Prezentownik na przedziwny 2021 rok, czyli co kupić najbliższej osobie, dzieciom w różnym wieku, minimalistce i tym, którzy grymaszą pod choinką.

   Zacznę optymistycznie – mamy dziś w Europie kryzys pandemiczny, ekologiczny i ekonomiczny. Dla jednych oznacza to, że tak trywialnymi rzeczami jak gwiazdkowe prezenty w ogóle nie powinniśmy się przejmować. Inni z kolei próbują wszystkimi siłami przenieść swoją uwagę właśnie na świąteczne przygotowania, aby nie zwariować od ataku złych newsów.

   Niezależnie od tego, do której z tych dwóch grup się zaliczacie, każdy z wielkich problemów tego świata powinien skłonić nas do przeanalizowania ustaleń ze świętym Mikołajem. Nawet jeśli (patrząc egoistycznie) mamy poczucie, że ani koronawirus, ani inflacja, ani nawet smog nie wpłynęły znacząco na nasze codzienne życie, to i tak naprawdę warto dobrze przemyśleć sprawę prezentów. I nie mam tu na myśli wyświechtanych rad typu „zaplanuj upominki z wyprzedzeniem, aby potem nie łapać za skarpety przy kasie w supermarkecie”.

   W czasach nadmiaru i dostępu do wszystkiego kupowanie prezentów powinno być łatwizną. Tymczasem coraz rzadziej udaje się nam podarować coś, co wzbudzi w najbliższych autentyczną radość i zaskoczenie. No i to miłe uczucie, że ktoś naprawdę o nas pomyślał, a nie tylko „słajpnął” kartą kredytową w Empiku. Mamy sklepy internetowe, porównywarki cenowe, centra handlowe, dostęp do produktów z Indii, Nowego Jorku i Gwatemalii – przy tych możliwościach to naprawdę powinien być banał, a nie jest! Jeśli wydaje się Wam, że nie mam racji, to przypomnijcie sobie opowieści naszych rodziców o tym, że w ich młodości najbardziej upragnionym prezentem pod choinkę była siatka pomarańczy. Proste, prawda?

   Nie, nie jestem tak naiwna, aby przekonywać Was teraz do zwrócenia stajni z Lego do Smyka i pójścia po prezenty do warzywniaka. Przykład pomarańczy przywołuję tutaj tylko po to, aby w dobitny sposób pokazać, że najbardziej pożądane rzeczy to te, które są trudno dostępne, unikatowe, wyszperane spośród reszty. Często wcale nie najdroższe.

   Niestety, nasz umysł jest tak skonstruowany, że to, co łatwo osiągalne natychmiast staje się mniej wartościowe, nawet jeśli w niedalekiej przeszłości wydawało nam się spełnieniem marzeń (wspomnę tylko o tym, jak niecałe dwanaście miesięcy temu zabijaliśmy się o dostęp do szczepionek, a dziś trzeba wielu namawiać). Coraz częściej zaplątani w codzienną gonitwę chętniej idziemy na łatwiznę, gdy zbliżają się Święta. Co w takim razie jest tą najbardziej upragnioną walutą, dzięki której możemy zdobyć wymarzone prezenty? To oczywiście czas – spróbujcie znaleźć go choć trochę, a ja postaram się Wam pomóc.

Jestem szczęśliwa gdy widzę, że Czytelniczki Makelifeeasier.pl tworzą własne rzeczy, które okazują się być idealne w każdym calu. Tak jest w przypadku Oli, która pisze rewelacyjnego bloga kulinarnego (Przytulny Zakątek) i prowadzi swój profil na Instagramie. Jestem pewna, że gdybyśmy miały okazję poznać się poza wirtualnym światem, to zostałybyśmy dobrymi koleżankami.  „Przepiśnik” Oli widziałyście na blogu już dawno temu (w zeszłym roku o ile mnie pamięć nie myli) i w dalszym ciągu uważam, że to genialny prezent dla każdego kto lubi gotować i ceni sobie wydawnicze perełki. Owsianka, którą widzicie na zdjęciach to właśnie jeden z przepisów Oli. 

 W Przepiśniku z lnianą okładką i złotym tłoczeniem znajdziecie 72 strony dedykowane Waszym przepisom, 10 autorskich przepisów (5 słonych i 5 słodkich), miejsca na notatki i uwagi oraz eko kopertę na karteczki z przepisami, które leżą luzem w Waszych szufladach. Jeśli macie w swoim otoczeniu osobę, której taki Przepiśnik sprawiłby radość to mam dla Was kod rabatowy dający 20% rabatu na jego zakup. Wystarczy, że do 11 grudnia użyjecie hasła Kasia20.

   Chociaż każdy z nas jest inny, ma różne potrzeby i upodobania, to istnieją pewne schematy, którymi możemy się posłużyć, aby znaleźć idealny prezent – także w tej nowej i dziwnej rzeczywistości. Idealny, czyli taki, który trafnie przekazuje bliskim ile dla nas znaczą. Mam nadzieję, że parę moich rad, osobistych historii i konkretnych propozycji pomoże Wam wybrać taki upominek, który będzie przedłużeniem Waszych ciepłych uczuć do drugiej osoby.  

Roboty ręczne.

   Jestem już za duża, aby podarować moim rodzicom własnoręcznie zrobiony łańcuch choinkowy (idę o zakład, że moja mama wciąż trzyma w pawlaczu, któryś z tych pięciometrowych wykonanych przez „Kasię przedszkolaka”), ale uważam, że prezenty będące efektem pracy czyichś rąk przechodzą dziś prawdziwy renesans. Tyle, że w nieco innej formie niż dziwaczne ramki na zdjęcia wykonane techniką decoupage (mam już jedną Kochanie i bardzo dziękuję!) czy poduszki na kanapę, nad którymi ciocia siedziała przez dwa dni, a i tak nie bardzo mi pasują. Doceniam poświęcenie, ale to trochę zbyt dosłowna interpretacja mojej rady z poprzedniego akapitu. Nie chodzi tu bowiem  t y l k o  o to, aby za wszelką cenę pokazać ile czasu zmarnowaliśmy na wykonanie takiego prezentu…

    Jeden z fajniejszych prezentów podarował ostatnio mój brat swojej żonie. Kilka lat temu z jednego z jej ukochanych kolczyków wypadł mały diament. Od tego czasu ich nie nosiła, ale średnio raz w miesiącu mówiła nam o tym, jak bardzo żałuje, że leżą nieużywane w szkatułce. Nie zorientowała się co prawda, że na dwa miesiące z niej zniknęły, ale wszyscy zapamiętamy jej minę, gdy je zobaczyła – wypolerowane, wyczyszczone i naprawione. Oczywiście mój brat nie wprawił diamentu własnoręcznie, ale poświęcił swój czas i jeszcze dał pracę komuś innemu. Ta sytuacja rozpoczęła w mojej rodzinie prawdziwą lawinę życzeń podobnego rodzaju… :).

    Ja sama liczę zresztą na to, że ktoś podaruje mi prezent w podobnym tonie. Mam ukochany portfel od Chanel, który sporo już przeszedł, a ja za żadne skarby nie chce go wymieniać na nowszy model – jeśli święty Mikołaj czyta ten artykuł, to delikatnie zasugeruję, że można go ładnie odnowić! Podsunąć Wam inne pomysły? Może komuś w Waszej rodzinie zbiła się szyba od obrazu i można go oprawić? Albo krzesło wymaga nowego obicia? Myślę, że większość z nas wyszła już z epoki „zepsuło się to kupię nowe” i tylko największy snob (którego w rodzinie na pewno nie macie) nie doceniłby wysiłku, który wykonaliście z myślą o naprawieniu ukochanych przedmiotów Waszych bliskich. 

Grafiki, pasujące do nich ramki i Passe-Partout, to prezenty które miło jest przygotowywać i jeszcze milej dostawać! Z moim kodem zniżkowym KASIADESENIO dostaniecie aż 40% zniżki na plakaty w Desenio. Kod jest ważny do 16.12, czyli w sam raz bo dostawa na Święta jest możliwa przy zamówieniach do 17.12 (promocja nie dotyczy ramek i plakatów z kategorii "Personalizowane"). Ważne! Po 16.12 do 31.12 ten sam kod będzie dawał dodatkowe 10% rabatu do 40% na stronie internetowej. Zerknijcie na ich stronę jeśli chcecie zobaczyć kilka nowych plakatów, które dodałam do mojej kolekcji „Selected By Katarzyna Tusk". Na zdjęciach widzicie: Woodpecker Garden, Ohara Koson – Blossoming Cherry On a Moonlit Night, Rousseau – In a Tropical Forest. Struggle Between Tiger and Bull.

Dla Ciebie i tylko dla Ciebie.

   Przez lata, przyglądając się reakcjom domowników, dalszej rodziny i znajomym opracowałam w głowie osobisty poradnik savoir vivre dotyczący prezentów. Zauważyłam na przykład, że czasem wręcz nie należy trafiać z nim „za dobrze”. Ktoś prawie nam obcy, może czuć się skrępowany jeśli dostanie od nas prezent, po którym od razu widać, że kosztował nas sporo wysiłku i został wybrany z przesadną dbałością. To zresztą stały motyw świątecznych filmów: ona – zakochana po uszy – wręcza wybrankowi (którego wcześniej widziała trzy razy w życiu, ale już wie, że to ten jedyny) pierwsze wydanie powieści Dickensa, którą on uwielbia (chociaż sam nie zdążył jej o tym nawet powiedzieć), a w zamian dostaje od niego zestaw bombek z logo stacji benzynowej.

    Gdy w grę wchodzą feromony sprawy się bardzo komplikują, ale czasem popełniamy takie błędy także wtedy, gdy chodzi o nową dziewczynę kuzyna z Anglii czy przyszłych teściów. Niektórzy z nas mają poczucie, że prezent jest niejako prezentacją naszej osoby i jeśli jest za skromny, to zrobimy kiepskie wrażenie. Tymczasem nie tylko moja intuicja, ale także badania, pokazują, że zbyt okazały prezent wzbudza w obdarowywanym więcej negatywnych niż pozytywnych emocji. Efekt ten wynika z silnie zakorzenionej w życiu społecznym reguły wzajemności. W sytuacji, gdy otrzymujemy podarunek w jakimś sensie „lepszy” niż ten, który sami daliśmy czujemy się niekomfortowo. Zasada wzajemności jest odpowiedzialna za większość najpiękniejszych ludzkich czynów w historii naszej cywilizacji, ale akurat w przypadku gwiazdkowych prezentów może prowadzić do dziwacznej spirali, zataczającej z roku na rok coraz szerszy krąg, więc lepiej na nią uważać ;).

Jeśli w swojej szkatułce nie macie żadnych kolczyków, które mógłby naprawić Wasz mąż to nic nie szkodzi ;). Proponuję zajrzeć do oferty sklepu StagJewels (być może pamiętacie biżuterię z tego, tego i tego wpisu). Stag Jewels to polska marka, a jej produkty są naprawdę wyjątkowe. Najchętniej podarowałabym taką biżuterię każdej bliskiej mi kobiecie. Wiem, że jedna z moich przyjaciółek wyczekuje na kod, więc może i którejś z Was się przyda? :) Z hasłem MLEXMAS kupicie biżuterię z 20% rabatem (kod działa do 24 grudnia).

    Inaczej ma się sprawa z prezentami dla najbliższych nam osób. Tutaj uniwersalność przedmiotu nie jest mile widziana. Drobna podpowiedź dla Panów: jeśli Wasz prezent dla żony, można by równie dobrze podarować szefowi, bratankowi i własnej mamie to znaczy, że trzeba się bardziej wysilić. Co dokładnie mam na myśli? W kredensie mojej mamy stoi serwis z Miśni. Ma go odkąd pamiętam. Odkąd pamiętam brakowało też do niego jednej filiżanki ze spodkiem, którą podobno zbiliśmy kiedyś z bratem biegając wokół wigilijnego stołu. Po urodzinowym obiedzie u mamy (na którym brak filiżanki znów dawał się we znaki), postanowiłam coś z tym zrobić. Po kilku tygodniach regularnego przeglądania Amazona pojawiła się aukcja dwóch filiżanek z tej kolekcji, w której oczywiście wzięłam udział. Dla kogoś innego byłby to pewnie kolejny bibelot do postawienia na regał, ale dla mojej mamy był to prezent idealny – cenny (chociaż niezbyt drogi), osobisty (bo niewiele osób wpadłoby na ten pomysł), no i oczywiście użyteczny. Jej szczery uśmiech zapamiętam na długo i był dla mnie najlepszą pochwałą.

