Nie lubię lata, bo uświadamia mi, że zaniedbałam siebie – majowe umilacze czyli kilka sposobów, aby ekstremalnie szybko przywrócić wakacyjny „vibe” w głowie

Wpis powstał we współpracy z marką Azure Tan, Veoli Botanica i Awesome Cosmetics. 

 

  Trochę w tym tytule przesadziłam, ale gdy wszyscy na około cieszą się już na lato, ja odczuwam gdzieś pod skórą napięcie, że to już, lada moment. Nim się obejrzę przyjdzie czas rozprężenia, na który nie jestem gotowa. Tyle jeszcze spraw do załatwienia, tyle miałam zrobić, aby to lato było fajniejsze, no i ja miałam być już ciut inną osobą, gdy nadejdzie. Wysportowaną, opaloną i zrelaksowaną, bez listy zadań do wykonania, która z każdym dniem jest coraz dłuższa.

  Jestem mistrzynią w jesiennym „trybie goblina” czyli chowaniu się w swojej norce gdy przychodzi jesień, wynajdywaniu świątecznego nastroju i tak dalej. Ale z latem jest inaczej. Im bliżej do Nocy Świętojańskiej, tym częściej muszę walczyć ze swoją neurotyczną naturą, która podpowiada mi, że „aby móc cieszyć się letnim czasem, musisz jeszcze zrobić to, to i to”. Dokończyć remont porzucony na finiszu, zamknąć projekt, który zaczęłam trzy miesiące temu i w połowie zorientowałam się, że chyba nie dam rady go ciągnąć, jeśli chcę mieć tyle czasu dla rodziny, ile potrzebuję. Nie wspominając już o masie innych rzeczy, które udowadniają, że prokrastynacja to moje drugie imię.

  Według profesora Jarosława Michałowskiego (za „Wysokie obcasy”), psychologa i terapeuty, takie zachowania mogą wynikać z nieadaptacyjnego perfekcjonizmu, czyli „perfekcjonizmu podszytego niewiarą we własne możliwości. Jeśli nie zrobię czegoś perfekcyjnie, to poniosę porażkę. A że trudno o perfekcję, to ociągamy się z działaniem. Takie są przyczyny o podłożu psychologicznym”. Odkładamy coś „na potem”, które nigdy nie następuje, a my wciąż mamy poczucie, że nie zasłużyłyśmy na nagrodę i odpoczynek, no bo nie wykonałyśmy założonego planu. Inna sprawa, że gdy inni cieszą się z długich letnich wieczorów, hamaka i słodkiego lenistwa, my, kobiety, wciąż zastanawiamy się co można by było zrobić, aby wszystkim wokoło było jeszcze milej. Chcemy być idealne i idealnie wywiązywać się ze swoich obowiązków, bo od tysiącleci stawiano nam poprzeczkę bardzo wysoko.  

Przechodząc do meritum – chciałabym poczuć wakacyjny klimat już teraz, będąc nadal tą samą „ja” – trochę zdenerwowaną, martwiącą się na zapas, bez idealnych nóg i perspektywy dwóch tygodni na Malediwach. Typowe blogowe „pitu pitu” powinno się teraz rozpocząć od stwierdzenia, że wszystko jest w naszej głowie, ale uważam, że to tylko po części prawda. Aby do „randomowego” tygodnia wpleść trochę wakacyjnego nastroju trzeba konkretów. I kilka z nich mam zamiar Wam zafundować – może pomogą też Wam?

zestaw z muślinowej bawełny – MLE (dostępny na przełomie maja i czerwca)

 

1. Cykady, fortepian i szum fal.

  Zacznijmy od muzyki. Specjalnie dla moich Czytelniczek stworzyłam zupełnie nową playlistę na lato. Wiem, jak wiele z Was zapisało sobie moje poprzednie propozycje i cieszę się, że utwory, które tak pozytywnie działały na mnie w ciągu różnych pór roku, Wam też sprawiły przyjemność. „Lato w biurze MLE 2024” to blisko półtorej godziny muzyki, która w subtelny sposób doda do Waszej codzienności odrobinę letniej świeżości. Mam nadzieję, że gdziekolwiek będziecie jej słuchać, poczujecie się jak na pikniku w oliwnym gaju.   

"Lato w biurze MLE" 

 

2. Galette z brzoskwiniami.  

  Zadbałyśmy już o zmysł słuchu, teraz czas na smak. Zauważyłyście, że gdy rozmarzymy się na temat danej pory roku, zwykle wymieniamy to, co najbardziej lubimy wtedy jeść? „Wyjedziemy na wakacje i znów zjem tę pyszną włoską burratę” albo „zimą uwielbiam zapach gorących jabłek z cynamonem i wanilią”. Kilka tygodni temu niejedna z nas pewnie rzuciła, że „już nie może się doczekać szparagów z jajkiem sadzonym”, ale w przypadku lata ta lista jest chyba najdłuższa ze wszystkich. To czas obfitości i świeżości, a plony, które przynosi potrafi ożywić w nas najpiękniejsze wspomnienia. Wystarczy jeden kawałek ciasta z owocami polanego odrobiną śmietany, aby przenieść się na chwilę do sielskich obrazów, jak z Pana Tadeusza. Swoją drogą, ten przepis wygląda trochę jak wyciągnięty z jakiegoś dzieła epoki Romantyzmu. A smakuje jak poezja! Znalazłam go kiedyś u Rozkosznego i pokochałam za to idealne, kruche ciasto – mówię Wam, że już zawsze będziecie je chciały robić z tego przepisu.

PROSTE LISTKUJĄCE KRUCHE CIASTO Z OWOCAMI OD ROZKOSZNEGO

Skład:

na ciasto:

1 szklanka, plus dwie łyżki (150 g) mąki pszennej

1 łyżeczka cukru

¼ łyżeczki soli morskiej drobnoziarnistej

100 g zimnego masła, pokrojonego na małe kawałki

120 g serka kremowego typu Philadelphia

na wypełnienie:

dowolne owoce około 750 g (ja wybrałam brzoskwinie) 

100 g cukru pudru 

sok z ½ cytryny

szczypta soli

1 łyżka mąki ziemniaczanej

ziarenka z 1 laski wanilii (lub 1 łyżka ekstraktu, lub 1 cukier waniliowy)

1 łyżki bułki tartej

1 jajko, roztrzepane

cukier do posypania, najlepiej gruboziarnisty

śmietana lub lody do podania

A oto jak to zrobić: 

Wszystkie składniki na ciasto włóż do misy robota kuchennego. Możesz też zagnieść ciasto ręcznie. Uformuj dysk, spłaszcz go i owiń folią spożywczą. Wstaw do lodówki na godzinę lub 20 minut do zamrażarki, jeśli bardzo, ale to bardzo Ci się śpieszy. W międzyczasie przygotuj owoce. Owoce odpestkuj i pokrój na plasterki, dodaj 100 g cukru, skrop sokiem z cytryny, dodaj szczyptę soli, wanilię i mąkę ziemniaczaną. Odstaw na min. 30 minut, aż owoce puszczą sok. Sok przelej do garnuszka, zagotuj. Gotuj na małym ogniu, często mieszając, aż zgęstnieje na rzadki kisiel, około 3 minuty. Wymieszaj powstałą glazurę z owocami. Odstaw do całkowitego wystygnięcia. W międzyczasie rozgrzej piekarnik do 220 stopni Celsjusza (góra-dół). Galette wraz z papierem zsuń z talerza na blachę. Posmaruj boki roztrzepanym jajkiem i posyp cukrem, najlepiej gruboziarnistym. Piecz około 25 – 30 minut, aż spód i boki będą mocno zarumienione. Jeśli wierzch zacznie się zbyt szybko przypiekać, przykryj go folią aluminiową. Wystudź na blaszce. Zjedz koniecznie z lodami lub bitą śmietaną. Galette najlepiej smakuje w dzień wypiekania, ale raczej ma małe szansę przetrwać dłużej. 

