Czarna róża i polskie korzenie Sisley Paris

   Na blogu dominowały ostatnio przygnębiające tematy, ale wiem, że wiele z Was szuka w tym trudnym czasie jakiejś odskoczni, czegoś co przywróci nam, chociaż w drobnym stopniu, poczucie stabilności. Wpisy planuję zawsze z dużym wyprzedzeniem, ale, co pewnie nie uszło Waszej uwadze, na bieżąco zmieniam ich formułę w taki sposób, abyście znalazły tu więcej do poczytania i chociaż na chwilę przekierowały swoje myśli na inne tory. Wracam dziś więc do Was z wpisem, który miał być klasyczną recenzją kosmetyków, ale pomyślałam, że kilka zdań przenoszących nas do przeszłości, będzie tutaj miłą odmianą.

    Często, gdy myślimy o najbardziej ekskluzywnych światowych markach odzieżowych lub kosmetycznych, siłą rzeczy pojawia się u nas w głowie to poczucie bycia na uboczu. Choć ostatnie lata to odważny pochód (albo nawet szturm!) niektórych polskich producentów na światowe salony, ciężko zaprzeczyć temu, że stolice mody to wciąż Paryż i Mediolan. Wielu z nas nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, jak bardzo świat luksusu przeplata się z Polską. Najlepszym przykładem są kosmetyki marki Sisley Paris. Ta ekskluzywna, francuska marka od 1976 roku znana jest z filozofii opartej na synergii natury i nauki. Jej kremy, perfumy i kosmetyki do makijażu to dla wielu osób „top topów”, ale równocześnie mało kto wie, że Sisley Paris założyło małżeństwo Polki i Francuza w Polsce urodzonego, których drogi zbiegły się dopiero we Francji.

    Założycielem marki Sisley Paris był Hubert d’Ornano, syn przedwojennego francuskiego konsula w Warszawie Guillaume’a d’Ornano i Polki, Elżbiety Michalskiej. Hubert urodził się w 1926 r., o dziwo nie w Warszawie, jak przystałoby – jak się wydaje – na syna konsula najważniejszego polskiego sojusznika tamtych czasów, ale w podlubelskiej wsi Mełgiew – tak przynajmniej twierdzą skąpe internetowe źródła. Miejsce urodzenia może dziwić, ale wyjaśnienie tej zagadki jest proste – w pobliżu Mełgwi, w miejscowości Trawniki znajdował się w okresie międzywojennym pałac rodziny Michalskich. O dziecięcych latach spędzanych w pałacowym parku założyciel marki Sisley Paris wielokrotnie z resztą wspominał w wywiadach prasowych: – Tam był mój świat. Piękny sad. Babka miała bardzo ładny majątek w Trawnikach i mimo że była wdową, to świetnie sobie radziła z jego zarządzaniem – mówił w 2008 roku w wywiadzie dla „Pani” (1/2008).

    Rodzina d’Ornano już w latach 30-tych zaangażowała się w branżę kosmetyczną. Hubert d’Ornano tworzył najpierw wspólne projekty z ojcem i bratem – stworzyli kilka udanych marek kosmetycznych okresu powojennego. W 1963 ożenił się z Izabelą Potocką, wypełniając rodzinny zwyczaj wiązania się z Polką. Trzynaście lat później, w 1976 razem założyli markę, która miała stać się synonimem luksusu wśród kosmetyków. Idea stojąca za nowym projektem była ambitna – wykorzystać osiągnięcia nauki i technologii do stworzenia kosmetyków opartych na roślinach i olejkach eterycznych. Wprowadzenie nowej linii produktów poprzedzają wieloletnie badania naukowe. Kluczowym elementem firmy jest nowoczesne laboratorium badawcze pod Paryżem.

    I choć nauka i technika to dwa koła zamachowe Sisley Paris, pozostała ona nadal firmą rodzinną. Hubert d’Ornano zmarł w 2015 r. Firmę nadzoruje Izabela, bieżącym zarządzaniem zajmują się dzieci założycieli – Philippe i Christine. 