   Kupowanie rzeczy „do kompletu” to w ogóle dobry pomysł. I nie musi dotyczyć tylko porcelany. Może ktoś potrzebuje większej walizki, a chciałby z tej samej firmy co podręczną? Albo zbiera książki kucharskie Nigelli i brakuje mu nadal paru części? Na pewno wpadniecie na coś mądrego! Inny sprawdzony sposób na to, aby udowodnić, że nasz prezent nie jest przypadkowy to sugerowanie się marką. Wiem, że nie brzmi to najlepiej, ale nie chodzi tu bynajmniej o snobowanie się. Jeśli ktoś kocha na przykład polską markę Moye, ale my nie chcemy wydawać fortuny na pidżamę czy sukienkę, to kupmy jakiś drobiazg (opaskę, gumkę do włosów albo maseczkę). Być może to malusieńki prezent, ale przynajmniej mamy pewność, że udany. 

Nie zapominajcie o miodach! Ci którzy już wcześniej zamawiali miodową prenumeratę z Apimelium teraz nie martwią się o prezenty dla swoich łasuchów, ale jeśli słyszycie o tym projekcie po raz pierwszy, to nie martwcie się! Pszczoły z najlepszych polskich pasiek mają też coś dla spóźnialskich – specjalną edycję Miodowej Paczki Świątecznej z czerwoną wstążką i świąteczną kartką w środku. My jeszcze nigdy nie zawiedliśmy się na produktach Apimelium z co miesiąc zamawiamy nową dostawę. 

Sprawdzone pewniaki

    Część osób kiedy myśli o kupowaniu prezentów świątecznych, zwłaszcza tych na ostatnią chwilę, myśli często „wystarczy kupić książkę”. W pewnym sensie mają rację, ale z drugiej strony – nie mogłyby się bardziej mylić. Pamiętam Święta, gdy pod choinką znalazłam cztery książki Harry'ego Pottera. Jako wielka fanka sagi o młodych czarodziejach powinnam się cieszyć, tyle tylko, że nie były to niestety cztery różne części, a jedna i ta sama. Dwa dni przed Wigilią swoją premierę miała „Czara Ognia” i wiele osób w rodzinie słusznie zauważyło, że chciałabym ją mieć (dlatego też sama ją sobie kupiłam w dniu premiery, co dawało mi już pięć takich samych książek). To taka anegdota wyjęta z kontekstu, bo generalnie uważam książki za bardzo dobry pomysł na prezent. O ile ktoś faktycznie czyta, a my wiemy co. I tu znów kłania się zasada, o której wspominałam wcześniej – prezent musi być dobrany do konkretnej osoby. Nie łudźmy się, że ktoś sięgnie po „Księgi Jakubowe” jeśli jest fanem gier komputerowych. Wujkowi głosującemu na PiS nie kupujmy pod żadnym pozorem tej książki (a może jednak warto zaryzykować?), a artystce z prawdziwego zdarzenia nie podsuwajmy poradnika „jak ulepić kota z gumy do żucia”. Myślicie sobie pewnie „ale dlaczego, przecież jako artystka na pewno lubi lepić różne figurki”. Mhm… na pewno. Idąc dalej – nie kupujmy tego genialnego notatnika z przepisami komuś kto mniej mniej więcej wie, gdzie w jego domu jest kuchnia i czasem do niej wchodzi żeby zrobić herbatę. Uważajmy też na „najgorętsze bestsellery” – jeśli nie mamy okazji ustalić z resztą rodziny co kto komu kupuję idę o zakład, że co najmniej dwie kobiety na dziesięć dostaną w tym roku „Czułą przewodniczkę”. I w sumie dobrze, bo to akurat super książka, którą każda z nas powinna przeczytać.

"Zimowa wyprawa Olego". Tę książkę wyszperałam w internecie już wiele tygodni temu, ale cierpliwie czekałam do 6 grudnia ;). Jeśli szukacie najpiękniejszych książeczek dla dzieci to zajrzyjcie tutaj

Szukasz prezentu dla swojej pociechy? Twoja koleżanka oczekuje dziecka? A może sama szykujesz wyprawkę? W drugiej ciąży podeszłam do zakupów bardziej świadomie i kupiłam znacznie mniej rzeczy. Jeśli już decydowałam się na coś nowego, to szukałam tego właśnie w kokosek.pl, bo wiem, że jest tam najlepsza selekcja dziecięcych produktów. No i piękne zabawki dla starszej siostry, które nie nudzą się po pięciu minutach. (Te ciepłe buty ze zdjęcia i wszystkie podarunki od św. Mikołaja też tam znajdziecie.)

    Przez wiele lat naszym ulubionym „pewniakiem” były bony podarunkowe. Do sieciówki, salonu kosmetycznego, restauracji i tak dalej. Idealny sposób na to, aby szybko, prosto i bez ryzyka mieć prezent z głowy. Tylko, że „bez ryzyka nie ma wygranej”. Święta to taki czas, kiedy każdy z nas trochę zamienia się w dziecko. A czy dziecko ucieszyłoby się z bonu podarunkowego? Nie sądzę. A skoro już jesteśmy przy naszych kochanych maluchach – jeśli jeszcze szukacie dla nich prezentów (albo dla ich mam) to ta strona jest po prostu genialna.  

   Podobno wcale nie byli królami, a raczej astrologami (to wyjaśniałoby skąd wiedzieli za którą gwiazdą należy podążać). Jeśli więc chcemy szukać winnych tego całego prezentowego zamieszania, to podaję Wam ich dane osobowe – Kacper, Melchior i Baltazar, pseudonim „mędrcy”. Podarki, które sprezentowali nowo narodzonemu dziecku były po stokroć przemyślane i z pewnością, jak na tamte czasy, trafione (mirra chociażby przyśpiesza gojenie ran, działa przeciwbólowo, tamuje krwawienia). Zapewne nie wiedzieli, że zdarzenie, którego byli świadkami zapoczątkuje ponad dwutysięczną tradycję obdarowywania się upominkami, pisania listów do wesołego staruszka z brodą, pieczenia pierników, wyglądania latających reniferów przez okno i śpiewania Last Christmas przy każdej nadarzającej się okazji. Ale tak właśnie się stało. Łatwo jest rzucić hasłem, aby prezentów po prostu nie robić, ale może lepiej zamiast zbędnych kupujmy potrzebne, zamiast jednorazowych – trwałe. A planując je, zastanówmy się, które z naszych marzeń zostały sztucznie wykreowane, a które naprawdę umilą nam życie? To oczywiście prawda, że Święta Bożego Narodzenia już od wielu lat są wielką pochwałą konsumpcjonizmu, ale może zamiast odmawiać babci czy córeczce jednego prezentu pod choinką, wszyscy spróbujmy żyć mądrzej prze cały rok?

*  *  *

moja pidżama – Mango // piżamka dziecięca – Sophie Kids

 

 

 

Last Month

   Jest po dziewiętnastej, usiadłam w końcu z laptopem na kanapie w salonie, aby dokończyć ten wpis. Przede mną mąż z młodszą na rękach uczy starszą walca przy akompaniamencie "The Twelve Days Of Christmas". To piosenka, która z przymrużeniem oka opowiada o średnio udanych gwiazdkowych prezentach. Każdy kolejny jej wers śpiewa się, wymieniając wszystkie poprzednie, co według niektórych jest dosyć irytujące, ale nam ta wyliczanka (już w drugiej zwrotce przyprawiająca o bezdech) bardzo się podoba. Chciałabym już całkiem zanurzyć się w tej wyjątkowej atmosferze, ale dopóki nie pożegnam listopada z odpowiednimi laurami, muszę się powstrzymać. A więc Drogi Jedenasty Miesiącu w roku – wcale nie byłeś najbrzydszy i najsmutniejszy, to prawda, że wszyscy kochają Twojego młodszego brata, ale Ty też jesteś całkiem niezły. Zresztą sam zobacz :). 

1. Tu gdzieś powinna być wieża Eiffla. Listopad w Paryżu jest chyba najpiękniejszy. // 2. Zaczęliśmy zdrowo… potem było już gorzej. // 3. Pierwsze próby tłumaczenia, że muzeum to nie plac zabaw. // 4. Paryż o wschodzie słońca. Pokój na poddaszu, prawie jak w naszym ukochanym filmie o… szczurku. // 

Ja podziwiam. Ona wypatruje stoiska z ciasteczkami. Muzeum Picassa w Paryżu to miejsce, do którego bardzo lubię wracać. 

1. Może to nie jest tak ładne zdjęcie, jak reszta podobnych na Instagramie, ale ja przynajmniej naprawdę kogoś odwiedzałam ;). // 2. Kto mnie odklei od witryny? // 3. Gdy przychodzisz do restauracji z wcześniej zrobioną rezerwacją i dowiadujesz się, że paryska wersja stolika dla rodziny z dwójką dzieci wygląda właśnie tak :D.// 4. Czy to ukryte wejście do fabryki czekolady? // Przenieśmy te parę stolików do Trójmiasta!
1. Szalony umysł. // 2. Zupa cebulowa w Cafe de Flore. Miejsce trochę przereklamowane, ale i tak chciałabym tam wrócić. // 3. "Mamo, to babcia czy dziadek?" // 4. Taką pogodę to ja rozumiem! // Dziesięć tysięcy kroków za nami. Ten "look" możecie zobaczyć w pełnej krasie tutaj1. Tutaj psiaki też piją z kieliszków! // 2. Drogi Mikołaju, wybierz cokolwiek z tego sklepu. // 3. Przypadkowa paryska ulica. // 4. Bocianie nóżki. // W Cafe Charlot koniecznie trzeba spróbować ślimaków. I awokado z sosem balsamicznym… i burgerów! Tuż obok moich ukochanych Jardin du Palais Royal…1. Jeden dzień i niekończąca się liczba wspomnień. Disneyland. // 2. "Mamo nie kradnij mojego wózka. Masz swój!" // 3. Biegniemy na kolejną wystawę! // 4. Bo z Paryża jest tylko godzina drogi pociągiem do Brukseli! Z moją ukochaną mamą na wystawie Hockney'a. // Plac Sablon. Jak dobrze tu wrócić po tak długim czasie…1. Pamiątka. Wykupiliśmy dwa przejazdy na karuzeli w Ogrodach Tuleryjskich. "Przy dwóch przejazdach trzeci jest gratis!" – usłyszeliśmy. Nie mieliśmy już jednak czasu, aby go wykorzystać, więc w ramach rekompensaty nasza córeczka dostała od kasjera ten żeton. Do wykorzystania w przyszłości! // 2. Ten fotel z Iconic Design! Aż żałuję, że nie mam biura! // 3. Stoisko staroci. Dajcie mi się rozejrzeć… // 4. Powroty do domowej rutyny… Po takich podróżach ta codzienność wydaje się być taka prosta i słodka :). // Kalendarz elfów. Zapisuję najważniejsze grudniowe daty. Skreślam, podkreślam i dopisuję. Ten minimalistyczny kalendarz jest od Kal Store. Z kodem mle15 otrzymacie na niego 15% zniżki. Ułatwia planowanie i dobrze wpływa na organizację życia rodzinnego, bo (w przeciwieństwie do kalendarza w telefonie) widzą go też inni domownicy :). 1. Z goździkami, cytryną, miodem lipowym, gwiazdką anyżu… czy czegoś brakuje tej herbacie? // 2. Świecznik od mamy na imieniny. // 3. A czego Wy używacie jako zakładki do książki? :) // 4. Za oknem zaraz spadnie pierwszy śnieg, a w domku tak ciepło… // Słynna Mary Poppins i kawałek disney'owskiej historii. To fragment nietypowego poradnika, których z założenia nie lubię, ale czasem warto zrobić wyjątek……w przypadku poradników stosuję ważne kryterium – każda rada musi być poparta twardymi danymi, a nie być jedynie wynikiem beztroskich rozważań autora. Na liście listopadowych książek do przeczytania znalazła się więc pozycja pod tytułem "Jak zmieniać". Jej autorka, Katy Milkman, poświęciła się badaniu zmian behawioralnych, które pomagają nam osiągać zamierzony cel i pracować nad tym, aby nasze życie było łatwiejsze (ale że "make life easier"? :D).  Książka nie porusza tylko tematu trudnych życiowych decyzji, dowiemy się też jak zmienić wiele z pozoru prozaicznych niedoskonałości dotyczących domowych prac czy organizowania rutyny dnia. Ciekawe i skłaniające do pracy nad sobą. 