3. Jak pachnie lato na naszej skórze?

  Sporo z Was pyta mnie w komentarzach o perfumeryjne polecenia, a ja, jak stara nudziara, od lat odpowiadam, że tylko Chanel 5, ale w tym sezonie trochę zaszalałam. Poniżej kilka moich wakacyjnych wyborów, a w nich zapach piasku i morza zamknięty w olejku, próba zamknięcia nastroju pewnego zdjęcia w butelce i coś, co będziecie mogły dzielić z Waszą drugą połówką. 

– L'APÉRO sea, sud & sun (maleństwo, które zmieści się do kopertówki)

Oplotka FUMÉE

Byredo 1996 

Chanel PREMIERE (odświeżona wersja kultowego zapachu)

Książki pokazane na zdjęciu to (od góry): "Provence Glory"  Francois Simon // "Sztuka podróży" Travelicious // "Great Escapes Europe" Angelika Taschen // "Chateau Life" Jane Webster, Robyn Lea // 

 

4. Podróże małe i… te jeszcze mniejsze.

  „Ten kto za dzieciaka opanował sztukę szukania przygód na podwórku tuż za domem, ten w dorosłości będzie potrafił odnaleźć radość w najprostszych rzeczach” – ktoś mądry powiedział mi to kiedyś, gdy jako mała dziewczynka, bawiłam się piątą godzinę na trzepaku. Dziś doskonale wiem, co miał na myśli. Te najcudowniejsze wakacyjne wspomnienia nie zależą zwykle od celu naszej podróży – nawet jeśli ten jest piękny i odległy – ale od pracy jaką włożymy w czas, który został nam dany. Tak, pracy, bo delektowanie się otoczeniem jest sztuką, której niektórzy nie opanują nawet w pięciogwiazdkowym hotelu na Lazurowym Wybrzeżu.

 Według ekspertów tegoroczne wakacje staną pod znakiem lokalnego odkrywania – chodzi o minimum stresu związanego z podróżą, a maksimum powolnego doświadczania. Chociaż przeglądając te piękne albumy, które widzicie na zdjęciu powyżej, można zacząć marzyć o Prowansji i Capri, to szybciej poczuję ten wakacyjny „vibe” gdy zaplanuję na sobotę wycieczkę rowerową. Mniej stresu, a dla dzieci dmuchanie dmuchawców to i tak najlepsza zabawa pod słońcem. 

Kosmetyki od tej polskiej marki używam już od października zeszłego roku. Awesome Cosmetics jest pierwszą i polską marką, która w swoich kosmetykach stosuje hypskin. Jest to bioaktywna substancja naturalnego pochodzenia, pozyskiwana jest z ekstraktu z rzadkiej odmiany alg morskich. Badania producenta substancji pokazują, że działanie 1% hypskinu może być porównywalne do działania 0,3% retinolu. Marka o wszystkich składnikach rzetelnie informuje klientki w imię idei: transparentność to podstawa budowania dobrych relacji, dlatego poza informacją o tym, że dany kosmetyk posiada na przykład ponad 98% substancji naturalnych, zawsze dostajemy także informację o tym, co składa się na te 2% i dlaczego ich wykorzystanie okazało się lepsze od naturalnych zamienników.

 

5. Hej! Nie czekaj na hotelowe SPA. 

  Przychodzi wieczór, a na ścianach mojej łazienki wciąż tańczą promienie zachodzącego słońca. To detale, ale czasem wystarczą, aby zamienić codzienne czynności w przyjemne chwile dla siebie. Wykorzystuję więc te kilka dodatkowych minut w dziennym świetle, aby przyjrzeć się swojej skórze, przewertować łazienkową szafkę i na spokojnie zastanowić się, które z kosmetyków mi służą, a o których lepiej zapomnieć… i Wam nie polecać (to, że tak często widzicie u mnie te same marki wynika z tego, że większość nowych ofert odrzucam po przetestowaniu – niestety nie wszystkie popularne kosmetyki po przeanalizowaniu składów są warte naszych pieniędzy). Moja letnia kosmetyczka przedstawia się w ten sposób:

  Awesome Cosmetics – zamiast ekspresowej pielęgnacji (mycie i krem) dodam jeszcze coś, tak aby pielęgnacja była szersza. Seria Hydro Feeling to kompletna pielęgnacja – od oczyszczania przez tonizowanie, nawilżanie i odżywianie. W jej skład wchodzi żel do mycia twarzy, esencja tonizująca, serum i krem. Esencja tonizująca to też świetny produkt na przykład w długą podróż, gdy chcemy dać naszej skórze odrobinę wytchnienia, ale bez dotykania jej palcami. „W każdym kosmetyku łączymy wiele składników aktywnych w naprawdę dużych stężeniach. Zamiast zrobienia z takiej mieszanki trzech kremów, my stawiamy na jeden o wyjątkowo bogatym wnętrzu.” – mówią twórcy marki. Z kodem rabatowym o treści KASIA20 otrzymacie 20% rabatu na cały asortyment w Awesome Cosmetics (kod działa do 26 maja).

  Veoli Botanica – do mojej kosmetyczki wróciło w końcu serum pod oczy, które przez jakiś czas było wyprzedane, ale teraz znów można je kupić. Mówię Wam, że gdy raz go spróbujecie ciężko będzie Wam się  z nim rozstać. Niweluje cienie, oznaki zmęczenia i nie odkłada się w zmarszczkach. Po prostu hit! A skoro to wpis między innymi o letniej pielęgnacji, to nie mogę zapomnieć o filtrze – i Wy też proszę nie zapominajcie. Wyrzućcie kosmetyki przeciwsłoneczne z poprzedniego sezonu – nie nadają się już do uzytku. Na opakowaniach kosmetyków jest oznaczenie w postaci rysunku otwartego słoiczka – wskazuje on ile czasu po otwarciu produkt nadaje się do użycia. W przypadku kremów z filtrem najczęściej jest to czas od sześciu do dziewięciu miesięcy. Zwróćcie też uwagę na parametry ochronne kremu, tutaj mała ściąga:

SPF – określa stopień ochrony skóry przed promieniowaniem UVB, które odpowiada za opaleniznę oraz oparzenia słoneczne. Wartość SPF oznacza się poprzez porównanie czasu, po jakim na naszej skórze pojawi się rumień przy zastosowaniu produktu z SPF i bez niego. Należy pamiętać, że SPF nie zapewnia ochrony przed promieniowaniem UVA, które może prowadzić do przyspieszonego starzenia się skóry i zwiększonego ryzyka wystąpienia nowotworów.  