  Moje dotychczasowe doświadczenia z Sisley Paris były dosyć skąpe i opierały się głównie na opiniach zasłyszanych od innych osób. Moja bratowa na przykład od dekady używa podkładu tylko tej marki i twierdzi, że inne nawet się nie umywają. Pamiętam też z jakim pietyzmem moja mama traktowała krem, który wiele lat temu tata przywiózł jej z pierwszej służbowej wyprawy do Paryża.  

  Na dzisiejszych zdjęciach widzicie produkty do pielęgnacji twarzy z kolekcji „Black Rose” przeznaczonej dla kobiet od 25 do 40 roku życia. Głównym składnikiem sukcesu pielęgnacji Black Rose jest ekstrakt z Czarnej Róży Baccara – rzadkiej odmiany, która ma około 40 płatków o ekstremalnej miękkości, a jej głęboki czerwony kolor przypomina czarny aksamit. Wymaga ona specjalnych warunków uprawy, a jej zbiory zawsze odbywają się o poranku, w momencie rozwkitu roślin. Ekstrakt z Czarnej Róży Baccara natychmiast pobudza skórę, zapewniając jej gładkość i elastyczność. W skład kolekcji "Black Rose"  wchodzi krem, olejek, emulsja do okolic oczu i maska.

   Testowanie rozpoczęłam od kremu. Najpierw zaskoczył mnie jego zapach – różany, a jednocześnie bardzo świeży – nie miał nic wspólnego z różanymi perfumami babci. Po nałożeniu kremu na twarz wydawało mi się, że tak lekki krem na pewno nie nawilży dobrze mojej suchej skóry, ale po dłuższym stosowaniu zmieniam zdanie – krem wcale nie musi być tłusty, aby dobrze nawilżyć skórę. Sprawdza się też dobrze pod makijaż. Olejek i emulsja do okolic oczu to miłe uzupełnienie kremu – te produkty nie obciążają skóry i wchłaniają się błyskawicznie. Emulsja pod oczy ma wygodny aplikator w formie chłodzącej końcówki ceramicznej, który ułatwia precyzyjne dozowanie i umożliwia wykonanie masażu okolic oczu – przydaje się zwłaszcza po nieprzespanej nocy, których mam ostatnio pod dostatkiem ;). 

   Ostatnim produktem z gamy jest maska, która szturmem zdobyła francuski rynek kosmetyczny (nr 1 wśród maseczek do twarzy na francuskim rynku kosmetyków selektywnych, źródło NPD 2013). Używałam ją przed snem i delikatnie zmywałam nasączonym wodą wacikiem, tak aby na twarzy pozostał minimalny film. Rano skóra wygląda na mocno odżywioną (jakbym wróciła z długiego spaceru), jest nawilżona i właściwie nie wymaga nałożenia kremu. 

Produkty marki Sisley Paris znajdziecie w autoryzowanych perfumeriach internetowych Douglas.pl oraz Sephora.pl.

Kilka zasad prowadzenia domu, które przydadzą się w czasie dobrowolnej kwarantanny.

   Po kilkudziesięciu latach spokoju, zachodni świat uśpił nieco swoją czujność i zapomniał o tym, że w naturze wciąż drzemią niepoznane przez nas siły. Skupiliśmy się na parciu do przodu, konsumpcji i technologicznym rozwoju, który dawał nam złudne poczucie władzy nad światem. Wydawało się, że możemy już wszystko, że nic nam nie zagraża, ale mały wirus migusiem ustawił nas do pionu. Musieliśmy odwrócić się na pięcie, zamknąć się w czterech ścianach i zacząć w nich funkcjonować na innych zasadach.