I ten smutniejszy czas… chciałabym, aby żadna z nas nie musiała się bać. Ani jednej więcej…

1. Kątem oka zerkam co to za cisza w sypialni. Wchodzę i nie wierzę – obydwie zasnęły! // 2. Moje liceum… Tu się poznaliśmy i kradliśmy sobie zeszyty z plecaków ;). // 3. "Mamo, usiądź na ławce. Mamo, zejdź z ławki. Nie, mamo usiądź, ale nie tak. Mamo, nic nie rozumiesz. Gdzie jest tata?" // 4. Zapiski artystów. // Kto się skusi na słodziutką gałkę oczną? 1. Pierniczki z żyrafą i krokodylem, czyli jak opowiadać dzieciom o Świętach… // 2. Najszczęśliwsza mama na świecie. // 3. Nie taka szara i ponura ta jesień… // 4. Ciuch ciuch! Jedzie pociąg z daleka… // Szykuję się małe zmiany, ale pozytywne!1. W czasie wyprzedaży przez nasz magazyn przeszedł istny huragan… Ale! Na pewno sporo rozmiarów wróci, więc kolejny raz przypominam o opcji "powiadom o dostępności" :). Znajdziecie ją na stronie każdego produktu. // 2. Wstawanie z łóżka nie jest takie proste, gdy dwa łobuziaki nie pomagają… // 3. Śnieżka w przybliżeniu. // 4. Ten krem lubię tak bardzo, że… chętnie go komuś podaruję, bo wiem, że będzie to udany prezent. // Na pewno znacie kogoś kto lubi dostawać kosmetyki. Ja znam nawet kogoś kto lubi dostawać konkretnie te od Sensum Mare ;). W tym roku wybrałam jeden z zestawów (numer 9), które przychodzą od razu w takim ładnym woreczku. Przy okazji możecie skorzystać z kodu rabatowego dającego, aż 20% zniżki. Wystarczy, że użyjecie hasła MLE. Myślę, że niemal każda mama, siostra, przyjaciółka – ucieszy się z takiego prezentu.A może jednak sobie zostawię? :DWarszawa i jej niespodzianka. Pierwszy śnieg z samego rana. 1. Pierwsze śniadanie w ukochanej Charlottcie na Placu Zbawiciela w nowym składzie. Mogło być gorzej :). // 2. Obiecuję, że będę nosić co najmniej do siedemdziesiątki :). // 3. Skończyły się instagramowe poukładane zdjęcia… // 4. Puk puk… // To będzie ciężki poniedziałek… Cynamonowa herbata dla wszystkich!Gdyby ktoś potrzebował trochę sianka pod obrus, to w Pałacu Ciekocinko coś się znajdzie ;). "Mamoooo, tata idzie!"
… a mama tak się starała, żeby było fajnie, a i tak z tatą nie ma żadnych szans. Lektura dla najmłodszych na grudzień, czyli "Krokodyl i Żyrafa czekają na Boże Narodzenie". Jedną jej stronę (pieczenie pierników) widzieliście już na początku tego wpisu. Mama żyrafa i tata krokodyl mają przed świętami ręce pełne roboty, za to ich dzieciaki są odmiennego zdania. Baaardzo podoba mi się ta książka o pieczeniu pierników, kupowaniu choinki i lepieniu bałwana. Choinka póki co papierowa. Więcej takich ozdób znajdziecie we wpisie "Kroniki (przed)Świąteczne"Kiedy mój mąż zobaczył pudełko od Tori w domu, był oburzony, że nie może jej od razu opróżnić. A potem sam złapał się na tym, że chciałby sprawić taki prezent paru osobom. Do wyboru jest wiele konfiguracji, ale łączy je jedno – wszystkie ukryte w nich produkty pochodzą od wyselekcjonowanych polskich manufaktur. Tutaj znajdziecie więcej przykładów tej prezentowej rewolucji. 1. O kilka naleśników za dużo. A może jednak za mało? // 2. Nowa wersja zdjęcia, które rok temu pożyczyła ode mnie Zara ;). // 3. Do naleśników, do tostów, do owsianki… miała być w prezencie, ale nie mogłyśmy się oprzeć. // 4. Gdy trochę za często oglądasz z dziećmi jeden film…// Naleśniki z mascarpone, czekoladą i konfiturą z pomarańczy. Mniam! Ale jak go zbierzesz to przepis nam nie wyjdzie! Każdy kto oglądał "Ratatuj" wie doskonale o co chodzi :D. 

Ja i mój szef kuchni przesyłamy Wam gorące pozdrowienia w ten śnieżny wieczór i zaczynamy planować świąteczne wypieki! Bądźcie zdrowi!

*  *  *

 

 

Kroniki (przed)świąteczne czyli listopadowe umilacze

   Reklamy telewizyjne i profile instagramowych influencerek już od paru dni fundują nam wizualizację idealnego przedświątecznego czasu. Choinka ubrana w listopadzie, na zewnątrz śnieżne zaspy, pierniki już upieczone, dom przyozdobiony niczym salon Kevina – patrzę na ten koszmar Grincha i myślę sobie – „Nie! Jeszcze nie! Nie jestem gotowa!”.

    Pewnie, że byłoby miło ulepić w ten weekend bałwana, a w szafie mieć już skompletowane prezenty dla całej rodziny. Najlepiej popakowane i właściwie podpisane (tak żeby bon do Intimissimi nie trafił przez przypadek do teścia mojego brata, tak jak w zeszłym roku). Tymczasem my dopiero co wróciliśmy z wyjazdu, po którym ja – jak zawsze zresztą po kilkudniowej nieobecności – gonię własny ogon. Nie w głowie mi pieczenie pierników, bo po szaleństwach w paryskich bistro marzę o czymś zdrowym, domowym, bez sera i czekolady. Mówię sama do siebie, że przecież jest jeszcze czas, że jeszcze ze wszystkim zdążę, ale wtedy do mojego mieszkania wpada Asia (z kolejną stertą zadań do nadrobienia) i przekraczając próg holu dokłada tylko oliwy do ognia. „Kasia no co ty! Nie ma u ciebie żadnych ozdób świątecznych? Ja już od dwóch tygodni słucham twojej grudniowej playlisty, byłam pewna, że po wejściu dostanę w twarz cynamonowym spray'em, a na głowę spadną mi gałęzie jemioły!”. Tak to jest, gdy w towarzystwie wszyscy mają cię za gwiazdkowego świrusa, a ty z roku na rok sama sobie coraz wyżej stawiasz poprzeczkę.

    W dzisiejszym wpisie chciałabym przede wszystkim nie dokładać Wam i sobie ciężaru przedświątecznej presji. Nie będę pisać o tym, abyście wszystko zaplanowały wcześniej, rozpoczęły wieloetapowe testy na idealne pierogowe ciasto i każdego dnia myły po jednym oknie. Zresztą nie przypominam sobie, aby moi rodzice przygotowywali święta wcześniej niż tydzień, maksymalnie dwa, przed Wigilią. A nie mam przecież poczucia, że ten czas był przez to niepełny (wręcz przeciwnie). Gdy byłam dzieckiem, w listopadzie Boże Narodzenie było jeszcze czymś niedopowiedzianym, mówiło się o nim szeptem, jak o czymś, co można łatwo spłoszyć. Dziś trzeba z kolei uważać, aby wszystko co ze Świętami związane nie bombardowało nas od rana do wieczora.

    Tym razem nie będę dawać Wam i sobie żadnych rad, żadnych „sprawdzonych sposobów na” i żadnych „superszybkich trików”. Poproszę Was tylko o to, abyście przed lekturą tych paru akapitów usiadły sobie w najprzytulniejszym miejscu w Waszym mieszkaniu, przyjęły swoją najwygodniejszą pozycję (w moim przypadku będą to podkurczone aż do brody nogi), zamknęły oczy i bez dłuższego zastanowienia przywołały najmilsze wspomnienia z pierwszych świątecznych przygotowań. Niech ten nastrój Was otuli i zdejmie z barków poczucie spóźnienia.  

Choinkowe skarby. Pod koniec wpisu znajdziecie kod rabatowy na kilka z tych ozdób, które mam już od zeszłego roku. 

Nasza ulubiona sukienka. Właściwie to już druga taka, bo ten sam model kupiłam kiedyś w mniejszym rozmiarze. Bardzo ją lubię, bo nadaje się i na co dzień i od święta. Jest tak uszyta, że wygląda dobrze, gdy jest ciut za duża i ciut za mała też ;). Poszukując kreacji dla Wszych pociech zajrzyjcie koniecznie na stronę polskiej marki Louisse. Mamy od niej sporo rzeczy i wszystkie są idealne (bluza w paski wymiata!). 

1. Fakty, powieści, legendy i baśnie.

   Tytuł dzisiejszego wpisu nie jest przypadkowy. Święta Bożego Narodzenia to niekończąca się inspiracja dla pisarzy, autorów książek dla dzieci, gawędziarzy, reżyserów, blogerów kulinarnych czy agencji PR-owych ;). Ja też każdego roku wracam do Was z co najmniej jednym dłuższym artykułem o tradycjach, Mikołaju, choince, prezentach i magicznej atmosferze. Nim jednak ruszę z kopyta ze świątecznymi publikacjami (niczym Rudolf na czele sań) to powrócę do Waszych ulubionych tekstów w tym temacie. Myślę, że moje osobiste „kroniki świąteczne” z powodzeniem wprowadzą Was w świąteczny nastrój…

– Choć ich cel jest oczywiście komercyjny, to wiele świątecznych reklam dużo mówi o tym, czego ludzie pragną w święta. Jak zmieniło się to w czasie pandemii? W artykule z zeszłego roku znajdziecie między innymi siedem moich ulubionych filmów świątecznych i przepis na kultowe już ciasto z polewą Kinder.  

– Skąd się wziął kalendarz adwentowy? Do kogo przychodzi Mikołaj, a do kogo Dziadek Mróz? Co trzeba zostawić dla renifera? W artykule z 2019 roku spisałam wiele bożonarodzeniowych tradycji i zwyczajów z całego świata.  

– O Dniu świętej Łucji i dekorowaniu domu na Boże Narodzenie przeczytacie z kolei w tym wpisie.

2. O potrawach, które smakują najlepiej, gdy się na nie czeka.

    Okazje do wykorzystania świątecznych przepisów jeszcze się znajdą. Nie mam co do tego wątpliwości, bo grudniowy kalendarz już teraz mamy wypełniony – wspólne pieczenie ciasteczek piątego grudnia, impreza w obowiązkowych świątecznych swetrach u Zosi, firmowa wigilia z Zespołem MLE, no i przygotowania do Świąt, które w moim przypadku zawsze przemieniają się w niekończące przesiadywanie z rodziną w domu (w teorii spotykamy się aby sprzątać i gotować, ale po pięciu godzinach właściwie nic nie jest zrobione). Wigilijne i bożonarodzeniowe potrawy smakują najlepiej wtedy, gdy się na nie czeka. Nie ma co się do nich nadto śpieszyć (nawet starbunio wie, że syropy powinny być sezonowe, bo inaczej ich sprzedaż spada ;)).

