Jesień wkracza do mnie przede wszystkim przez kuchnię, aby potem rozgościć się w moim salonie, przynieść do wazonów trochę rajskich jabłuszek i gałązek dzikiej róży, aby w końcu przypomnieć mi o ulubionych serialach i kilku nieprzeczytanych książkach. Nawet muzykę w telefonie mi zmienia. Te błahe przyjemności sprawiają, że codzienność jest milsza, a to jest dziś szczególnie ważne. Czy tego chcemy czy nie, epidemia ma wpływ na codzienne życie, zatacza coraz szersze koło i wdarła się już na dobre do naszej świadomości. Próbujemy być ze wszystkim na bieżąco, nie chcemy, aby umknęły nam jakiekolwiek wyniki badań na temat ozdrowieńców, wskaźniki nowych zakażeń, planowane restrykcje, czerwone strefy i tak dalej. Nie uciekniemy od tego i w jakimś sensie nie powinnyśmy próbować – to zbyt poważna sprawa, aby udawać, że jej nie ma. Internet, na szczęście, wirusa nie roznosi, więc możemy się tu na chwilę spotkać i wyciszyć skołatane nerwy. Mam nadzieję, że kilka „umilaczy” które dla Was przygotowałam spełnią swoje zadanie.
Kilka słów o JOMO.
Skoro już mowa o tym, że chcemy być ze wszystkim na bieżąco, to słyszałyście kiedyś o syndromie FOMO? „Fear of missing out” czyli obawa przed tym, że przestanie się być w centrum wydarzeń, to coraz częstszy problem naszego pokolenia. Może mieć różne oblicze – potrzebę scrollowania Instagrama piętnaście razy dziennie, aby nie umknęło nam żadne „stories”, uczestniczenie w każdym towarzyskim spotkaniu, ale też śledzenie pokazów mody z niezdrową ekscytacją czy chęć posiadania nowego modelu ajfona jeszcze nim ostygnie po wyjściu z fabryki. W opozycji do tego zjawiska stoi właśnie JOMO czyli „joy of missing out”, które wymaga niekonformistycznej postawy, ale za to przynosi ulgę i pomaga świadomie korzystać z czasu.
Domyślam się, że dla większości z Was, blogerka czy właścicielka marki odzieżowej to ktoś, kto jest kwintesencją walki o bycie modnym, ale w branży uchodzę raczej za osobę, która jest tak daleko „od tego wszystkiego” jak to tylko możliwe. I w ustach tych, którzy to mówią nie jest to bynajmniej komplement. No cóż, coś w tym jest. Nie kojarzę za bardzo Billie Eilish, za to lubię Norah Jones i muzykę z filmu „Czekolada”. Zamiast Pad Thai'a z tofu robię na obiad ziemniaki pieczone z marchewką. I nadal lubię swetry w paski. Owszem, jest wiele tematów, które śledzę na bieżąco i zdarza mi się dostać szybszego bicia serca gdy Toteme wypuszcza nową kolekcję, ale zupełnie, ale to zupełnie nie mam dziś problemu z powiedzeniem sobie (i przede wszystkim innym) głośno i wyraźnie „ nie, nie słyszałam o tym”. „Nie, dziękuję bardzo, ale nie przyjdę, bo wolę spędzić czas z rodziną”. „Nie, teraz nie odpiszę na tego smsa, bo jest 21 wieczorem i usypiam dziecko”. „Nie, nie będę w tym chodzić tylko dlatego, że jest to modne skoro mi się nie podoba”.
Uprzedzając Wasze pytania – ten piękny zestaw, łącznie z kamizelką z prawdziwej wełny, są od polskiej marki A Baby Brand. Ubranka w tym sklepie są zawsze bardzo dopracowane. Od razu widać, że właścicielka marki wie doskonale, że w dziecięcej garderobie wiele rzeczy może nas denerwować – zapięcia nie w tym miejscu co powinny, za wąskie otwory na głowę, ciasna gumka w brzuszku… W tym przypadku żadnych takich niedoróbek nie ma. Polecam!