    Dom od zawsze był dla mnie centrum wszechświata – to do niego chcę wracać, w nim najchętniej spędzam czas z bliskimi i odnajduję poczucie bezpieczeństwa. Dbam o niego, jak potrafię najlepiej, a jednak w ostatnich kilku tygodniach, w czasie epidemii, zobaczyłam, że są rzeczy, na które przymykałam oko choć nie powinnam – i nie chodzi tu bynajmniej o sierść Portosa w kątach (bo na takie ilości przymykanie oka nic nie da: i tak ją widać).

   Sprzątanie i szeroko pojęta organizacja domowego życia, to tematy, którymi w ostatnich latach trochę nie wypadało się interesować – długo walczyłyśmy o to, aby przestano postrzegać nas jak kury domowe, głupio by było, gdyby epidemia miała to zniweczyć. Od razu więc uprzedzam, że chociaż tradycyjnie wpis kieruję do CzytelniCZEK, to panowie w równym stopniu powinni zadbać teraz o zasady higieny w czterech ścianach. Nie róbmy precedensu i nie wracajmy do starego podziału ról. Tym bardziej, że teraz, gdy wszyscy siedzimy w domu, czarno na białym widać ile czasu zajmuje wykonywanie wszystkich czynności – być może okaże się, że dzięki tej przymusowej izolacji nasi partnerzy będą w końcu mieli wiarygodny obraz tego, jak absorbujące jest prowadzenie domu, a my zyskamy argumenty, aby przekazać im więcej obowiązków.

   Ale przejdźmy do meritum. W dzisiejszych specyficznych okolicznościach okazuje się, że umyta podłoga i dobrze zaplanowane zakupy spożywcze mogą mięć bezpośredni wpływ na zdrowie nasze i naszych bliskich. Wiem, że internet bombarduje nas łopatologicznymi opisami różnych czynności, które należy teraz wykonywać, aby zwiększyć świadomość w zakresie podstaw sanitarno-epidemiologicznych (i bardzo dobrze), więc ja podejdę do tego tematu trochę z innej strony.

1. Kiedyś i dziś – dlaczego układ naszych mieszkań sprzyja wirusom?

   Dziesiątki lat temu ludzie mieli o wiele mniejszą wiedzę na temat rozprzestrzeniania się bakterii i wirusów, a jednak układ ich domów i mieszkań lepiej chronił mieszkańców przed nieczystościami. Jak to możliwe? Przedsionek, czyli małe pomieszczenie oddzielające wejście do domu od reszty pomieszczeń, było kiedyś stałym elementem architektury wynikającym między innymi z troski o odpowiednią higienę. Dziś jest zdecydowanie mniej popularne, bo „kradnie” powierzchnie mieszkalną, która jest dla nas najcenniejsza. Jego brak oznacza jednak, że bakterie i wirusy z zewnątrz nie napotykają żadnej przeszkody i mogą śmiało rozgościć się w naszym salonie. Przedsionek (zwany też gankiem lub wiatrołapem) może wydawać się nam reliktem z czasów „Pana Tadeusza”, ale kolejne pokolenia, również czuły potrzebę pozostawienia „brudu z zewnątrz” poza swoim domostwem. Widok butów wystawionych przed wejściem do mieszkań w blokach stał się jednym z symboli epoki PRL-u i o ile dziś nas bawi, to łatwo znaleźć dla takich zwyczajów logiczne wyjaśnienie.

    Spokojnie, nikogo nie nakłaniam, aby pędził do Castoramy po cegły i rozpoczął budowę ściany w przedpokoju, ale dodatkowe środki bezpieczeństwo należy podjąć od zaraz. Najlepiej ustalić, że wszystkie elementy naszego wierzchniego stroju nie przekraczają granicy przedpokoju, a buty, zaraz po przyjściu do domu lądują w szafce lub garderobie (jeśli nie macie w nich miejsca, to kupcie ładny kosz i w nim trzymajcie buty). Jeszcze lepiej, jeśli płaszcz czy kurtkę ściągniemy jeszcze na klatce, najpóźniej tuż po przekroczeniu progu mieszkania (nigdy nie trzepiemy okryć wierzchnich w domu, jesli już to róbmy to na zewnątrz). Uwagę powinnyśmy też zwrócić na torebkę, bo to ona po wyjściu z domu ma największy kontakt z naszymi dłońmi, nie mówiąc już o rzeczach, które trzymamy w środku – portfel, klucze, telefon, karta kredytowa, to przedmioty, które mają na sobie najwięcej zarazków. Domyślam się, że wiele z tych rzeczy jest dla Was oczywiste (dokładnie tak jak częste mycie dłoni ;)), ale warto wykazać się dziś jeszcze większą czujnością – rzeczy z zewnątrz powinny być odizolowane od tych, z którymi mamy kontakt w środku domu. Pamiętajcie też, że podłogę w przedpokoju powinniśmy myć częściej niż w pozostałych częściach mieszkania.