    A ja mam w lodówce jeszcze spory kawałek dyni po Halloween, którą nie zdążyłam się nacieszyć. Chciałabym wycisnąć z jesiennego sezonu ile się da nim przejdę do ciężkich grudniowych dań.  Ciasta dyniowego robić mi się nie chcę, ale w wersji pieczonej na słono mogłabym jeść to warzywo codziennie. Ostatnio skorzystałam z przepisu Nigelli, który znalazłam w jej najnowszej książce „Zrób. Zjedz. Powtórz”. No więc zrobiłam, zjadłam i chętnie powtórzę. Podobnie zresztą jak przepis już bardziej „obiadowy” z kaszą bulgur, skórką pomarańczy i warzywami. Nie ma w tych daniach cynamonu ani karpia, ale na jesienne wieczory, gdy potrzebujemy czegoś rozgrzewającego i lekkiego jednocześnie, są idealne. Dzielę się tym przepisem dlatego, bo jest to przykład mojej codziennej diety, a wiem, że część z Was dosyć ma potraw na „specjalne okazje”.

Książka Nigelli Lawson "Zrób, zjedz, powtórz. Skłaniki, przepisy i opowieści" to połączenie przepisów z opowieściami o jedzeniu w pięknym, wciągającym i niepowtarzalnym stylu. Na uwagę zasługuje też sposób wydania – bez nachalnego zdjęcia na okładce, z grzbietem z płótna i fajnymi rozwiązaniami edytorskimi. Aż żal odkładać ją na półkę, bo wiem, że za chwilę znów po nią sięgnę. 

Przepis Nigelli na pikantny bulgur z pieczonymi warzywami

(przepis jest nieco uproszczony, a składniki dopasowane do tego, co akurat znalazłam w sklepie, pełną wersję znajdziecie w książce :))

(3-4 porcje jako danie główne)

KASZA BULGUR

mały pęczek kolendry (ok. 25 g)

2 duże ząbki czosnku

pół łyżeczki nasion kopru włoskiego

pół łyżeczki ziaren kminu rzymskiego

pół łyżeczki ziaren kolendry

1/2 łyżeczki suszonych płatków chili

375 ml zimnej wody

1 łyżka (15 ml) oliwy

1 pomarańcza (starta skórka oraz sok)

200 g kaszy bulgur

50 g czerwonej soczewicy

1 i 1/2 łyżeczki soli morskiej w płatkach (albo 3/4 łyżeczki drobnej soli morskiej)

 

PIECZONE WARZYWA

400 g poru 

400 g czerwonej papryki (2-3 sztuki)

200 g pomidorków koktajlowych

pół łyżeczki nasion kopru włoskiego

pół łyżeczki ziaren kminu rzymskiego

1 łyżeczka soli morskiej w płatkach (albo 1/2 łyżeczki drobnej soli morskiej)

3 łyżki (45 ml) oliwy

150 g rzodkiewki

Zastanawiacie się pewnie co to za piękna księga, po której bezczelnie piszę ;). To Księga Przepisów czyli forma osobistego notatnika, w którym zapisuje się ulubione receptury lub te, które doczekały się „ulepszeń”. Ja modyfikuję prawie każdą potrawę pod nasze rodzinne gusta czy alergie (albo gdy nie znajdę danego składnika w lodówce i zamienię go na coś innego). Niestety tych zmian później nie zapamiętuję i to jest idealne rozwiązanie dla osób, którym zdarzają się podobne historie. Polecam mieć go przy sobie zwłaszcza w czasie Świąt – ja planuję w końcu wyciągnąć od mojej kuzynki przepis na czekoladowe jeżyki, którymi częstuje nas od lat. Ta „Księga” to kolejna udana publikacja od Madamy (miałyście okazję widzieć również planner na moim Instagramie). Z kodem MLE2021 dostaniecie na nią 20% rabatu (kod ważny do 6 grudnia). 

Sposób przygotowania:

1. Nie musisz zaczynać od kaszy, ale ponieważ po ugotowaniu może spokojnie poczekać, ja właśnie tak robię. Drobno posiekaj co miększe łodyżki kolendry, tyle żeby uzyskać ich mniej więcej 1 łyżkę; obierz czosnek; odmierz przyprawy; postaw dzbanek z wodą przy kuchence.

2. Znajdź niezbyt duży rondel z grubym dnem i szczelną pokrywką. Na małym ogniu bardzo powoli rozgrzej w nim oliwę. Wsyp na nią skórkę startą z pomarańczy i wymieszaj. Przeciśnij przez praskę lub zetrzyj czosnek, dodaj razem z posiekanymi łodyżkami kolendry do rondla i mieszając, smaż wszystko ok. 30 sekund. Odrobinę zwiększ ogień (na średni) i wsyp na tłuszcz ziarna kopru, kminu i kolendry oraz płatki chili i wszystko dobrze wymieszaj.

3. Zwiększ ogień na duży, szybko wsyp do rondla kaszę i soczewicę i jeszcze raz starannie przemieszaj. Wlej do rondla wodę, posól ją i doprowadź do wrzenia. Kiedy zacznie bulgotać, przykryj rondel, zmniejsz ogień na mały i gotuj wszystko 15 minut (w tym czasie możesz zacząć kroić warzywa) – po kwadransie kasza i soczewica powinny wchłonąć cały płyn. Kiedy kasza się ugotuje, wyłącz ogień, przykryj rondel ściereczką i pokrywką, a następnie odstaw na 40 minut.

4. Rozgrzej piekarnik do 220/200 stopni z termoobiegiem. Pory pokrój na kawałki długości około 3 cm i wrzuć do solidnej brytfanki. Pokrój papryki na spore kawałki i dorzuć je na brytfankę, razem z pomidorkami. Posyp warzywa koprem włoskim, kminem i solą, polej oliwą i wymieszaj. Wlej do brytfanki 2 łyżki zimnej wody i 2 łyżki soków z wyciśniętej pomarańczy. Wstaw warzywa do piekarnika na 30 minut.

5. Po 30 minutach wyjmij brytfankę z pieca, dodaj do warzyw rzodkiewki i wymieszaj. Wstaw warzywa do piekarnika na kolejne 10 minut. Wyjmij brytfankę z piekarnika. Posiekaj kolendrę i wymieszaj kaszę. Przełóż ją do miski, posyp większością posiekanej kolendry i wymieszaj. Dodaj do bulguru 1/3 pieczonych warzyw i wymieszaj wszystko. Na tym etapie dopraw danie. przełóż na kaszę resztę warzyw i posyp je kolendrą.

Najpiękniejsze wieńce świąteczne tylko od Narcyza. Też możecie taki zamówić i dać w prezencie komuś bliskiemu. Po prostu napiszcie tutaj do najzdolniejszych florystek w Trójmieście (można też kupić je na miejscu w pracowni florystycznej w Gdyni przy Klifie).  

Ten fotel już dobrze znacie, część ozdób również, bo przetrwały bez problemu od zeszłego roku. Możecie je znaleźć w sklepie JOTEX wraz z wieloma innymi świątecznymi droibiazgami (choinkę znajdziecie tutaj, a śnieżynkę tutaj). Lubię kupować papierowe dekoracje, bo po pierwsze są piękne, po drugie – po złożeniu zajmują bardzo mało miejsca, a po trzecie – to nie plastik. Zerknijcie koniecznie na tę stronę, jeśli szukacie czegoś do mieszkania – teraz z kodem KASIANOV30 dostaniecie 30% rabatu na wszystkie produkty + 5+% extra na ceny zaznaczone na czerwono (oferta ważna do 31.12.2021). Cały ten tydzień na JOTEX są różnego rodzaju oferty z bardzo atrakcyjnymi rabatami, więc to dobry moment aby wybrać coś na prezent. Psst… podaję też link do lampki, którą mam koło łóżka, bo pojawiało się o nią wiele pytań. 

3. Pierwszy krok.

   Spod cienkiej bibuły obsypanej gdzieniegdzie różowym brokatem. Między wstążkami pozbieranymi po zeszłorocznej Wigilii. Wciśnięte w kartonowe przegródki. Szklane, porcelanowe, z misternie powycinanego papieru. Schowane na wysokościach, bo przecież sięgam po nie tylko raz w roku.

   Czujny widz obserwuje wygibasy mamy na drabinie i wsłuchuje się w uwagi. „Tę możesz potrzymać. Na tę uważaj, bo ta jest po babci. Nie wchodź za wysoko, bo będzie bam. A może pokażesz tę gwiazdę siostrzyczce?”. Ile razy nie zabierałabym się za rozpakowywanie świątecznych ozdób, błogie uczucie ogarnia mnie z tą samą mocą. Moja minimalistyczna dusza doznaje totalnego otępienia i przez parę tygodni lubuje się we wszystkim co złote, czerwone i pstrokate. W przedświątecznym czasie nie powinno się szukać szczęścia w materialnych drobiazgach, ale rozgrzeszam siebie, gdy widzę, że są one tylko nośnikiem naszych rodzinnych historii i tradycji, a ich rozkładanie, to najlepsza okazja do tego, aby te opowieści przekazać małemu niezdarnemu elfowi.  

mój sweter – niestety nie ma metki, ale to chyba stara kolekcja H&M // spodnie – mają 10 lat i są z Mango ;). 

   Wczorajsze popołudnie, zamiast na spacerze, spędziłam wśród pudełek, rozplątując kable od lampek i szukając miejsca dla świątecznego wieńca. Wszystko poprzekładam pewnie jeszcze z pięć razy, połowa ozdób nadal leży w kartonach, a dyskusje o prezentach na WhatsApp'ie póki co prowadzą do nikąd („ale że tory do Duplo dla twojego męża?!”). I niech tak będzie – świąteczna kurtyna dopiero podnosi się do góry. Niech nie opada zbyt szybko na nasze własne życzenie. 

*  *  *

 

 

 

Je viendrai avec deux enfants – czyli Paryż oczami mamy.

   „Ruszam z maluchami na parę dni do Paryża. Dasz nam jakieś wskazówki?” – na dzień przed wylotem zapytałam moją koleżankę-redaktorkę, która prawie całe wakacje spędziła ze swoim małym synkiem w stolicy Francji. „Tak. Jedną i to bardzo ważną. Nie rób tego.” – usłyszałam. Cudownie, właśnie takiej odpowiedzi oczekiwałam.

   Być może znacie ten dysonans poznawczy, który pojawia się w głowie tuż przed wyczekiwanym od dawna wyjazdem: najpierw przez wiele tygodni marzysz o tym, aby w końcu ruszyć w podróż, a gdy nadchodzi ten upragniony moment, to najchętniej zawinęłabyś się w dywan i wyrzuciła walizkę przez okno. Gdy zostajesz mamą ten rodzaj emocji dopada ciebie ze zdwojoną siłą.

   W lipcu, gdy byłam jeszcze w ciąży, jakoś łatwiej nam było podjąć decyzję o listopadowej podróży z dwulatką i niemowlęciem. Bilety lotnicze kupuje się w parę minut, zwłaszcza jeśli kosztują pięćdziesiąt złotych – gorzej z pakowaniem i planowaniem. Być może, gdyby nie zawodowe sprawy, które przez zupełny przypadek ściągały mnie do Paryża dokładnie w tym samym czasie, odpuścilibyśmy cały ten wyjazd.

    Dlaczego? Przede wszystkim, na tyle na ile znałam Paryż, wiedziałam, że – jakby to delikatnie ująć w słowa – nie jest to miasto skoncentrowane na małych dzieciach. W czasach moich panieńskich wyjazdów nad Sekwanę częściej widziałam w restauracjach psa siedzącego dumnie na własnym krześle, niż niemowlę w wózku. Nie przypominałam sobie również, aby w którymś z centralnych parków znajdował się plac zabaw z prawdziwego zdarzenia (których w Sopocie jest pełno), do tego pokój hotelowy, w którym trudno odgrzać jedzenie ze słoików przywiezionych z Polski, brak ukochanej kołderki w łóżeczku i daleko do drogerii z pieluchami i jeszcze… STOP! Myśląc tym tropem już zawsze bylibyśmy skazani na wyjazdy do Valamaru. Poza tym – jak powszechnie wiadomo – praktyka czyni mistrza, a my mieliśmy już całkiem spore doświadczenie w podróżowaniu z jednym dzieckiem (no i psem, a podróżowanie z psem takim, jak Portos naprawdę uczy pokory i cierpliwości).