UVB – zawiera filtry przeciw promieniowaniu UVB odpowiedzialnemu m.in. za poparzenia słoneczne, reakcje alergiczne i nowotwory skóry.

PA ++++ – bardzo wysoka ochrona przeciwsłoneczna przed promieniowaniem UVA. Cztery plusiki to najwyższa możliwa ochrona.

HEV/IR – ochrona przed szkodliwym działaniem światła niebieskiego emitowanego przez ekrany (HEV) oraz ochrona przed promieniowaniem podczerwonym Infrared (IR).

PPD – wartość PPD stanowi wskaźnik skuteczności kremu z filtrem w ochronie przed promieniowaniem UVA, które jest głównym czynnikiem przyczyniającym się do fotostarzenia. Wartość PPD mówi nam o tym, ile razy zmniejszy się dawka promieniowania UVA absorbowanego przez skórę.

Lekki krem ochronny SPF przeciw fotostarzeniu BUT FIRST, SUNSCREEN (zawiera wszystkie wymienione powyżej zabezpieczenia) i rozświetlająco-liftingująco-naprawcze serum pod oczy i na powieki 20 SECONDS MAGIC EYE TREATMENT GLAM oraz  od Veoli Botanica. Kod rabatowy makelifeeasier20 daje -20% na wszystko.

4. A może to pokłosie funkcjonującego przekonania, że latem powinnyśmy być najlepszą wersją siebie?

  Na balet wróciłam miesiąc temu, zamiast – tak jak to sobie kiedyś obiecałam – we wrześniu zeszłego roku, nie pamiętam też kiedy ostatni raz biegałam. W przeszłości wydawało mi się, że nigdy nie dam się wplątać w gonitwę typu „zostało 63 dni do lata! Czas rozpocząć akcję bikini!”, ale po dwóch ciążach trochę inaczej na to patrzę. Podobno łatwiej jest być mamą, gdy zaakceptuje się fakt, że nie wszystko musi zawsze wyglądać idealnie. Albo dom, albo dzieci, albo ja – jeśli są kobiety, które siedem dni w tygodniu przez 24 godziny na dobę kontrolują cały chaos wokół siebie i niczego nie odpuszczają, to chętnie poznam ich sekret. Póki co godzę się z faktem, że drabinki na brzuchu do czerwca nie wyhoduje (i bądźmy ze sobą od razu szczere – do września też pewnie się to nie uda) i stawiam tylko na ekspresowe rozwiązania. Opalenizna – to jest dla mnie klucz do tego, aby z większą przyjemnością wkładać letnie ubrania. W aplikowaniu samoopalaczy doszłam do prawdziwej perfekcji, więc zdradzę Wam kilka moich „lifehacków”, a raczej „tanhacków”:

– Jeśli nie masz czasu (albo ochoty) aby robić peeling przed użyciem samoopalacza, to wsmaruj krem albo balsam w kostki, pięty, kolana, nadgarstki i łokcie (także po wewnętrznej stronie) i po paru minutach rozpocznij aplikację samoopalacza.

– Zawsze nakładaj samoopalacz welurową rękawicą. Umycie rąk po aplikacji nie wystarczy, bo minimalna ilość produktu może zostać pod paznokciami, czy przy wysuszonych skórkach. Żółty kolor w tych miejscach nie wygląda dobrze ;).  

– Jeśli nie masz specjalnej rękawicy, możesz użyć jednorazowych rękawiczek silikonowych. Dobrze sprawdzą się w przypadku balsamów samoopalających, a jeśli używasz pianki to pamiętaj aby wsmarować ją jak najszybciej, bo rękawiczki nie zblendują produktu tak dobrze jak welurowa rękawica.  

Wszystko, co tylko może być potrzebne do uzyskania domowej opalenizny. Mamy tu "usuwacz" nieplanowanych przebarwień, silnie opalającą piankę (polecam tym bardziej doświadczonym, daje super mocny efetk), puder, który redukuje uczucie lepkości po nałożeniu samoopalacza, masło do ciała (ładny naturalny efekt, dobry dla początkujących), produkty pielęgnacyjne i jednocześnie opalające do twarzy, peeling, spray do twarzy i rękawicę do rozprowadzania kosmetyku. Wszystko od Azure Tan (z kodem mle15 macie 15% rabatu).

 

– Samoopalacza nie nakładamy na dłonie powyżej nadgarstka. Na koniec aplikacji możemy delikatnie przyłożyć rękawicę do nadgarstków i delikatnie „przeciągnąć” ją w stronę palców (podobnie postępujemy przy wierzchach stóp – nie dochodzimy do palców).

– Używając kropelek do twarzy największą ilość produktu nałóż na te miejsca, które zwykle są najbardziej wystawione na słońce – nos, kości policzkowe, szczyt czoła. Pamiętaj, że tego typu produkty lubią się odkładać na linii włosów, czyli przy uszach i linii brwi. Na końcu dobrze jest te miejsca delikatnie przetrzeć ręcznikiem czy chusteczką, aby ściągnąć nadmiar. Nie zapominaj nałożyć produktu na szyję!

Kolor opalenizny, który widzicie na zdjęciu to efekt tylko jednorazowego nałożenia Azure Tan Shimmering – stopniowo opalającego masła do ciała (po 24 godzinach od nałożenia, po 12 godzinach zmyłam produkt). Masło posiada też właściwości nawilżające. Z kodem mle15 otrzymacie 15% zniżki na całą markę Azure Tan w sklepie Organic Concept.

 

  Artykuł miał być o ekspresowych sposobach na wakacyjny nastrój, ale pozwólcie, że na koniec stanę jednak w kontrze do samej siebie. Na około wciąż słyszymy narrację, która mówi: rób tylko to, na co masz ochotę, ale z punktu widzenia procesów poznawczych naszego umysłu jest to kompletna bzdura. Prawdziwą satysfakcję i przyjemność daje nam osiąganie postawionych celów, często takich, które wymagają wysiłku. Ekspresowe przyjemności to w ogóle ryzykowny temat. Dzięki badaniom z dziedziny neuropsychologii wiemy, że kryje się za nimi nagły wzrost dopaminy, odpowiedzialnej za nasze poczucie zadowolenia. W naturze nie ma nic za darmo i najczęściej szybki skok oznacza później równie szybki spadek, czyli mocno obniżony nastrój i silną demotywację (za "Dopamine and effort" Walton, 2019). Ewolucja zaprogramowała nasz mózg w taki sposób, aby przez cały czas łaknął dopaminy. Pierwotnie miała ona powoli wzrastać w sytuacjach, które zwiększały nasze prawdopodobieństwo przetrwania, to jest:

– polowanie

– budowanie

– gotowanie

– odkrywanie

– stosunki seksualne

  Dopamina była "nagrodą" za odpowiednie zachowania. W którymś momencie zorientowaliśmy się jednak, że istnieją prostsze i mniej męczące sposoby na to, aby podnieść poziom dopaminy. Te „proste przyjemności” to przede wszystkim:

– cukier

– scrollowanie internetu

– alkohol

– nikotyna

– wciągające seriale

– gry

  Na dodatek jeśli nie reglamentujemy sobie „szybkich przyjemności”, to przestają nam dostarczać dopaminy i potrzebujemy ich coraz więcej. Jak zatem najlepiej złapiemy tę letnią atmosferą, skoro kieliszek wina o zachodzie słońca odpada? W akcji – jeśli chcemy zjeść coś słodkiego, niech będzie to własnoręcznie upieczone ciasto z czerwcowych owoców, a nie batonik z supermarketu. Jeśli potrzebujemy fizycznego odpoczynku, to nie na kanapie, tylko na trawie w parku, czy ogrodzie. Mamy kwadrans na reset po trudnym spotkaniu? Zamiast przeglądać rolki na instagramie, przejdźmy się i – jak idiotycznie to nie zabrzmi – powąchajmy kwiaty kwitnące na drzewach. Nie żebym wyrzucała Was teraz z bloga – co to, to nie… ale artykuł się właśnie kończy, więc zapraszam Ciebie na mały spacer. Popatrzymy – nawet jeśli z zupełnie innych miejsc – na to samo niebo, zapewnimy sobie powolny skok dopaminy i przestaniemy myśleć o tym, że lato nas pogania.  

 

*  *  *

 

 

 

CARBONARA ZE SZPARAGAMI

   Kiedy w warzywniaku pojawiają się pierwsze szparagi, łapię intuicyjnie za pęczek i wizualizuję, że będzie z nich coś dobrego. W głowie krążą proporcje sosu holenderskiego z którymi szparagi są za pan brat. Szybko jednak przychodzi myśl, a może dodać je do tarty z kozim serem? Ech, szkoda zachodu. Są tak kruche, połączmy je z makaronem, żółtkami wymieszanymi z parmezanem i nic więcej. Taka wiosenna wersja carbonary. Jak na włoską kuchnię przystało, robi się ją błyskawicznie, a smakuje tak, że ciężko się od niej oderwać. Doskonała również na zimno. Jestem ciekawa, jak spodoba się Wam w wersji wegetariańskiej.

Skład:

200 g makaronu spaghetti

250 g szparagów

150 g tartego sera parmezan

3 żółtka

szczypta soli

4 łyżki wody z gotowania makaronu

do smażenia: oliwa z oliwek

do podania: garść tartego parmezanu

A oto jak to zrobić: 
1. Szparagi dokładnie myjemy i urywamy twarde końcówki. Drobno kroimy i wrzucamy na rozgrzaną patelnię z oliwą i doprawiamy solą. W międzyczasie gotujemy makaron według instrukcji na opakowaniu. Do szparagów dodajemy 4 łyżki wody z makaronu i ugotowany i odcedzony makaron.

2. Do małej miseczki dodajemy żółtka i tarty ser parmezan. Łączymy do uzyskania jednolitej konsystencji. Przekładamy na patelnię ze szparagami i makaronem. Dokładnie mieszamy. Przed podaniem posypmy tartym parmezanem.

Wiosenne umilacze, czyli kilka słów o walce z przymusem piękna, zakupach przed którymi nie mogłam się powstrzymać, propozycje wielkanocnych przepisów i wiele więcej.

Wpis powstał we współpracy z Fridge, OioLab, Dermz Laboratories oraz Slaap. Dzięki współpracom wszystkie artykuły na blogu są bezpłatne.

 

  Bardzo jestem ciekawa, w jakich okolicznościach zaglądacie do mnie w tym wiosennym czasie? Na chwilę przed wyjściem do pracy? Po długim usypianiu dzieci? Gdy siedzisz z koleżanką na kawie? Albo, gdy po posprzątaniu mieszkania, ugotowaniu kolacji i nakrzyczeniu na męża masz w końcu te 120 sekund dla siebie? ;)

   Zdaję sobie sprawę jak cenny jest ten Wasz czas, zwłaszcza teraz, gdy pierwsze ciepłe dni pozwalają nam coraz częściej patrzeć w górę na kwitnące drzewa, a nie w ekran telefonu czy laptopa. Dlatego dzisiejszy wpis będzie czymś w rodzaju mojego subiektywnego „newsroomu” o rzeczach, wydarzeniach czy zjawiskach, które mnie w ostatnim czasie zaskoczyły, zachwyciły, zmieniły punkt widzenia albo rozwiązały, chociaż najmniejszy problem w mojej codziennej rutynie. Postaram się nie przedłużać, tak abyście zdążyły dotrzeć do końca, nim wykipi Wam mleko do kawy! 

 

1. Ubrania z drugiej ręki kontra Urząd Skarbowy.

  Na użytkowniczki (i użytkowników pewnie też) portalu Vinted padł blady strach – w mediach gruchnęła wiadomość, że za sprzedaż rzeczy na Vinted (i innych podobnych serwisach) trzeba będzie płacić podatki i prowadzić ewidencje transakcji. No i że Urząd Skarbowy tak naprawdę już wszystko wie, bo zgodnie z dyrektywą DAC7 serwisy mają obowiązek przekazać dane swoich użytkowników. Czy to oznacza, że wprowadzenie własnych rzeczy do drugiego obiegi przestanie się opłacać? No i czy w ogóle będzie nam się chciało bawić w to całe robienie zdjęć, przygotowywanie skrupulatnych opisów i negocjacje z zainteresowanymi (-„ja kupię te klapki od Pani”, – „Ale ja je wystawiłam za darmo…”, – ”To w takim razie je wezmę, jeśli Pani zapłaci za przesyłkę” i tym podobne) skoro mają nas jeszcze spotkać za to jakieś nieprzyjemności? Bez paniki. Po pierwsze Marcin Gruszka, rzecznik prasowy Allegro, precyzuje, że proces legislacyjny wdrażający dyrektywę DAC7 do polskiego porządku prawnego wciąż trwa. — Na ten moment nie ma polskiej podstawy prawnej, która zobowiązywałaby platformy do zbierania czy przekazywania danych do KAS w tym zakresie. Czekamy jednak na ostateczne wersje polskich przepisów, aby poznać kształt i termin przekazywania raportów do organów skarbowych — dodaje (za portalem kobieta.onet.pl). A poza tym, aby Urząd Skarbowy w ogóle się nami zainteresował musielibyśmy zarobić na sprzedaży ponad 2000 euro w ciągu jednego roku lub zrealizować więcej niż 30 transakcji (albo sprzedać rzeczy, które posiadamy krócej niż pół roku). Bez obaw robię więc wiosenne porządki w szafie i w przyszłym miesiącu zakładam własny profil ;). 

koszula – MLE // rozszerzane dżinsy – Massimo Dutti (obecna kolekcja, ale przerabiane w kilku miejscach) // sweter – męża (z Arket) // skórzane buty – Zara

2. Wielkanoc nie jest przereklamowana.

 Tyle się mówi o bożonarodzeniowym nastroju, o tym jak go poczuć i jaki jest ważny. Przed Wielkanocą w ogóle nie ma tego problemu, bo… nikt nawet za bardzo go nie szuka. Podczas gdy w grudniu telewizja, prasa, wystawy sklepowe, a internet to już w ogóle dosłownie ociekają bożonarodzeniową atmosferą, to przed Wielkanocą mamy spokój. Skąd wynika ta różnica? Dlaczego potężne macki konsumpcjonizmu jakoś nie potrafią w tym czasie dobrze przeniknąć do naszych umysłów? Czy chodzi o to, że nie kupujemy prezentów? Od biedy jest przecież zajączek, który ukrywa dla dzieci różne drobiazgi, ale chyba jego potencjał zakupowy jest dla wielkich koncernów za mały, aby opierać na nim całą machinę promocji ;).