Dzisiejsze zdjęcia mogą sugerować, że JOMO to po prostu siedzenie na kanapie i czytanie książek w dresie, ale to tylko jeden element całej tej układanki. WhatsApp, messenger skonfigurowany z Facebookiem, skrzynka mejlowa, smsy, wiadomości na Instagramie – wszystko połączone z naszym smartfonem, laptopem, padem i lodówką. Interakcje międzyludzkie są ważne, ale nie możemy spędzać pół dnia na weryfikowaniu najróżniejszych skrzynek pocztowych. Pewnie myślicie, że jestem uosobieniem hipokryzji, bo skoro pracuje w internecie to pewnie cały czas jestem w sieci, co? W rzeczywistości do dzisiejszego dnia nie mam messengera w telefonie. WhatsAppa otwieram raz dziennie, tylko do sprawdzenia rodzinnej grupy, a wszystkim innym osobom przesyłam szablon wiadomości, że nie obsługuję tej aplikacji. Nie mam też podpiętego mejla pod telefon, bo wiem, że sprawdzałabym go wtedy non stop. Na ekranie telefonu pojawiają mi się tylko i wyłącznie wiadomości sms, a wszystkie pozostałe skrzynki sprawdzam nie częściej niż raz w tygodniu. Zwykle okazuje się, że gdybym zaglądała tam jeszcze rzadziej, to naprawdę nic strasznego by się nie stało. Pandy by nie wyginęły, losy świata by się nie zmieniły, a o większości rzeczach dowiedziałam się już przy innej okazji.
Oczywiście, nie wyznaczyłam sobie tych granic w jeden dzień. To był proces, który był wynikiem ciągłego poczucia, że ktoś kradnie mój czas. Że ciągła potrzeba „bycia nie bieżąco” właściwie wyklucza możliwość cieszenia się tym, co tu i teraz. Że czas mija szybciej i mniej przyjemnie, gdy próbujemy kontrolować świat i ogarniać swoim umysłem wszystko naokoło.
Jesień w kuchni.
Gdy byłam mała, uwielbiałam czytać o tym, jak wygląda życie zwierząt o danej porze roku. Jesień wydawała mi się pod tym względem najciekawsza, bo dla większości stworzeń to czas wytężonej pracy. Niedźwiedzie robią zapasy, jeże uwijają sobie ciepłe posłania w leśnej ściółce, krety uzupełniają swoją spiżarkę dżdżownicami, pszczoły magazynują miód. Wszyscy starają się korzystać z czasu obfitości, jeść ile się da i zadbać o ciepłe schronienie. W świecie fauny każdy ma swoją strategię na przetrwanie zbliżającej się zimy. Ja zachowuję się jak każde z tych zwierząt po trochu. Dużo gotuję, bardzo cieszę się z ciepłego miejsca na kanapie i ciągle kombinuję co by tu zrobić, aby do mieszkania wracało się jeszcze chętniej. Mam wrażenie, że gdyby jesień z jej darami i moimi wieczornymi zwyczajami trwała przez cały rok, to ważyłabym dwa razy tyle, co powinnam.
Nie potrafię znaleźć dobrego tłumaczenia dla zwrotu „comfort food” ale za to wiem doskonale, które potrawy są jego kwintesencją. Nie zaserwujemy ich naszym gościom na uroczystą kolację i pewnie nie zdobyłyby na najwykwintniejsze danie w mieście, ale i tak kochamy je bardziej niż najlepiej przygotowanego homara. W tym temacie mistrzem jest pewien charyzmatyczny Brytyjczyk, który każdy swój przepis podsumowywał słynnym „mmm… delicious!” i wywoływał we mnie niepohamowaną chęć ugotowania czegokolwiek. Mowa oczywiście o Jamie Oliverze. Ja wiem, że przez wielu uznawany jest za celebrytę, a jego kucharskie zdolności są przez wielu kwestionowane, ale prawda jest taka, że za większością najpyszniejszych domowych dań w mojej rodzinie stoi właśnie on. Poniżej znajdziecie przepis z jego najnowszej książki „7 sposobów”, który dostosowałam do swoich potrzeb (jagnięcinę zamieniłam na cielęcinę, zmniejszyłam ilość mięsa o ponad połowę i nie dodałam mąki).
Najnowsza książka "7 sposobów" Jamie Olivera powstała na podstawie analizy naszych zakupów, która postanowił przeprowadzić jej autor. Jamie sprawdził co kupujemy najczęściej i odkrył, że lista naszych zakupów z tygodnia na tydzień zmienia się zaledwie w czterech procentach. Postanowił więc przygotować serię przepisów wykorzystujących to, co i tak kupujemy ;). Prawda, że sprytne?