    O czym właściwie miałby być ten dzisiejszy artykuł? Czy czuję się na tyle kompetentna, aby stworzyć poradnik dla podróżujących z dziećmi do stolicy Francji? Nie. Zdecydowanie nie. Byliśmy w Paryżu za krótko (niecałe cztery dni), musiałam też znaleźć w tym wszystkim parę godzin dla marki Chanel (niestety nie mogę jeszcze zdradzić w jakim charakterze), chcieliśmy wrócić z mężem do paru ulubionych miejsc, do których czujemy wielką nostalgię, ale dla Was nie miałyby raczej większego znaczenia (podobnie jak dla naszych dzieci ;)), zaplanowaliśmy spotkanie ze znajomymi, no i nie wychodziliśmy z założenia, że ma to być wyjazd wyłącznie „dla bombelków”. Mieliśmy odpocząć  w s z y s c y , pobyć razem i nauczyć się funkcjonować w nowych okolicznościach, a nie bawić od rana do wieczora (chociaż i na to był czas, a właściwie osobny dzień). O „poradnikowaniu” nie ma więc mowy. Napiszę więc raczej o tym, jak sam Paryż gości dzieci (i to w moim subiektywnym odczuciu), a nie jak my do takiego wyjazdu powinniśmy się przygotować.

   Teraz przyszedł czas na asekuracyjny akapit, który musi pojawić się w każdym artykule dotyczącym dzieci, jaki znaleźć można w internecie. Jeśli nie chce Wam się czytać po raz setny, że wychowywanie nowego pokolenia to indywidualna kwestia każdego z nas i tyle modeli macierzyństwa, co dzieci, to przejdźcie dalej ;). A wracając do meritum – dla niektórych z Was taki wyjazd nie byłby pewnie nawet najmniejszym wyzwaniem, z kolei po komentarzach na blogu widzę, że dla wielu mam podróże i zwykła rutyna życia bywają czasem trudne (niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która z roztargnienia nigdy nie wyszła z ręcznikiem na głowie do warzywniaka :D). Najchętniej uciekłabym tutaj do bezpiecznego sformułowania o „znalezieniu złotego środka”, tylko że dla każdej z nas ten złoty środek leży gdzie indziej. Jedna z nas powie, że „taki wyjazd to pikuś – ja miesiąc po porodzie pojechałam z dzieckiem w podróż dookoła świata i nurkowałam w karaibskich morzach, kiedy mój syn bawił się z orangutanami” a inna mama będzie szła w zupełnie inną stronę, czyli „dziecko przed ukończeniem siódmego roku życia nie powinno oddalać się od domu, a wszystkie przygody poczekają na nie do osiągnięcia pełnoletności”. I tyle. Nie ma co dywagować o tym, kto robi dobrze, a kto źle, bo ludzie różnią się od siebie na każdej możliwej płaszczyźnie i chyba nikt nie chciałby abyśmy wszyscy byli tacy sami. Nie ma więc co oczekiwać, że w przypadku macierzyństwa będzie inaczej. Nie będzie.

    No dobrze. Dzień pierwszy. Po rozpakowaniu się w hotelu idziemy do restauracji, która jest nieco oddalona od centrum, więc dla bezpieczeństwa robimy w niej rezerwację (spontaniczny wybór lokalu gastronomicznego zostawiamy sobie na kiedy indziej, po podróży jesteśmy głodni, zmęczeni i nie chcemy odbić się od drzwi). Świeci słońce, jest ciepło, a po obiedzie dzieci będą już zbyt zmęczone na jakiekolwiek zwiedzanie, więc po drodze odhaczamy Wieżę Eiffla i spacer u jej podnóży. Na miejscu okazuje się, że paryska wersja stolika dla rodziny z dwójką dzieci wygląda tak. W pierwszej sekundzie trochę śmiejemy się pod nosem, ale w gruncie rzeczy niczego nam tam przecież nie brakowało. Taboret dla wiercącej się dwulatki – jest, miejsce na wózek z bobasem – jest, widok dla rodziców na paryską ulicę – jest. Kelnerzy, których wątpliwa renoma znana jest na całym świecie, ku naszemu zdziwieniu, uśmiechnięci od ucha do ucha i z przejęciem odgrywają scenę podawania burgera dla misia („Ah oui monsieur. Peut-être du poivre frais?”). Właśnie tak to sobie wyobrażałam! No może poza tym, że misia trzeba było uprać po kąpieli w ketchupie. I kolejny raz zapomnieliśmy, że przekrojenie burgera na pół to dla niektórych koniec świata.

    Jeśli chcecie spytać mnie o knajpę, w której dzieci są szczególnie traktowane, to niestety nie mam dla Was takiego adresu. Krzesełka są rzadkością, specjalne menu również, o kąciku z kredkami można zapomnieć. Ale ani razu nie mieliśmy wrażenia, aby ktoś z obsługi był „zawiedziony” czy „zdziwiony”, że do ich lokalu trafiła taka wesoła ferajna. Rada którą mam dla Was – w ciągu dnia francuskie bistra i restauracje są zatłoczone i gwarne. Dzięki temu na rozrabiające czy grymaszące dzieci mało kto zwraca szczególną uwagę, nie ma się więc poczucia, że zaburza się czyjś spokój (co dla mnie osobiście jest ważne), kelnerzy są życzliwi, pomocni i z ogromnym wyczuciem odpowiadają na pytania, czy jest jakieś miejsce gdzie można nakarmić maleństwo („où vous voulez, Madame”). My z kolei staraliśmy się nie doprowadzać do sytuacji, w której dzieci byłyby nie do opanowania i dawały się otoczeniu mocno we znaki. Trochę inaczej sytuacja wygląda wieczorami – co naturalne, dzieci szczególnie lubią rutynę przed snem, w restauracjach nie ma już tak swobodnej atmosfery, dlatego niedużą kolację jedliśmy w pokoju (w towarzystwie szczurka z filmu „Ratatuj” aby pozostać w paryskim klimacie). Pewnie, że byłoby miło zjeść posiłek przy świecach na Montmartre, ale coś trzeba przecież zostawić na inną okazję.

    Ponieważ jedzenie to taki temat, który mamom chyba najbardziej spędza sen z powiek, to poświęcę mu jeszcze parę linijek. Jeśli na wyjazdach potrafimy trochę odpuścić zdrową zbilansowaną dietę i zależny nam po prostu na tym, aby dziecko „coś zjadło”, to w Paryżu nie będzie z tym problemu. Właściwie w każdym bistro znajdziemy sporo dań, które dzieci uwielbiają. Pyszne puree, tosty z szynką, wszystko z dużą porcją dodatkowego sera, najpiękniejsze wyroby cukiernicze świata i wyborne pieczywo na każdym rogu to istny raj dla małego podniebienia. Jeśli natomiast liczymy na coś zdrowego, coś co przypominałoby domową dietę, w której jest pełno warzyw i witamin, to radzę zabrać jedzenie z Polski. W przypadku śniadań wyjątkiem jest Season w Trzeciej Dzielnicy (rodzicom też na pewno się tam spodoba ;)).

    Przed wyjazdem (a raczej na lotnisku w oczekiwaniu na boarding) czytałam artykuły o tym, że francuska stolica ma bogatą ofertę atrakcji dla najmłodszych, ale moim zdaniem to trochę teoria, bo w praktyce są one skierowane dla dzieci w wieku szkolnym. Jest oczywiście La Villette (paryska wersja Centrum Nauki Kopernika) i jego „mini filia” Palais de la Découverte w samym centrum Paryża, ale dla dwulatki, to średnia atrakcja. Poza tym, wydaje mi się, że będąc tylko parę dni w tak pięknym mieście jakoś żal zamknąć się na parę godzin w budynku. Powodzenie naszego wyjazdu wynikało chyba z tego, że cała nasza czwórka jest przyzwyczajona do naprawdę długich spacerów. Żałuję jedynie, że przed wyjazdem nie zaopatrzyłam naszego turystycznego wózka w podstawkę dla starszaka. Plecy mojego męża też bardzo tego żałują.

    Beztroskie błąkanie się po najpiękniejszych ogrodach w Europie przyniosło mi chyba najwięcej przyjemności i ukojenia. W końcu miałam czas, aby usiąść na zielonych stalowych krzesełkach nie tylko po to, aby zrobić zdjęcie i pędzić dalej (z drugiej strony na robienie zdjęć nie miałam czasu w ogóle :D). Teoretycznie dzieci powinny nas w zwiedzaniu ograniczać, a ja miałam poczucie, że dzięki tym wszystkim nieplanowanym pauzom na oglądanie łódek w Ogrodach Luksemburskich, karmienie przy piramidzie Luwru czy gonitwę za bańkami w Jardin du Palais Royal zapamiętałam więcej obrazów niż ze wszystkich poprzednich wizyt. To zresztą jedna z najfajniejszych rzeczy w podróżowaniu z naszymi dziećmi, które poniekąd zmuszają nas do tego aby w końcu zwolnić, rozejrzeć się na około i przeżywać razem z nimi drobiazgi, na które wcześniej nie zwracaliśmy uwagi, albo wydawały się nam niezbyt ekscytujące. Takie właśnie miałam odczucia, gdy natykaliśmy się po kolei na różne paryskie symbole uznawane powszechnie za „clichee”, które na nas – skamieniałych dorosłych – od dawna nie robiły już wrażenia. Karuzela z konikami w Jardin des Tuileries wywołała taką ekstazę radości u naszej starszej córki, że udzieliły nam się jej emocje i sami zaczęliśmy się kłócić kto wejdzie na karuzelę razem z nią. Od witryny sklepowej słynnego Laduree nie mogliśmy się odkleić przez kwadrans, a w hotelu rozpakowywaliśmy każdego makaronika jak największy skarb, przy obowiązkowym akompaniamencie „łał” i „mniam mniam”. Niby to wszystko oczywiste, ale przez to wcale nie mniej magiczne.

    Przez trzy dni wyjazdu staraliśmy się znaleźć balans między potrzebami naszych pociech, a tym co my sami chceliśmy zrobić, ale na sam koniec zostawiliśmy coś ekstra. Powrót do Disneylandu, tym razem jako rodzice, było spełnieniem naszych marzeń, ale nie będę Was tutaj zamęczać moimi wrażeniami. Odsyłam do artykułu sprzed trzech lat, w którym podaję wszystkie niezbędne informacje na temat takiej wycieczki. Dodam tylko, że naprawdę warto ściągnąć na telefon aplikację, gdy już jest się na miejscu. Zupełnie nie zaliczam się do grona osób, które uważają, że ten park rozrywki jest przereklamowany. Ja mogłabym tam wracać co miesiąc.

   Podobno Francuzi wychodzą z założenia, że to dziecko ma przystosować się do stylu życia rodziców, a nie na odwrót (tak przynajmniej przeczytałam kiedyś w książce „W Paryżu dzieci nie grymaszą”). Napiszę lakonicznie, że sama się z takim podejściem nie utożsamiam, ale odwiedzając ich stolicę starałam się szanować reguły gry. Zaryzykowałabym tezę, że dzieci w Paryżu są jak najbardziej mile widziane, ale to twój (czyli w tym przypadku: mój) problem, aby nikomu nie przeszkadzały. Trochę jak z turystami – „wcale Was nie zapraszaliśmy więc nie liczcie na szczególne względy!”. No cóż. Życie płynie, role się zmieniają, ale Paryż nie ma zamiaru się zmieniać. I może to i dobrze.

dżinsy – Levi's vintage (model 501) // marynarka – Zara // t-shirt – MLE Collection // buty i torebka – Chanel // wózek – yoyo po starszej siostrze

Last Month

   Zapach ciasta z jabłkami, szukanie największych liści klonu w parku, pierwszy uśmiech i sporo spacerów po salonie o trzeciej nad ranem. Korekty tekstów gdy już wszyscy smacznie śpią, dobieranie materiałów do wzorów letnich sukienek i oczekiwanie na dostawę wełnianych swetrów. Karmienie, zdjęcia, długie spacery i spontaniczne podróże. Moja codzienność wiruje jak w kalejdoskopie – wydawać by się mogło, że zaraz wszystko rozsypie się na kawałki, a jednak układa się w zaskakująco harmonijną całość.