  Rozglądając się na około i słuchając planów bliższych i dalszych znajomych na ten tydzień widzę, że mniej z nas w ogóle obchodzi te święta na poważnie. Boże Narodzenie jest w jakimś sensie bardziej egalitarne, dla wszystkich, obchodzą je także ci, którzy z chrześcijaństwem od dawna nie mają po drodze. Większość rytuałów związanych z Bożym Narodzeniem nie wynika z religii (w Piśmie Świętym nie ma słowa o pieczeniu pierników, ubieraniu choinki czy latających reniferach). Wielkanoc jest pod tym względem bardziej zobowiązująca (tu mała dygresja – nie oceniam tego i nie twierdzę, że jakieś święto jest fajniejsze od drugiego, bo „łatwiej je obchodzić”). W wielkie przygotowania angażują się przede wszystkim osoby wierzące lub mocno przywiązane do tradycji. U mnie jest malowanie pisanek, ścisły post w Wielki Piątek, święcenie pokarmów, eleganckie śniadanie, no i oczywiście Śmigus Dyngus. Mam poczucie, że w moim domu Święta Wielkanocne są dosyć konserwatywne, ale może tak mi się tylko wydaje? Wszystko zależy przecież od punktu odniesienia i do kogo się porównujemy (o ile w ogóle to robimy).

Wracając jednak do nastroju – gdybym miała znaleźć jakiś wspólny mianownik łączący tych wierzących i nie, tradycjonalistów i postępowców, za którym wszyscy tęsknimy w około-wielkanocnym czasie byłaby to pewnie budząca się do życia natura. I to ona może stać się filarem, który wywoła tak wyczekiwany nastrój. Skoro na „Kevina samego w domu” w wersji wielkanocnej nie mamy co liczyć (co najwyżej gdzieniegdzie pojawi się w reklamie margaryny jakiś żółciutki kurczaczek), to przychodzę do Was z moją listą ulubionych wiosennych filmów, w których co prawda o Wielkanocy nie ma ani słowa, ale i tak lubię, gdy lecą w tle, kiedy ozdabiam mazurki. Może i w Waszą duszę wleją nieco wiosennej magii? :)

– „Duma i uprzedzenie” z Keirą Knightley z genialną muzyką Dario Marianelli'ego i pięknymi ujęciami przyrody. To po prostu uczta dla oczu i przebodźcowanej duszy.

– „Piotruś królik” (na przykład w HBOmax) to luźna adaptacja krótkich historyjek słynnej Beatrix Potter. Opowieść o niesfornym króliku w niebieskiej kurteczce to oczywiście propozycja dla najmłodszych, ale jestem pewna, że Wam też się spodoba.

– „Perswazje” z Dakotą Johnson z 2022 to któraś już z kolei adaptacja powieści Jane Austen. Lekkie i świeże, nawet jeśli opowiada o wyjątkowo zepsutym i skostniałym świecie brytyjskiej arystokracji.

– „Tajemniczy ogród” (w prime video, player albo rakuten) w reżyserii Agnieszki Holland z 1993 roku. Jeśli nie widzieliście to musicie zobaczyć, a jeśli już widzieliście to teraz jest najlepszy moment, aby zrobić to kolejny raz. 

Książeczki o zwierzątkach autorstwa Beatrix Potter. Przez cały rok trzymam je na półce aby wiosną cieszyły od nowa. 

6. Co ma moja kitka do przymusu piękna?

  Bardzo nie lubię siebie w związanych włosach więc, jeśli spotkacie mnie kiedyś na mieście w kitce to znaczy, że pewnie nie planowałam wychodzić tego dnia do ludzi, ale jednak coś mnie do tego zmusiło ;). To, że na blogu znajdziecie kilka wpisów, gdzie mam związane włosy jest wynikiem dziwnego samozaparcia, które czasem odzywa się we mnie i mówi „nie mogę pisać o akceptacji, jeśli sama mam aż taki problem z tym, aby pokazać się światu w niekorzystnej fryzurze”. Z tego też względu mam jakiś problem z dziewczynami, które zarabiają na promowaniu samoakceptacji, a jednocześnie poddają się ryzykownym operacjom plastycznym – jestem ciekawa co Wy o tym myślicie?

  A całe moje rozmyślanie na ten temat wzięło się z postu, w którym autorka (Anna Trojanowska) pisze o tym, że jako kobiety nie mamy już nawet przyzwolenia na to, aby czuć się brzydkie. Mamy być piękne, a jeśli nie jesteśmy, to musimy dążyć do tego aby takimi być, a jeśli mimo starań nam się nie udaje, to w takim razie mamy obowiązek chociaż czuć się pięknymi. „Nie możemy tak po prostu uznać, że no cóż, nie jesteśmy piękne i ruszyć dalej ze swoim życiem, zająć się czymś innym. Tam po drugiej stronie tego niepiękna, jest jeszcze obowiązek czucia się mimo wszystko piękną. Zupełnie jakbyśmy były definiowane jedynie przez to gdzie plasujemy się w spektrum urody (lub jej braku).

   Z każdym słowem autorki się zgadzam, a jednoczesnie próbuję osadzić ten problem w rzeczywistości społecznej. To byłoby bardzo wyzwalające, gdybym potrafiła ot tak pstryknąć palcami i tym wyglądem się nie przejmować, ale nie jestem przekonana czy moje życie faktycznie byłoby wtedy lepsze i łatwiejsze. Niestety pamiętam dokładnie te wszystkie badania ze studiów, które jasno pokazywały, że osobom, które są atrakcyjne, wysportowane, dobrze ubrane i tak dalej po prostu żyje się lepiej (a nawet dostają w sądzie niższe wyroki, jeśli popełnią przestępstwo!). Nasze dbanie o wygląd ma więc też zupełnie logiczne uzasadnienie, a jego nagłe pogorszenie może mieć negatywny skutek na wiele sfer naszego życia. Gdzie w takim razie jest złoty środek?

