonach) ma zachęcać do ruchu i zdrowych nawyków. Liczy Twoje codzienne kroki i przelicza je na punkty, a te można później wymienić na nagrody (produkty, zniżki lub usługi – cały czas dodawane są nowe opcje więc warto być na bieżąco). Namacalne gratyfikacje to jedno, ale z mojego punktu widzenia najważniejszym zadaniem (które zresztą błyskawicznie aplikacja realizuje) jest wykształcenie w nas wewnętrznej motywacji do tego, aby chodzić więcej.