   Niedowierzanie – tak jednym słowem mogłabym określić moją reakcję, gdy zorientowałam się, że muszę zabierać się za kolejny wpis z cyklu "Last Month". Jestem w tym przypadku dosyć monotematyczna – właściwie za każdym razem wspominam o tym, że czas galopuje jak rozszalały rumak, a ja wolałabym żeby był jak leniwa alpaka. A skoro już o alpakach mowa…

Kochana Gosia pokazała nam to bajkowe miejsce. Słyszałyście kiedyś może o alpakoterapii? Te piękne zwierzęta, tak jak konie i psy, wykorzystuje się do terapii z dziećmi i dorosłymi. Na pomorzu mamy przepiękne miejsce, gdzie można poznać tych puchatych terapeutów i spędzić z nimi trochę czasu (Barwikowe Alpaki). Każdy może tu przyjść (po wcześniejszym umówieniu się), ale trzeba uzbroić się w cierpliwość. Alpaki mogą mieć gości maksymalnie trzy razy dziennie. Wcześniej trzeba poznać ich imiona i charaktery. W tym miejscu to alpaki i ich komfort są najważniejsze. 
Dzieci są jak najbardziej mile widziane!1. Podobno warstwy i różne faktury są teraz w modzie ;). Uprzedzając pytania – sweterek to Mille Baby. // 2. Niektórzy ściskają piłki antystresowe, ale zapewniam Was, że zanurzanie dłoni w takiej futrzanej gęstwinie jest dużo lepsze! // 3. Terapeutki. // 4. Tiramisu mojej kochanej bratowej. Dostałam też trochę na wynos! //O tę kurtkę miałam od Was rekordową ilość zapytań na stories, a to taki niepozorny zwyklak od Carry. Wybrałam rozmiar M.
Kawa z syropem dyniowym świetnie komponuje się z taką oto ciepłą bułeczką cynamonową. Najczęściej piję kawę w domu, ale te sezonowe kawy w starbuniu bardzo kuszą ;). 1. Wymowne spojrzenie. // 2. Do wyboru, do koloru. // 3. Każda z nich ma imię, swoją historię i niepowtarzalny charakter. // 4. Niby wyszły już dawno z mody, ale są po prostu niezastąpione. // 

Podobno znów ma się zrobić cieplej – jeśli tak, to od razu wracam do tego zestawu!

Parę lagunów na śniadanie. 1. Kartka z Muzeum Emigracji w Gdyni. Genialne miejsce, które trzeba odwiedzić będąc w Trójmieście. // 2. Teraz już wiem, że takie dwa laguny to zdecydowanie za mało dla naszej gromadki. W weekend naprawimy ten błąd, a do tego czasu na śniadanie jemy jogurt z otrębami ;P. // 3. Gdy przy dwójce maluchów sformułowanie "nieprzespana noc" zaczyna nabierać nowych kolorów to czas kupić większy kubek ;). // 4. Poranna burza mózgów w mojej firmie. //
Ktoś mnie jednak zaciągnął do swojego pokoju. Żegnaj praco, witaj świecie Duplo. 
Wiem, że się powtarzam, ale muszę mieć pewność, że nie przeoczycie tego faktu. Każdy przepis, który publikuję testuję kilkakrotnie, aby mieć absolutną pewność, że jest warty polecenia. To ciasto (recepturą i sposób przygotowania znajdziecie tutaj) wygrało w naszym domu plebiscyt na najlepszy (i najczęściej odtwarzany) październikowy wypiek. Gdy zabrakło mi już konfitury z płatków róży, to zamieniłam ją na krem nugatowy i też wyszło super! :)
1. Czytelnia. // 2. To już ten etap, gdy każde ciasto musi się dorobić swojej miniatury. // 3. Wdech i wydech (ten look znajdziecie tutaj). // 4. Rachunek poproszę! //Gdy miałam zostać mamą po raz pierwszy szukałam artykułów pod tytułem "wszystko, co musisz kupić dla dziecka". Tym razem bardziej interesowały mnie tematy w stylu "czego nie musisz kupować dla dziecka", albo "wyprawka w wersji minimalistycznej", czy "tych rzeczy wcale nie będziesz potrzebować". Wszystkie ubranka, pieluszki i akcesoria chciałam zmieścić w tej szafce i o dziwo udało się to bez problemu. 1. Pierwsze ubranko w nowym rozmiarze. Nie minęły trzy miesiące od narodzin, a już połowa rzeczy za mała. // 2. To jest efekt "po".  // 3. A to efekt "przed". // 4. Gdy po wizycie w Aquaparku trzeba przez tydzień rysować baseny :D. // Dziś wiem, że zapięcia z tyłu, zbyt cienka bawełna, fikuśne ozdoby to coś, co u małego niemowlaka zupełnie się nie sprawdzi. Lepiej mieć mniej ubranek, ale dobrze wyselekcjonowanych. No i rampersy. Duuuużo rampersów. Ten ze zdjęcia pochodzi od polskiej marki Cotton Mill z ubrankami w minimalistycznym stylu. Produkty szyte są w Polsce. Na stronie znajdziecie zarówno śpioszki, jak i dresiki, bluzy, czapeczki i inne komplety. Ważna informacja – dobrze spiera się z nich mleczne plamy ;). 1. Rośnie nam kolejne pokolenie miłośniczek kolei. // 2. Zestaw na całodniową podróż. // 3. Centrum Kopernika. Było cudownie! // 4. Z taką brygadą i na koniec świata można iść!Osiem tygodni po porodzie, z dwójką małych dzieci i pracą na głowie miałam lepsze pomysły na spędzanie niedzieli, niż telepanie się 365 km do Warszawy. Ale cały czas chodziło mi po głowie pytanie: jeśli mi nie będzie się chciało iść na ten marsz, to jak mogę oczekiwać, aby ktoś inny zrobił to za mnie? Polska nie może zostać sama. Nie chcę, aby moje dzieci dorastały poza Europą. Nie wysłałeś mi Tatulku osobistego zaproszenia, ale nie obrażamy się, bo nie przyjechaliśmy tutaj dla Ciebie – nie myśl sobie. ;) Byliśmy tu dla Twoich wnuków, bo to o przyszłość nowych pokoleń chodzi. Z wizytą w Łazienkach Królewskich. Kocham Trójmiasto, ale tego miejsca zazdroszczę warszawiakom z całego serca. 1. Balans. Nie było łatwo, ale chyba go znalazłam. // 2. Uwielbiam jesień. Jej spokój, kolory i lekko senną atmosferę. // 3. Naprawdę pięknie… // 4. Smacznego! I dziękuję bardzo. // Noc. Na peronie w Sopocie już pusto. Rodzice padnięci, a dzieci najchętniej pojechałyby dalej. 1. Pościel, czyli nowa kreacja dla mojej sypialni. // 2. Kto skoczy najwyżej? // 3. // 4. Siostry kontra rodzice czyli "Ja Cię kocham, a Ty wcale nie śpisz". // Uwielbiamy odwiedzać Park Oliwski i karmić kaczki (ale tylko specjalną karmą!!!).
1. Przygaszone światło, szum liści za oknem, blask ulubionej świecy – kocham październik! // 2. Skrzydlate głodomory. // 3. Moje miejsce na ziemi. // 4. "Chyba nadal mnie kochają skoro mogę leżeć na kanapie, a to małe nie". Powiem Ci w sekrecie mamo, że wyciągnęłam z twojej torebki kartę kredytową i włożyłam ją do butów taty! 1. Lubię bardzo tę pelerynę z szalem. // 2. "Mamo, bierzemy je wszystkie do domu. Podjedź tu z wózkiem i pomóż je pakować." // 3. Czy biedny Łatek odnajdzie swój dom? // 4. Pałac na wodzie. // Książeczka o Łatku, który szuka domu, to bestseller według New York Times'a. Dla mnie ważniejsze od pozycji w rankingach sprzedaży jest to, że w łagodny sposób oswaja dzieci, z tym że świat ma różne oblicza. Taka zresztą powinna być rola bajek. Mamy tu bezdomnego psiaka, który pisze listy do osób w okolicy przekonując w nich, że mógłby być wspaniałym towarzyszem. Nie od razu jednak udaje mu się znaleźć prawdziwy dom. "Czy mógłbym zostać Twoim psem?" to zabawna i wzruszająca opowieść dla najmłodszych, ale i dla rodziców.  1. Trzydzieści cztery lata. // 2. Mogłabym przystroić nimi całe mieszkanie. // 3. Porti, chyba niedługo zamienimy te spacery na ostry jogging, co Ty na to? // 4. Podziękowania za bilety kierujemy w stronę najlepszego męskiego krawca w mieście. //Świętowanie moich urodzin miało wiele obliczy. 1. Najlepsze "przyjęcie niespodzianka" na świecie! Nie mam pojęcia czym sobie zasłużyłam na takie cudowne przyjaciółki! // 2. Dekonstrukcja urodzinowego tortu. // 3. To co dziś robimy? // 4. Z "dobieranego" muszę się jeszcze podszkolić. // 

Ponad 5000 Klientek zapisało się do opcji "powiadom o dostępności" po wyprzedaniu się tej wełnianej kurtki. Uwielbiamy spełniać Wasze życzenia, więc zrobiłyśmy specjalny pre-order na styczeń. UWAGA! To nie oznacza, że nasz "baranek" wraca do regularnej sprzedaży. Wyprodukujemy tylko tyle sztuk ile teraz zamówicie. Aby utrzymać dla Was cenę (inflacja atakuje) to do jutra musimy zaklepać materiał, więc macie czas tylko do jutra. 1. Taki wdzięczny jest ten len. // 2. Zdjęcie pod tytułem "Tortury Portosa".  // 3. Takie proste, a takie piękne. // 4. Ten artykuł w Vogue to najdłuższa rzecz jaką przeczytałam w ostatnich kilku tygodniach… // Nasz mały dzielny pacjent. Z Portosem jest już lepiej!Ostatni raz jadłam ostrygi na rynku w Brukseli. Był 2020 rok i rozmawialiśmy o tym, że w Chinach szaleje jakiś nowy wirus…
Suszenie włosów. W sumie nie muszę mieć idealnej fryzury, ale czasem jednak miło. Nawet jeśli po paru minutach zostaje kompletnie zdewastowana. Pomidorowa TYLKO z ryżem. 

Dwudzionkowe historie. Czy czas mógłby na chwilę stanąć w miejscu?

Jak moda żegna się z ubraniami i zastawia pułapkę gdzieś indziej…

   We wrześniu,  po osiemnastu miesiącach pandemii, tygodnie mody pierwszy raz wróciły na stare tory. Na wybiegach znowu chodziły modelki, fotografowie polowali na najlepsze stylizacje przed pokazami, w knajpkach influencerzy, styliści i tak zwani „zakupowcy” z całego świata jak gdyby nigdy nic zażerali croissanty i pili siedemnastą tego dnia kawę. Niby wszystko po staremu, ale podobno tym razem ich dyskusje były głośniejsze i żywsze, uściski na pożegnanie mocniejsze, a pamięć w telefonach wypełniona po korek – tak jakby branża przeczuwała, że podobnych okazji nie będzie w przyszłości zbyt wiele. Coraz głośniej i częściej mówi się o tym, że ostatni czas pokazał nam wszystkim, jak wiele w branży mody powinno się zmienić. Czujemy pod skórą, że w obecnej rzeczywistości nie ma już powrotu do tego, co kiedyś.

    Dlaczego? Bo odejście od „szybkiej mody” to zjawisko, którego już nie sposób bagatelizować. Coraz więcej z nas bardzo roztropnie podchodzi do trendów – wybiera tylko to, co będzie można nosić w miarę długo (najgorętszy trend, na który ostatnio poleciałam to legginsy ze strzemieniem, ale jak same widzicie fascynacja nim nie minęła po jednym sezonie) albo kupuje sprawdzone klasyki, które służą przez wiele lat. Wyszliśmy z otumanienia i zmieniliśmy podejście do nabywania. Żegnamy zjawisko maksymalizmu (kupować jak najwięcej byle czego i byle gdzie)i rozpoczynamy erę „świadomej konsumpcji”. Cieszymy się z tego my, planeta, aktywiści… ale nie marki odzieżowe. One doskonale zdają sobie sprawę, że przy takich przemianach nie wcisną nam już siedmiu bluzek, czterech torebek i pięciu płaszczy w sezonie. Przede wszystkim, te z poprzednich lat, które kupiliśmy po wnikliwej analizie „za i przeciw” wciąż dobrze wyglądają. Poza tym, rynek z drugiej ręki oferuje coraz szerszy wybór. No i najważniejsze – kupujemy mniej, ale wybieramy rzeczy lepszej jakości – to kosztuje, a budżet nie jest z gumy. Szkoda nam pieniędzy na top, który po tygodniu będzie wyglądał jak ścierka.