Moje ulubione gadżety, które poprawiają kondycję włosów (i dzięki którym trochę częściej wychodzę na światło dzienne w kitce ;)). Wieczorem czeszę włosy tylko szczotką z włosiem, staram się wiązać włosy jedwabnymi delikatnymi gumkami i przed ich związaniem zawsze nakładam (aż po same końcówki) odżywkę albo olejek. Jeśli włosy muszę zebrać tylko na chwilę (np. do demakijażu) to zamiast gumki wybieram klamrę. Leki na niedoczynność tarczycy weszły w kadr, ale to może dobra okazja do tego, aby przypomnieć, że największy wpływ na nasz wygląd ma zdrowie. 

Zawsze mogło być gorzej, prawda? Moje włosy po drugiej ciąży nie wyglądały dobrze i wtedy bardzo pomogła mi ta kuracja (może pamiętacie jak o niej pisałam?).  

Jeśli potrzebujecie dla swoich włosów prawdziwego "kopa", czegoś co po paru tygodniach ma przynieść spektakularny efekt i jesteście gotowe zmienić schemat swojej pielęgnacji, to polecam bardzo gorąco tę czterostopniową gamę od Dermz Laboratories. Zestaw HairLXR to kompleksowa terapia przeciw wypadaniu włosów (289 zł za cały zestaw). Marka zgodziła się udostępnić kod, bo mamy początek wiosny, czyli najgorszy czas dla włosów ;). Wpiszcie MLE20 aby otrzymać -20% na zestaw HairLXR oraz pojedyczne produkty z tej serii. 

4. Kosmetyczne horoskopy.

W ostatnich tygodniach większej bzdury niż dobieranie kosmetyków do faz księżyca nie usłyszałam, ale… Z początku równie najeżona byłam, gdy usłyszałam o pielęgnacji dopasowanej do fazy… cyklu. W pierwszym momencie brzmiało to irracjonalnie, ale po zastanowieniu zmieniłam zdanie. Przecież od ponad 20 lat czarno na białym widzę, że wahania hormonalne mają ogromny wpływ na kondycję mojej skóry. Ba! Niestety dowód na to widzę każdego dnia w lustrze, bo burza hormonalna w czasach adolescencji porobiła mi kilka blizn, które do dziś zdobią moje policzki.  Bez obaw – nie oznacza to, że kupię teraz trzy różne kremy na trzy różne fazy, ale mam zamiar przyjrzeć się temu, czy pielęgnacja w ciągu tych kilku tygodni nie powinna być modyfikowana. W telegraficznym skrócie: w pierwszej fazie cyklu nasza skóra ze względu na niski poziom estrogenu jest przesuszona i wymaga mocniejszego nawilżenia, w drugiej fazie cyklu cera wygląda najlepiej, ale wysoki poziom estrogenu sprzyja przebarwieniom – w tym czasie powinnyśmy więc szczególnie chronić się przed słońcem. W trzeciej fazie cyklu skóra wydziela więcej sebum, a to może przyczynić się do wyprysków.  A co potem? Gdy wejdziemy w okres menopauzy i poziom estrogenu bardzo się zmniejszy, nasza skóra będzie potrzebować przede wszystkim mocnego nawilżenia. A w ramach ciekawostki – wiedziałyście, że według statystyk słowo „menopauza” to dziś najbardziej unikany przez mężczyzn temat? Wyparł z podium połóg i miesiączkę.   

Jeśli weszłyście już w menopauzę (tak! Dla Was też jest ten blog!) to spieszę z informacją, że niektóre marki kosmetyczne poświęciły temu tematowi specjalną uwagę. Krem rewitalizujący Superpause od Oio Lab jest bardzo odżywczy i nawilżający. Właścicielka marki stworzyła go z myślą o kobietach z wahaniami hormonalnymi i niskim poziomem estrogenu, który najbardziej wpływa na wysuszenie skóry. A dla mnie to po prostu kawał dobrego kremu ze świetnym składem i przepięknym opakowaniem. Ultra-bogata formuła przynosi potwierdzone badaniami rezultaty, redukując widoczność zmarszczek, zwiększając gęstość i elastyczność skóry. Ten wegański krem odżywia i chroni, wspiera zdrowy mikrobiom i pomaga poprawić koloryt skóry (posiada certyfikat PETA). Kod MLE15 da Wam 15% rabatu i możecie z niego skorzystać do 12 kwietnia. 

6. Trening twarzy.

  I kolejny temat, do którego podchodziłam z niechęcią… Pamiętam, gdy do kanonu pielęgnacji wszedł tak zwany „face-modeling” i wydawało mi się, że to tylko marketingowy chwyt, aby drożej sprzedać masaż twarzy. „Kasia, przecież twarz zbudowana jest z mięśni i to one podtrzymuję w dużej mierze jej owal. Skoro wiemy, że treningiem możesz ujędrnić brzuch czy pupę to dlaczego tak bardzo wątpisz w to, że trening mięśni twarzy i ich pobudzenie do pracy nie przyniesie żadnych efektów?” – powiedziała mi kiedyś koleżanka, która zajmowała się profesjonalnym face-modelingiem. Nie powiem, że nie wzbudziło to mojego zainteresowania. Jeśli doda się do tego fakt, że są to zabiegi całkowicie bezpieczne, wykonywane bez maszyn, laserów, podczerwieni, fal uderzeniowych i tak dalej, to naprawdę ciężko znaleźć argumenty, aby nie spróbować. Zgodzicie się ze mną czy wręcz przeciwnie?

  Moja pierwsza płytka gua sha nie jest co prawda do twarzy, tylko do ciała i na dodatek okazało się, że źle jej używałam, ale nawet bardzo niezgrabny i mało profesjonalny masaż bardzo mi pomaga, jeśli muszę przez cały dzień pracować na komputerze. Na Instagramie można znaleźć mnóstwo filmików pokazujących jak w prosty sposób ją używać (ja polecam masaż płytką na przednie mięśnie klatki piersiowej, szyję i barki). Ważne, aby dobrze nawilżyć wcześniej skórę. Ja polecam ten produkt

  Ujędrniający olejek do ciała i biustu Body Map od SLAAP to nie tylko świetny produkt do masażu z płytką gua sha, ale przede wszystkim bogaty koktajl cennych olejów i składników roślinnych, mających na celu poprawę elastyczności, odżywienie i wygładzenie skóry. Receptura zawiera ekstrakt z wąkrotki azjatyckiej (CICA/ centella asiatica), która słynie z właściwości ujędrniających. Działa stymulująco na fibroblasty, pobudzając je do produkcji kolagenu. Kompozycja olejku zawiera również składniki takie jak oleje jojoba, awokado, wiesiołka i chia, które ujędrniają skórę i wzmacniają jej barierę lipidową. Jest bardzo wygodny w stosowaniu, bo aplikator w sprayu dozują idealną ulość kosmetyku. Produkt bez wad :). A jeśli ostatnio macie ochotę na więcej rzeczy w klimacie selfcare to zajrzyjcie na stronę SLAAP. Znajdziecie tam sporo pięknych i naturalnych rzeczy, które umilą domowe rytuały. Z kodem BODYMAP15 dostaniecie rabat na mój olejek!