Moje buty (póki co) mieszczą się w szafkach, ale gdyby coś się w tej materii zmieniło to wykorzystałabym właśnie takie kosze, w których teraz trzymamy zabawki. 

    Instrukcja dla mam małych brzdąców – wiem, że wiele z nas woli trzymać wszystkie rzeczy dziecka w dziecięcym pokoju, na specjalnie przygotowanych słodkich haczykach, albo w środku szafy. Lepiej jednak pozostawić rzeczy „z zewnątrz” w przedpokoju i nie przenosić ich z pokoju do pokoju. W ostateczności można wydzielić zamkniętą szufladę w której ułożymy buciki, kurteczki, czapeczki czy kocyk którego używamy na zewnątrz.

   I jeszcze kilka słów o zwierzętach domowych. Wiele z Was pyta mnie jak Portos stosuje się do odgórnych wytycznych. Jesteśmy szczęściarzami, bo możemy korzystać z ogrodu przynależącego do naszej kamienicy. Rano i wieczorem Portos nie wychodzi więc teraz na regularny spacer tylko korzysta z tego niewielkiego trawnika, a ja mogę mu towarzyszyć w szlafroku (Portos nie bardzo umie spędzać czas w ogrodzie w pojedynkę). Raz dziennie wychodzimy z nim na spacer – okolica, w której mieszkamy pozwala na szczęście zrobić to tak, aby nie minąć w tym czasie nawet jednej osoby. Wracając jednak do głównego tematu tego akapitu – nie kąpie teraz Portosa trzy razy dziennie i bez obawy głaszcze go ile wlezie, ale po powrocie ze spaceru od zawsze czyszczę mu małymi ręczniczkami (zobaczycie je na zdjęciu przedpokoju), które mam naszykowane tuż przy drzwiach wejściowych. Po każdym użyciu ręcznik ląduje w praniu. Co jasne – nie są to ręczniczki, których sami używamy. Na pewno już o tym słyszałyście, ale dla pewności też o tym napiszę – nie udowodniono do tej pory, aby psy czy koty mogły przenieść na człowieka koronawirusa. Wiadomo natomiast od dawna, że jeśli na co dzień przebywamy ze zwierzętami, to pojawia się u nas tak zwana odporność krzyżowa. Istnieją również pierwsze badania mówiące o tym, że właściciele lżej przechodzą zakażenie koronawirusem.

Mój przedpokój. Na kaloryferze widzicie ręczniczki do wycierania łap Portosa.  Na wieszaku wiszą ekologiczne torby, mój płaszcz, smycz Portosa, czapeczka i kurteczka z wełny merino, którą bardzo sobie chwalę (to naprawdę nie jest przereklamowany produkt). Ubranka dla małej mam od polskiego sklepu Bebe Concept, w którym znajdziecie też  specjalnie wyselekcjonowane zabawki na okres kwarantanny.