   W ostatnim numerze Vogue przeczytałam, że wszystko co się nam sprzedaje ma wypełnić jakąś lukę. Zakupy dają przyjemność, a skoro stajemy się coraz bardziej oporni na modę i coraz rzadziej nabywamy ubrania (bo ile białych koszul czy ponadczasowych warkoczowych swetrów możemy kupić? ) to szukamy innych źródeł tych samych emocji.

    Pamiętam bardzo dobrze ten moment: wchodzę po raz pierwszy do sklepu Arket w Brukseli – połączenia odzieżowej sieciówki z rzeczami do wnętrz, zabawkami i ubrankami dla dzieci, książkami, kosmetykami, a nawet… kawiarnią. Najpierw kieruję się w stronę wieszaków z dżinsami, przymierzam kaszmirowy golf i białe t-shirty. Do kasy dochodzę jednak z myszką Maileg dla córeczki i kremem do rąk. Chcemy już wychodzić z mamą, ale widzimy, że się rozpadało więc siadamy w kawiarnianym kąciku i zamawiamy herbatę z gorącą owsianą bułeczką cynamonową – podaną, jakżeby inaczej, na porcelanie, którą mogę od razu kupić i odtworzyć później tę same chwilę we własnym domu. Ach! Jak miło było zanurzyć się w tej spójnej i łatwo dostępnej iluzji! Wychodząc już ze sklepu bardziej żałowałam, że nie kupiłam koca w kratę i notesu niż idealnego szarego swetra. "Wierzymy, że dzisiejszy klient potrzebuje różnych rzeczy pod jednym dachem – po to by dokonać właściwego wyboru i ze względu na wygodę", powiedziała Ulrika Bernhardtz, dyrektor kreatywna Arket. Trudno się nie zgodzić.

    Smak, zapach, dotyk, muzyka – to nośnik wspomnień i emocji lepszy niż ubrania. Zamiast tradycyjnych sklepów odzieżowych coraz częściej proponuje nam się atmosferę, przedmioty codziennego użytku, w końcu jedzenie i miejsce do rozmowy z przyjacielem. Moda wie, że nie może nas już tylko ubierać, aby przetrwać – musi być także obietnicą lepszej codzienności, zaoferować nam przedmioty, które bedą nas podnosić na duchu, pozwolą doświadczyć czegoś przyjemnego. Pewnie większość z Was uzna, że to diabelskie poczynania – domy mody i sieciówki znów próbują nas przechytrzyć. Ciężko jednak rozstrzygnąć co w tym związku jest przyczyną, a co skutkiem. Prawdopodobnie moda szuka sposobu na przetrwanie, ale równie dobrze może być tak, że to człowiek nie potrafi żyć bez szukania wzorów do naśladowania. Skoro ubrania nie są już źródłem wyznaczania statusu, bo klasyka wygrywa z sezonowością, to szukamy innych pól, które pomogą nam być na czasie, albo pozwolą pokazać światu, że znamy się na trendach.

    Jeśli spojrzeć do statystyk to wyraźnie zobaczymy, że na „modę” w jej klasycznym rozumieniu wydajemy dziś mniej. Za to coraz większą część swojego budżetu przeznaczamy na wnętrze, jedzenie, różnego rodzaju atrakcje w czasie wolnym i kosmetyki. Czy będzie to tak samo zgubne jak „fast fashion”? A może to jednak krok ku lepszemu? Nie musimy wpadać w tę samą pułapkę, bo mechanizmy obronne mamy już wypracowane. Ale czy naprawdę można być w modzie, jeśli nie można tego pokazać ubraniem?

 

Poduszka, świeczka i koc zamiast płaszcza i czapki.

   Sieciówki i wielkie domy mody coraz częściej skupiają działania właśnie na produktach związanych z wyposażeniem wnętrz. Zapewne zdają sobie sprawę, że muszą poszerzyć repertuar, skoro samych ubrań będziemy kupować mniej. My z kolei chcemy tę zakupową lukę czymś wypełnić – to już wiemy. A może to pandemia sprawiła, że moda w przypadku ubrań przestała mieć aż takie znaczenie? W końcu, przez prawie rok wiele z nas nie miało dla kogo się stroić i pochwalić udaną stylizacją, a kupować nową marynarkę tylko po to, aby docenił ją nasz kot, to jednak strata wysiłku i pieniędzy. Na dodatek, zamiast spotkań na mieście, wszyscy przerzuciliśmy się na teamsa i wideorozmowy, w trakcie których lepiej było widać nasz salon niż to, czy siedzimy przy stole w pięknie skrojonych wełnianych spodniach. Jaki z tego wniosek? Ważniejsze dla naszego „wizerunku” było to, czy na blacie w kuchni za naszymi plecami jest porządek, a na parapecie stoją świeże kwiaty, niż to, czy nie zapomniałyśmy przebrać dołu od piżamy przed rozmową z szefem.

    Pamiętam zresztą jak oglądając tvn24, w którym spora część dziennikarzy prowadziła programy siedząc we własnych czterech ścianach, zaczęłam przypatrywać się temu, jak mieszkają. Niektóre wnętrza były prawie puste („pewnie dużo pracuje i mało czasu spędza w domu, no i nie ma dzieci”), w innych widać było dużo pamiątek i zdjęć („dla tego prezentera na pewno ważne są relacje międzyludzkie”), a u kogoś zobaczyłam swój wymarzony fotel („nie wiedziałam, że ma taki dobry gust!”). Nasz mózg zawsze dąży do pewnego uporządkowania „zdania o kimś” i aby to zrobić stara się wykorzystać wszystkie informacje, które do niego docierają. Im bardziej są one charakterystyczne tym lepiej. Skoro coraz trudniej to zrobić patrząc jedynie na czyjś ubiór, to szukamy innych wskazówek. Najlepsze w tym jest to, że osoba, która jest oceniania też podświadomie zdaje sobie z tego sprawę – to stąd mieliśmy wysyp memów, w których wszyscy politycy ustawiali swoje kamerki naprzeciwko mniej lub bardziej okazałych regałów z książkami. Po prostu wiedzieli, że na tle Tołstoja będą wyglądać bardziej kompetentnie, niż gdyby usadowili się wśród góry pluszaków w pokoju dziecka.

    Pandemia sprawiła, że dom przestał być miejscem, w którym zdejmowaliśmy nasze społeczne maski, kryjówką do której nikt spoza najbliższego kręgu nie miał dostępu. Zaczął być z kolei źródłem wielu informacji i obiektem oceny. To skłoniło niektórych z nas aby lepiej mu się przyjrzeć i zadbać o niego. No dobrze, ale nawet gdyby pandemia nigdy się nie pojawiła, to nasze mieszkania i tak miały już szansę zabłysnąć w towarzystwie. Media społecznościowe to wielki akcelerator mody – na pierwszy rzut oka może się wydawać, że tej związanej ze strojem, ale ona miała  już wiele innych pól do popisu. Nasz ubiór od wielu lat mógł być oceniany w szkole, na studiach, w pracy, na spotkaniach z przyjaciółkami, w klubie, na koncercie i całej reszcie miejsc, w których się pojawiałyśmy – motywacji aby dobrze dobrze wyglądać miałyśmy wiele. Z mieszkaniem było inaczej. Dopiero media społecznościowe, w tym przede wszystkim Instagram, wystawiły nasze wnętrza na ocenę wirtualnych obserwatorów.

Uprzedzając pytania: właściwie wszystkie rzeczy na powyższym zdjęciu są od marki JOTEX. Jeśli rozważacie zakup, któregoś z foteli lub innych rzeczy z tego sklepu, to zerknijcie na opisy zdjęć poniżej – podaję tam bardzo duży kod zniżkowy!

    Kupujemy więcej rzeczy do domu, bo dostrzegliśmy że to, co nas otacza jest równie ważne dla naszego dobrostanu psychicznego co to, w czym chodzimy. Dziś mamy na to niezbite dowody. "Google, we współpracy z naukowcami z Uniwersytetu Johna Hopkinsa w USA i firmą Muuto, przygotowało przestrzeń zaprojektowaną w oparciu o zasady neuroestetyki, dziedziny, która bada, w jaki sposób estetyka może wpływać na nasz mózg i fizjologię. Zwiedzający mogli tam zobaczyć trzy pokoje – każdy charakteryzował się inną kolorystyką, fakturami, meblami, dodatkami, dźwiękami i zapachami. Chętni nosili w tym czasie specjalnie zaprojektowane czujniki, które badały ich tętno, temperaturę ciała oraz oddech. Po zwiedzeniu wystawy można było sprawdzić, jak zachowywało się ciało i umysł w każdej przestrzeni" (tutaj możecie przeczytać cały artykuł Cezarego Aszkielowicza na ten temat). Wyniki jasno pokazały, że odpowiedni wystrój wnętrza to nie dyrdymały i snobizm, ale sposób na relaks, złagodzenie stresu, a nawet niższe ciśnienie. Neuroestetyka i neuroarchitektura potwierdzają to, co od wieków intuicyjnie czuli artyści oraz projektanci. Moda na harmonijny szczęśliwy dom trwa od zawsze, ale to fakt, że dziś łatwiej niż kiedyś wpaść w pułapkę kompulsywnych zakupów do domu. Moda ma w tym swój udział, ale my nie musimy poddawać się tym, co nam dyktuje. Długo uczyłyśmy się tego, jak skompletować garderobę i nie kupować zbyt wiele i teraz wystarczy to zastosować w naszych domach. Tam też powinnyśmy zacząć od bazy. W przypadku ubrań były to na przykład dżinsy, biały t-shirt czy czarna marynarka. W mieszkaniu będzie to stolarka, podłoga, detale wykończeniowe, kolory ścian – w tych przypadkach warto postawić na jakość i klasykę. Stroje, które wybieramy powinny pasować od naszego stylu życia (wysokie obcasy i eleganckie sukienki raczej nie spełnią się jako codzienny strój trenerki fitness), a zbyt dosłowne zapożyczenia z paryskich apartamentów nie będą dobrze wyglądać w mieszkaniu na nowoczesnym osiedlu. I dokładnie tak, jak w przypadku używanych ubrań – jeśli coś się nam już nie podoba, dbajmy o to, aby znalazło nowego właściciela.

    Naszą narodową cechą jest masowe uleganie tymczasowym trendom, co zawsze w dość w krótkim czasie prowadzi do wypaczeń. Tak było ze stylem prowansalskim (bielone meble w połączeniu z lawendowym kolorem wyglądają dobrze w południowym słońcu, za to średnio w zestawieniu z plazmowym telewizorem, trzema dekoderami i sofą z IKEA), skandynawskim (podróbkę krzesła DSW znajdziemy w co drugim domu) czy wcześniej już wspomnianym – nadsekwańskim, którego symbolem w Polsce jest gipsowa atrapa kominka z epoki Ludwika XIV.  Klasyka, ale idąca z duchem czasu – to takich rzeczy szukam najczęściej do mojego mieszkania. Nigdy nie zanurzam się całkiem w jednym stylu i bardzo zależy mi na osobistym charakterze wnętrza. Nie traktuję tej przestrzeni jak dekoracji, tła do zdjęcia na Instagramie, ale raczej jak coś, co będzie kształtowało naszą codzienność. 

dywan, pufa, fotel, poduszka – Jotex (poniżej znajdziecie kod zniżkowy na 30%) // lawendowy sweter – MLE Collection // na pytania o ubranka maluszków odpowiadam w komentarzach :)

Przez żołądek do mody.

    Zastanawiacie się pewnie co ma wspólnego jedzenie z przemysłem modowym. Nie. Nie chodzi o bawełnę z ziemniaka. We wstępie wspomniałam, że „fast fashion” to wynik także tego, że zakupy dają nam przyjemność i dlatego oparcie się im wymaga od nas pewnej dozy dyscypliny. Podobnie jak powstrzymywanie się od słodyczy. Ale te dwie dziedziny łączy coś więcej. Podobnie jak światem mody, także kuchnią rządzą długofalowe trendy i chwilowe tendencje – widać wyraźnie, że obecna sytuacja na świecie  wpływa na nie w równym stopniu.