Przepis na gulasz z ziemniakami hasselback :
4 porcje / 2 godziny
200g cielęciny pokrojonej w kostkę (ja wybrałam takie mięso, które będzie mogła zjeść też nasza córeczka)
2 cebule
3 ząbki czosnku
2 marchewki
1 pęczek szałwii
1 łyżka chutneyu (wybrałam jabłkowy)
500 ml wytrawnego cydru
750 g młodych ziemniaczków
przyprawy, które miałam pod ręką
Sposób przygotowania.
Posyp mięso solą i mnóstwem pieprzu, a następnie wymieszaj. Postaw płytki żaroodporny garnek z grubym dnem na dużym ogniu, wlej do niego 1 łyżkę oliwy, wrzuć mięso i smaż, mieszając, aż zarumieni się ze wszystkich stron. Obierz cebule i marchewki i pokrój je w kostkę tych samych rozmiarów co cielęcina. Wyjmij mięso z garnka, a tłuszcz pozostaw w środku. Zmniejsz ogień na średni, wsyp na tłuszcz marchewkę, cebulę oraz porwane listki szałwii. Podsmażaj warzywa przez 5 minut, od czasu do czasu mieszając. Wrzuć mięso z powrotem do garnka, dodaj chutney i zalej wszystko cydrem. Rozgrzej piekarnik do 180 stopni. Połóż ziemniak na desce, ściśnij go między trzonkami dwóch drewnianych łyżek i ostrożnie podcinaj w poprzek co 1/2 cm, tak jakbyś chciała pokroić go na talarki (dzięki łyżkom nie przetniesz go do końca). To samo zrób z pozostałymi ziemniakami. Wymieszaj gulasz, dopraw do smaku i włóż do niego ziemniaki nacięciami do góry. Wstaw garnek do piekarnika na mniej więcej 1 godzinę 30 minut, żeby ziemniaki się zarumieniły i wchłonęły pyszne aromaty.
Mały przegląd książkowy.
Jeśli któraś z Was od wielu miesięcy nie mogła natrafić na powieść, która byłaby jednocześnie wciągająca, niegłupia i zawierała ciekawe wątki historyczne to znak, że nigdy nie powinnyście rezygnować z czytania tego bloga, bo znalazłam książkę godną Waszego czasu. „Mała” Edwarda Carey'a to historia ekscentrycznej i niezwykle walecznej dziewczynki, znanej szerzej światu jako Madame Tussaud. Zabawna, pouczająca, momentami makabryczna. Po piętnastu latach pracy autor oddał w nasze ręce powieść dopracowaną w każdym calu. Bardzo jestem ciekawa, czy ktoś z Was miał już przyjemność ją czytać.
„Amerykańska szkoła pisania” Elizabeth Bishop oraz „Wyspa na Księżycu” William Blake'a to książki, które wyszukała dla mnie moja przyjaciółka w ramach urodzinowego prezentu. Nie są to pozycje, które łyka się „na raz”. Mam wrażenie, że autorzy, chociaż żyjący w innych czasach mieli podobne zarzuty do świata co my dzisiaj. Jeśli któraś z tych pozycji wpadnie Wam kiedyś w ręce skorzystajcie i przeczytajcie chociaż kilka stron!
Niemożliwe! Znów mam na sobie dres? To jakiś przedziwny zbieg okoliczności… Zarówno bluza jak i spodnie to oczywiście polska marka HIBOU (a my w MLE wciąż się męczymy z prototypem…). Po raz kolejny wykażę się nielojalnością wobec własnej firmy, ale jeśli szukacie grubego ładnego dresu, który sprawi, że wieczory przed telewizorem będą piękniejsze to Hibou na pewno Was nie zawiedzie. Zobaczcie jakie mają fajne kolory!
Obiecana playlista.
Gdy po raz pierwszy udostępniłam Wam jedną z moich składanek byłam w naprawdę sporym szoku, gdy zobaczyłam jak wiele osób postanowiło ją polubić. MLE WORK czyli utwory, których słucham w trakcie pracy mają już ponad dwa tysiące obserwatorów. Miło mi, bo mój gust muzyczny nie płynie z głównym nurtem i zwykle jest obiektem żartów ;). Na koniec tego wpisu wracam do Was z kolejnym zestawieniem przygotowanym specjalnie na jesień – włączam sobie tę kombinację muzyki klasycznej i jazzu w wielu codziennych sytuacjach i od razu jest mi jakoś lżej. Link znajdziecie tutaj. Oby umiliła Wam parę zbliżających się wieczorów!
* * *