2. Zakupy, czyli wszystko, co przynosimy do domu.

   Nasza pamięć jest zawodna – bez wkuwania na blachę człowiek szybko zapomni nawet krótką pięciopunktową listę. Zresztą, co Wam będę tłumaczyć – ileż to razy nie chciało nam się zapisać składników na ciasto, z zadowoleniem wrócić do domu z zakupów, wyciągnąć mikser do ciasta, włożyć fartuch i zorientować się, że owszem pamiętałyśmy o świeżych laskach wanilii, bezglutenowym proszku do pieczenia i innych cudach, ale zwykłe jajka już nam niestety wypadły z głowy. Tyle że, o ile wcześniej było to po prostu bardzo irytujące, tak teraz oznaczałoby kolejną bezsensowną wyprawę do sklepu. Takich głupich błędów naprawdę trzeba teraz unikać. Poza tym, w dzisiejszych czasach przyzwyczailiśmy się już do codziennych zakupów, więc nasze planowanie jadłospisu mogło być bardzo spontaniczne. Dzisiejsze ograniczenia sprawiły ze do sklepu wybieram się nie częściej niż raz w tygodniu i muszę wtedy kupić wszystko co będzie mi potrzebne przez najbliższe siedem dni. Ba! Muszę tez kupić to, co może nie jest niezbędne do życia, ale sprawi też trochę przyjemności (Michaszki na przykład – je też trzeba wpisać na listę!). Bez skrupulatnego przygotowania taka operacja nie ma szansy powodzenia. Poświęćcie na to dłuższą chwilę – proponuję przejść się po każdym pokoju i zastanowić się czego brakuje, albo  co niedługo się skończy. W łazience sprawdzić zapasy detergentów, proszków do prania, kosmetyków,  pasty do zębów, papieru toaletowego czy wacików. To samo robimy w pokoju dziecka (na jak długo starczą nam pieluchy i chusteczki) i oczywiście w kuchni.

    Niestety czas epidemii to wielki „comeback” wszelkich jednorazówek. Siateczki, foliowe i silikonowe rękawiczki maseczki – to, z czym próbowaliśmy walczyć w swoim otoczeniu z oczywistych względów staje się teraz jedną z kluczowych broni przeciw koronawirusowi. Czy to koniec idei Zero-Waste? Chwilowo trochę tak, zwłaszcza, że nawet Polskie Stowarzyszenie Zero Waste zaznacza, że obecnie liczy się tylko walka z epidemią. Czy to oznacza, że jesteśmy skazani na produkowanie ton plastiku w naszym domu? W przypadku rękawiczek jednorazowych to plastik i lateks są najlepszym (albo po prostu jedynym) rozwiązaniem. Jeśli jednak chodzi o siatki na zakupy i opakowania to papier w tym przypadku nadal się sprawdzi. Tym bardziej, że, jeśli wierzyć doniesieniom naukowców, karton jest bardziej zabójczy dla koronawirusa niż plastik (informację tą podał m.in. serwis National Geographic). W jakim sensie? Wirus żyje na papierze znacznie krócej (nawet o kilka dni!) niż na plastiku.  Jeśli jednak nie macie dostępu do papierowych toreb, a nie wyobrażacie sobie przynosić do domu kolejny porcji plastiku to używajcie toreb materiałowych (lub takich ze sznurka), które nie maja napisów – trzeba je bowiem prać w wysokich temperaturach, co szybko zniszczy wszelkiego rodzaju pigment.   

Do Jadłosfery zajrzałam po ulubioną pastę z bakłażanu, ale do koszyka trafiło tez kilka innych rzeczy (dokładną listę zakupów znajdziecie poniżej). Jadłosfera to nie tylko miejsce, w którym kupicie podstawowe produkty jak mąka (wiele rodzai) i ocet ale też prawdziwe rarytasy o których pewnie byście nie pomyślały tworząc listę do sklepu. Oto moja przykładowa (właściwie nie „przykładowa” tylko ostatnia) lista zakupów z Jadłosfery: ocet jabłkowy (idealny do mycia szyb, podłóg, łazienki), przyprawy, syrop klonowy (idealny do chałki, placków czy naleśników), miód lipowy truskawkowy, konfitura z róży (wzięłam od razu dwa słoiczki – to jest prawdziwe niebo w gębie), kasza Quinoa (najlepsza do sałatek, ale można nią również faszerować papryki), bio ciasteczka owsiane (czyli idealna alternatywa dla słodyczy, też polecam wziąć więcej niż jedno opakowanie, bo bardzo szybko znikają).