7. Kochanie! Rozpakowałem zakupy! Twój krem jest już w lodówce!

  Tytuł tego akapitu to bynajmniej nie jest kolejna odsłona przygód mężczyzny, który do pralki chce włożyć brudne naczynia, a w zmywarce niechcący zamknął kota (to tylko żart! Nie zamykamy zwierząt w żadnych urządzeniach AGD!). Słyszałyśmy już nie raz o kosmetykach naturalnych, ale jest jeszcze jeden krąg wtajemniczenia, o którym nie każdy wie – kosmetyki świeże. Nie zawierają one żadnych sztucznych substancji, konserwantów, silikonów czy nawet alkoholu. Mają krótki okres „przydatności do spożycia”, podobnie jak krótki jest okres przydatności do spożycia żywności naprawdę zdrowej i nieprzetworzonej. To sprawia, że kosmetyki świeże muszą być trzymane w w lodówce ze względu na szczególny skład – ale ich schłodzona temperatura sama w sobie niesie korzyści dla skóry. Chłód energetyzuje, poprawia krążenie, redukuje obrzęki i usuwa zaczerwienienia. Ale kosmetyki świeżee mają też inną zaletę – ich lista składników jest zdecydowanie krótsza niż tych z drogeryjnych półek, a to oznacza, że rzadziej wywołują alergię. No i trzeba pamiętać o jeszcze jednym: im dłuższa lista składników w produkcie, tym mniej każdego z nich w kosmetyku. Im krótsza lista składników, tym więcej tego, co cenne.

Proszę Państwa – oto "kosmetyk świeży". Deep water serum od Fridge jak większość produktów tej marki – trzymamy w lodówce. Jest w 100% naturalny, zapakowany w szklaną buteleczkę.Kosmetyk ma właściwości nawilżające i łagodząco-kojące, pachnie białą herbatą z dodatkiem wanilii. Jak działa? Propanediol i hialuronian sodu – silne humektanty – zatrzymują wodę w warstwie rogowej naskórka i zapobiegają jej odparowywaniu. Doskonale wspomagają przenikanie substancji aktywnych w głąb skóry. Zapewniają długotrwałe nawilżenie, dzięki czemu drobne linie oraz zmarszczki są mniej widoczne. Duża zawartość skwalanu oraz oleju lnianego tworzą na powierzchni skóry film ochronny.  Ekstrakt z centelli znany również jako wąkrota azjatycka, łagodzi stany zapalne i wspomaga proces gojenia się skóry. Przynosi ulgę skórze podrażnionej, podatnej na zaczerwienienia i swędzenie, ale także skłonnej do niedoskonałości (które wyraźnie widać na zdjęciu powyżej ;)).

 

7. Ingrid Berg czyli perełki od koleżanek po fachu.

  No to gdzie zrobiłam te zakupy, przed którymi nie byłam w stanie się powstrzymać? Mowa o czymś w rodzaju antykwariatu, ale w wersji 2.0. i w konkretnym stylu. W Ingrid Berg znajdziemy porcelanę, lampy, ozdoby, pudełka i inne wyjątkowe drobiazgi, które mają sprawić aby nasze mieszkanie było przytulne i eleganckie jednocześnie. A dlaczego ten profil na Instagramie, który obserwuje raptem 741 osób, tak bardzo zwrócił moją uwagę? Bo założyły go dwie moje obserwatorki! Jeśli wydaje się Wam, że mnie i Was dzielą jakieś tysiące mil, odgrodzone jesteśmy od siebie szklanym ekranem niczym przejściem z dwóch czasoprzestrzeni, to musicie wiedzieć, że wcale tak nie jest. Ciesze się gdy spotykam Was na ulicy i albo gdy Was do czegoś zainspiruje (nawet jeśli mówimy tu o takich błahostkach jak przepis na deser ;). W szczególnych przypadkach zdarza się nawet, że zaczynamy razem pracować i tworzyć coś wspólnie (Ola! O Tobie mowa! :)). Kończąc te wynurzenia – kupiłam u dziewczyn piękny głęboki talerz z wzorem z liści, który będzie pasował do mojej porcelany z niebieskimi akcentami. Podejrzewam, że ten koncept tak bardzo mi się spodobał, bo w założeniu przypomina mi nasze La Ronde. Wyszukiwanie pięknych rzeczy i wrzucanie ich do drugiego obiegu to – mam nadzieję – lekarstwo na „fast fashion” i przyszłość naszych zakupów.  

4. Menu wielkanocne spisane na kolanie.

  Ok, może nie na kolanie, tylko w sms-ie do męża i z masą błędów („Kochanie, ale co to jest bajka zaszerowana?”), ale jednak! Na naszym świątecznym śniadaniu pojawią się kolejno: jajka faszerowane, które uwielbia zarówno moja młodsza córka, jak i jej prababcia // bruschetta, którą wyciągnę z piekarnika gdy do drzwi zapuka pierwszy gość // mój ulubiony przepis z rolki, czyli jajka sadzone na gratin z ziemniaków // kultowa biała kiełbasa duszona w piwie z żurawiną i gruszką // lekka sałatka z ogórkiem, awokado i koperkiem.

… no i deser. Na śniadanie uwielbiam podawać coś na gorąco i w tym roku postawię na tradycyjny kogel-mogel zapiekany z truskawkami (a może z malinami? Zobaczę na co trafię w piątek na rynku). Jeśli ktoś w Waszej rodzinie jest na diecie bezglutenowej, to ta opcja jest idealna. Najlepiej jeśli deser przyrządzicie w kokilkach, bo tak wygląda najatrakcyjniej, ale ja nie zamierzam się tym przejmować i w niedzielę upiekę go w dwóch dużych formach do tarty. 

Składniki dla 4 osób:

około 300g ulubionych owoców (wybrałam truskawki, ale idealnie sprawdzą się także maliny czy borówki) 

5 sparzonych jaj (a konkretniej pięć żółtek i jedno białko)

5 płaskich łyżek stołowych cukru

nasiona z laski wanilii

cukier puder do posypania

opcjonalnie:

lody śmietankowe

listki świeżej mięty

Sposób przygotowania:

Truskawki myjemy, obieramy i kroimy na plasterki układając je w żaroodpornym naczyniu (ja wybrałam formę na tartę). Dokładnie parzymy jajka a następnie odzielamy żółtka od białek. Ubijamy 5 żółtek i dodajemy 5 płaskich łyżek cukru oraz pestki z laski wanilii. W osobnym naczyniu ubijamy 1 białko. Gdy będzie już porządnie ubite dodajemy do zrobionego z żółtek kogla mogla. Całą masę wylewamy na truskawki i wstawiamy do rozgrzanego wcześniej piekarnika (ja ustawiłam na 240 stopni) na około 2 minuty aby wierzchnia masa dobrze się ścieła. Po dwóch minutach wyłączamy piekarnik zostawiamy formę jeszcze przez pięć minut w piekarniku. Deser powinien być ścięty z góry i lekko płynny w pod spodem. Gotowy wypiek posypujemy cukrem pudrem, ozdabiamy miętą i podajemy z gałką lodów śmietankowych. 