    Uczymy się kupować mniej ubrań, ale lepszej jakości, denerwuje nas, gdy słyszymy, jak sieciówki pozbywają się niesprzedanych ciuchów, zwracamy się w stronę małych polskich marek. A jak jest z jedzeniem? Dokładnie tak samo. Wolimy jeść mniejsze porcje, ale dania muszą być pyszne i zdrowe, uczymy się prowadzić gospodarstwo domowe zgodnie z ideą „zero waste”, szukamy lokalnych dostawców. Nie bardzo potrafię znaleźć argument, aby tej modzie nie ulegać – w końcu logiczniej jest inwestować w to, co na talerzu, niż w to, co na siebie wkładamy, bo w pierwszym przypadku na szali jest nie tylko dobro planety, ale także nasze zdrowie.

    Co więcej, odżywianie zgodne z najnowszymi trendami, to coś, co dla wielu może okazać się substytutem cotygodniowych wyprzedaży w Zarze. O ile kupowanie codziennie czegoś nowego do ubrania jest dziś „w złym tonie” (i z założenia jest po prostu niefajne), o tyle jeść możemy za każdym razem coś innego. Wczoraj wybrałam zupę pho, dziś wolę kaszę pęczak z warzywami, a wieczorem kilka kromek chleba na zakwasie z pobliskiej piekarni. Ba! Możemy to też sfotografować i pochwalić się światu swoim modnym posiłkiem, dokładnie tak samo jak stylizacją. Nieważne, że uwielbiamy minimalistyczny styl, a w szafie króluje czerń – w restauracji, czy we własnej kuchni możemy dać zaszaleć naszemu ekscentrycznemu alter ego.

    Wracając jednak do meritum – kiedyś, gdy poznawaliśmy nową osobę, pytaliśmy jakiej muzyki słucha, dziś pytamy co i gdzie lubi jeść. Bywanie na targach śniadaniowych to dziś lepszy sposób aby być na czasie, niż zakup torebki od Loewe. Z kolei domowe gotowanie stało się elementem wielkomiejskiej mody. Nawet „comfort food” nie ma być już tylko pyszne. Skoro już grzeszymy objadając się tłustymi i kalorycznymi frykasami, to jednak wykonujemy wysiłek i przyrządzamy je same, mając dzięki temu pełną kontrolę nad jakością składników i ich świeżością. U moich ulubionych influencerek widzę pewną spójność w codziennej diecie. Dziś jedzenie ma być wyrazem troski o zdrowie i samego siebie. Potrawy, które wybieramy i którymi chwalimy się w sieci nie mają być tylko piękne – to co jemy (i to czego NIE jemy) coraz częściej definiuje to, kim jesteśmy. Bardziej niż ubiór.

 PRZEPIS NA JESIENNE CIASTO, KTÓRE NIGDY NIE WYJDZIE Z MODY 

   Jak wiecie dzielę się z Wami przepisami tylko wtedy jeśli po ich  wielokrotnym przetestowaniu mam pewność, że są warte grzechu. Z takiej ilości składników wystarczy Wam ciasta  na dwa hmm… placki? Tarty? Gigantyczne „drożdżówki”? Sama nie wiem jak to nazwać, ale masy wychodzi sporo i naprawdę warto wszystko wykorzystać, bo ten deser znika błyskawicznie, a domownicy na pewno zażądają więcej. 

skład na ciasto:

400 g mąki + garść do podsypania

150 ml ciepłego mleka

30 g świeżych drożdży

50 ml oleju roślinnego

2 jajka

60 g cukru

100 g masła

skład na słodki farsz (na dwa ciasta):

5 jabłek pokrojonych w pół księżyce

konfitura z płatków róż (nie mylić z owocami)

laska wanilii

50 ml rumu

masło

płatki migdałów

Sos do polania na gotowe ciasto:

tabliczka białej czekolady

3 łyżki gęstej śmietany

Sposób przygotowania:

1. Świeże drożdże rozpuszczamy w ciepłym mleku z łyżką cukru i 2 łyżkami mąki. Zaczyn odstawiamy w ciepłe miejsce (najlepiej przykrywając lnianą serwetą). Po 15 minutach powinien podrosnąć. Do oddzielnej miski przesiewamy pozostałą mąkę, cukier i jajka. Dodajemy wyrośnięty zaczyn i jednocześnie mieszamy. Następnie dodajmy rozpuszczone i ostudzone (nie gorące!) masło i wyrabiamy ciasto (wyrabiam mechanicznie za pomocą haka, ale rękoma też da radę). Po kilku minutach wyrabiania ciasta dolewamy cienkim strumieniem olej i ponownie ugniatamy ciasto. W efekcie końcowym ciasto nie powinno kleić się do rąk. Odstawiamy ciast na minimum 45 minut.

2. W dużej patelni na małym ogniu rozpuszczamy masło i dodajemy umyte jabłka pokrojone w półksiężyce (pestki oczywiście wycinamy), dodajemy nasiona ze środka laski wanilii (samą laskę też można wrzucić – a co tam!), dolewamy rum i czekamy aż jabłka delikatnie zmiękną. 

3. Dzielimy ciasto na dwie części i rozwałkowujemy na dwa placki (proporcje w przepisie powinny wystarczyć na dwie sztuki ciasta). Na środku rozsmarowujemy pokaźną porcję konfitury z płatków róż i układamy jabłka. Delikatnie zaciągamy brzegi ciasta, aby uzyskać formę jak na zdjęciu. Posypujemy ciasto płatkami migdałów i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na około 15-20 minut (ciasto powinno być zarumienione). 

4. Do małego garnuszka wlewamy parę łyżek gęstej śmietany i stawiamy na bardzo małym ogniu. Dodajemy białą czekoladę i mieszamy aż do jej całkowitego roztopienia. Wyciągamy ciasto z piekarnika i polewamy jej tą pyszną miksturą. Dajcie znać czy Wam wyszło!

Podobno od czasu pandemii panuje moda na meble przypominające kokony. Pff! Ja ten trend uwielbiam od zawsze ;). Podaję obiecaną zniżkę do Jotexu – od dłuższego czasu znajduję tam ponadczasowe rzeczy do domu, które dobrze radzą sobie ze zmianą trendów. Jeśli w trakcie dokonywania zakupów wpiszecie kod KASIAOCT30 otrzymacie aż 30% rabatu na całe zamówienie plus 5% dodatkowego rabatu dla cen na czerwono (jednorazowa promocja dla każdego Klienta do 30.11.2021). Tutaj znajdziecie fotel, a tutaj lampę

Tik tak, tik tak.

    Sklep Oysho, należący do największego dziś koncernu odzieżowego Inditex, ruszył parę tygodni temu ze sprzedażą gier, w które pewnie wiele z Was grało w dzieciństwie, gdy padał deszcz. Oczywiście wszystko się wyprzedało nim zdążyłam powiedzieć „bingo”. Dlaczego marka sprzedająca na co dzień staniki i szlafroki postanowiła dodać do swojej oferty bierki?

    To kolejny dowód na to, że moda zaczyna wybrzmiewać w mniej materialnych aspektach naszego życia. Gdy ma się już dostęp do wszystkiego zaczynamy w końcu widzieć to, czego naprawdę pragniemy. Współprzeżywanie, szczęśliwe beztroskie chwile, rozwój duchowy to największe luksusy dzisiejszego świata. I nie chodzi wcale o to, aby urządzać wysublimowane pięcio-daniowe kolacje dla znajomych (wiem co mówię – jestem na tym etapie, w którym powstrzymuję się przed tym, aby zrobić sobie vifona na obiad byleby zyskać parę minut na układanie puzzli ze starszą córeczką), ale żeby dni nie uciekały nam przez palce niezauważone. Zabawne, że dziś  nawet czas wchodzi w romans z modą…

Modę na piękne książeczki dla dzieci akurat kocham i nie chcę, aby kiedykolwiek przeminęła. Żałuję, że nie mogę tu wrzucić tych wszystkich nagrań z mojego telefonu, na których razem udajemy odgłosy zwierząt (Wy za to raczej nie musicie żałować ;)). Książeczka "Agugu", której autorką jest Anna Trawka (pedagog i logopeda) to perfekcja w każdym calu. Obrazki są piękne, co ważne podobają się nie tylko dorosłym, ale i dzieciom, na długo potrafią skupić ich uwagę i motywują do pierwszych wypowiadania słów. Książka ze zdjęcia jest sprzedawana w potrójnej serii, tak aby wprowadzić kolejne wyzwania, gdy pierwsze sylaby zostaną już opanowane ( "Akuku" i "Gadu gadu"). Dziękuję autorce za ten piękny, wesoły (i głośny) czas przy czytaniu i za to, że chciało jej się wykonać tyle pracy, aby stworzyć coś wartościowego. 

   Na prezentacjach topowych marek, gdzie influencerzy mają okazję się pokazać, nikt raczej nie powie, że w ostatni weekend spędził pięć godzin na scrollowaniu instagrama, a potem siedział na kanapie. I o ile w wielu przypadkach opowiadanie o swoich przemyśleniach po obejrzeniu dzieł Fangora jest czystym snobizmem, to i tak cieszę się, że wpływowe osoby próbują przekonać szerszą widownie do tego, aby chociaż wyjść na spacer i upiec ciasto. Lepsze to, niż otworzyć paczkę czipsów do kolejnego „serialu wydmuszki” na Netflixie.

    To paradoks, że z jednej strony wiele z nas chwali się w sieci tym, jak spędza wolny czas (wygląda na to, że w ostatni weekend połowa Polek, które obserwuję była w Elektrowni Powiśle na wyprzedażach ubrań celebrytek) z drugiej – to właśnie media społecznościowe kradną go najwięcej. I to wcale nie jest „modne”. Na czasie są teraz z kolei wieczory z planszówkami, bywanie na wystawach, przedziwne odmiany jogi, tematyczne spotkania z przyjaciółmi – czyli wszystko to, co w jakiś sposób wzbogaci naszą duszę i umysł, ale nie pozostanie po tym żadna namacalna rzecz (no chyba, że ktoś ukradnie sobie pionka na pamiątkę).  

Każda chwila może być wartościowa. U nas zmiana pościeli to, jak wizyta Jump City. Już dawno zauważyłam, że taka niepozorna czynność, to jeden z najfajniejszych plenerów na rodzinne zdjęcia. Śmieję się pod nosem, bo nawet tu wkrada się moda – lniane pościele zawojowały Instagram. Ja wybieram te od polskich marek

Pościel od So Linen! nie ma żadnych guzików ani plastikowych elementów, co jest bardzo istotne, jeśli oddajecie pościel do magla. Podoba mi się, że idea marki jest to, aby ich produkty można było przekazywać z pokolenia na pokolenie, bo są tak trwałe. W ofercie tej marki są też piękne obrusy (mam jeden i jego jakość zachwyca). 

   Zakupy to szereg wyborów jakich dokonujemy na poczet komfortu naszego życia. Dzięki nim możemy jeść, mieszkać i żyć coraz piękniej. Tylko od nas zależy, czy skupimy się na tym, aby kupować, czy będziemy korzystać z tego, co już kupiłyśmy. Nieważne czy mowa o płaszczu, fotelu, perfumach czy robocie kuchennym.

    Zbliżają się moje urodziny – gdy mąż zadał mi pytanie, co bym chciała dostać od niego w prezencie, to wyciągnęłam długą listę i zaczęłam czytać. Ha, ha, ha – nieeee, nie zrobiłam tak, ale kilka rzeczy od razu przyszło mi do głowy. Spacer z alpakami z całą rodziną za Przodkowem? Przyjęcie w ulubionej restauracji? Dwa dni tylko z nim i córeczkami za miastem? Albo wymarzony kurs gotowania z Mimi Thorisson? Ma w czym wybierać. W każdym razie, przez myśl mi nie przeszło, aby prezentem była nowa torebka. A to niby blog o modzie, prawda?

*  *  *