Podobno najlepszym sposobem na to, aby skupić na nowo uwagę czytelnika jest użycie sformułowania „ja już zbliżam się do końca!”. Dziękuję za te kilka minut, które spędziłyśmy tutaj razem. Czekam na Wasze osobiste przemyślenia w komentarzach i do zobaczenia lada dzień!

 

*  *  *

 

Mazurek pistacjowy z białą czekoladą

Dzisiaj chciałabym podzielić się z Wami przepisem na Wielkanocny mazurek, który z pewnością Was zachwyci – mowa tu o mazurku pistacjowym z białą czekoladą. To połączenie dwóch wyjątkowych składników, które razem tworzą niezwykłą niezwykły smak. Obiecuję, że przygotowanie go nie zajmie Wam wiele czasu.

Skład:

(forma o średnicy 23/26/29 cm lub prostokąt 15 cm x 29 cm)

kruche ciasto:

150 g mąki pszennej

25 g cukru pudru (może być zwykły)

125 g schłodzonego masła pokrojonego w kostkę

1 łyżka wody (opcjonalnie)

masa:  250 g sera mascarpone

3 łyżki pasty pistacjowej

150 – 200 g białej czekolady

2 łyżki śmietanki 30%

do podania:

posiekane pistacje i biała czekolada

A oto jak to zrobić:

1. Do szerokiej miski lub na stolnicę przesiewamy mąkę, dodajemy pokrojone na kawałki schłodzone masło, cukier i łyżkę wody (opcjonalnie). Zdecydowanym ruchem zagniatamy ciasto, wykładamy nim natłuszczoną formę do pieczenia, wierzch ciasta nakłuwamy widelcem i odkładamy na 30 minut do zamrażalnika. Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni C. Ciasto wyjmujemy z zamrażalnika. Pieczemy ok. 20 – 25 minut, aż ciasto uzyska złoty kolor. Wyjmujemy i studzimy na kratce.

2. W rondelku podgrzewamy śmietankę i dodajemy białą czekoladę. Mieszamy, aż masa się rozpuści i studzimy. Do ostudzonej czekolady dodajemy mascarpone i pastę pistacjową. Mieszamy do uzyskania jednolitej konsystencji. Krem przekładamy na kruchy spód i dekorujemy posiekanymi pistacjami i białą czekoladą.


 

PAD THAI? A MOŻE LEKKA I POŻYWNA WERSJA WEGETARIAŃSKA

​Pad thai to jedno z najbardziej znanych i uwielbianych dań kuchni tajskiej. Intensywne połączenie smaków, które zaprasza na kulinarną wędrówkę wśród straganów Tajlandii, gdzie aromatyczne przyprawy mieszają się w powietrzu z dźwiękami ulicznego życia. Jego wyjątkowy smak łączy w sobie słodkość, kwasowość, pikantność i bogactwo tekstur. Komuś, kto nigdy nie przygotowywał tego dnia może się wydać skomplikowane, ale zapewniam – tak nie jest. Dzisiaj chcę się podzielić z Wami swoją autorską wersją. Wierzę, że każdy może wyczarować tę kulinarną ucztę bez konieczności podróżowania do Azji. 

 

Skład:

1 kostka wędzonego tofu

2 marchewki

4 łyżki sezamu

1/4 główki kapusty

2 łyżki sosu sojowego

1 papryka spiczasta

150 g kiełków fasoli mung

4 ząbki czosnku

4 cm imbiru

szczypta płatków chili

200 g makaronu ryżowego typu: vermicelli

do smażenia: olej kokosowy

do podania: cebula dymka, orzeszki ziemne, limonka

sos:

3 łyżki sosu sriracha

1/2 łyżeczki soli

4-6 łyżek sosu sojowego

1 łyżeczka cukru trzcinowego

2 łyżki soku z limonki

2 łyżki tajskiego sosu rybnego (opcjonalnie)

A oto jak to zrobić:

1. Makaron zalewamy wrzątkiem i po 4-5 minutach odcedzamy zalewając zimną wodą.

2. Na rozgrzanej patelni lub na woku podprażamy z odrobiną oleju kokosowego ziarna sezamu, a następnie dodajemy posiekaną w cienkie pióra kapustę i dwie łyżki sosu sojowego. Całość delikatnie smażymy przez kilka minut. Zawartość przekładamy na oddzielny talerz. Na tej samej patelni podsmażamy posiekany czosnek, płatki chili, imbir i cienkie kawałki papryki. Wszystkie składniki do sosu łączymy i przelewamy na patelnię. Dodajemy cienko pokrojoną marchewkę (korzystam z obieraczki do ziemniaków), kawałki wędzonego tofu, kiełki fasoli mung oraz ugotowany makaron i podsmażoną kapustę z sezamem. Całość dokładnie mieszamy do połączenia się smaków. Przed podaniem posypujemy posiekanymi orzeszkami ziemnymi, poszatkowaną cebulką dymką i skrapiamy świeżym sobiem z limonki.

JEŻELI JESTEŚ FANEM KULTOWEGO WIEŃCA DROŻDŻOWEGO, TO TEN PRZEPIS JEST DLA CIEBIE. CHLEBEK Z FETĄ, CHEDDAREM I ZIOŁAMI

Podobno szybkie przekąski to najczęściej wyszukiwane przez Was przepisy podczas karnawału (wieniec drożdżowy co roku, od połowy grudnia zgarnia najwięcej wyświetleń). Jeśli też szukacie inspiracji, to dzisiaj chcę się z Wami podzielić moim nowym odkryciem na szybki chlebek z fetą. Chrupiąca skórka tego wypieku skrywa delikatne białe kawałki fety, ciągnącego się żółtego sera, idealnie komponujące z gorzkimi ziarnami czarnuszki i aromatycznego oregano. Możecie podać go jako dodatek do deski serów, wędlin, zielonych oliwek czy po prostu z ulubioną oliwą dobrej jakości.

Skład:

 180 g mąki pszennej  2

50 ml mleka
 
ok. 200 g sera feta  

1 łyżeczka proszku do pieczenia  

2 jajka  

garść sera typu cheddar  

40 ml szklanki oliwy z oliwek  

2 łyżki suszonego oregano  

1 łyżeczka soli  

2 łyżki czarnuszki + 1 łyżka sezamu (opcjonalnie)  

​A oto jak to zrobić: 
1. W szerokim naczyniu łączymy przesianą mąkę, proszek do pieczenia i sól. Dodajemy mleko, roztrzepane jajka i oliwę. Mieszamy. Następnie dorzucamy pokruszone kawałki fety i żółtego sera. Całość delikatnie łączymy do wymieszania się składników i przekładamy do żaroodpornego naczynia wyłożonego papierem do pieczenia. Wierzch ciasta posypujemy czarnuszką i sezamem.
2. Pieczemy w rozgrzanym piekarniku w 180 stopniach C (opcja: góra-dół) przez 40 minut. Po tym czasie sprawdźmy, czy włożony w ciasto nóż jest suchy.