   Też tak macie? Przychodzicie do domu z zakupów, a torby ze sprawunkami stawiacie na blacie kuchennym albo stole? To wygodne, bo bez schylania możemy rozpakować wszystkie torby, ale tuż po rozpakowaniu rzeczy musimy wtedy dokładnie zdezynfekować blat. Jeśli chodzi o rozpakowywanie produktów, to tutaj zdanie  specjalistów jest podzielone – jedni twierdzą, że każdy produkt powinno się przecierać szmatką nasiąkniętą środkiem dezynfekującym i jak najszybciej powkładać do szafek (a po skończeniu obowiązkowo umyć ręce). Inni z kolei mówią, aby tuż po przyjściu do domu zamknąć zakupy na przykład na balkonie, albo  werandzie (czy też zostawić w ogrodzie lub na klatce schodowej jeśli ufamy sąsiadom) i poczekać chociaż dobę nim zaczniemy je rozpakowywać. Jeśli macie jakieś oficjalne rekomendacje w tej sprawie to dajcie znać. Ja póki co wybieram pierwszy sposób, chyba,  że zawartość zakupów faktycznie może spokojnie poczekać na zewnątrz.

   Chociaż patrząc na ulice mojego miasta, trudno nie dostrzec podobieństw do najczarniejszych czasów PRL-u  (ludzie przemykający między domami, kolejki do sklepów, policja patrolująca przechodniów) to nasza sytuacja jest jednak nieporównywalnie lepsza. Możemy przecież korzystać z dobrodziejstw internetu. Nie, nie, nie mam na myśli Netflixa (chociaż on też się teraz przydaje) a sklepy, które mogą nam dziś przywieźć pod drzwi wszystko czego potrzebujemy. Jeśli potrzebujecie pięknego wielkanocnego wieńca, bazi, albo świeżych kwiatów, to moja ukochana kwiaciarnia Narcyz dowiezie Wam takie wspaniałości na terenie całej Polski, firma Legutko dostarczy Wam nasiona warzyw, abyście mogli zacząć własną uprawę, Jadłosfera zadba o przepyszne dodatki od polskich dostawców, Bebe Concept zapewni wszystko, czego potrzebują dzieci, a w Waszych miastach na pewno wiele lokali gastronomicznych wyczekuje zamówień. Nie obraźcie się proszę – nie chodzi o naganianie do zakupów, ale o wsparcie fajnych miejsc, za którymi stoją pracowici i dobrzy ludzie. Rozejrzyjcie się na około czy wydając niewiele (a właściwie tyle samo, ale nie w supermarkecie) pomożecie komuś przetrwać ten cięższy czas. Jeśli zdecydujecie się robić zakupy w internecie pamiętajcie, aby, dokładnie tak samo jak w przypadku wyjściu do sklepu, sprawdzić czego dokładnie potrzebujecie, aby potem już „nie domawiać”. 

Na zdjęciu powyżej widzicie tak naprawdę wszystko, czego potrzebujemy do utrzymania naszego domu w higienicznej czystości. Spirytus wysokoprocentowy, ocet, mydło i sok z cytryny. Czyste ręczniki od zawsze były jednym z moich domowych natręctw – zmieniam je bardzo często, na zdjęciu widzicie te małe do rąk, jak i te większe. Częste (albo raczej "super częste") mycie rąk umila mi naturalne mydło do rąk FRAMA w szklanej butelce. 

3. Akcja dezynfekcja

   Płyny dezynfekujące to pierwsze produkty, które w wyniku epidemii, błyskawicznie zniknęły z półek sklepowych. Teraz powoli wracają do sprzedaży i można je już dostać w większości supermarketów i jeśli będziecie mieli taką możliwość to kupcie chociaż jeden. W internecie wiele jest instrukcji jak wykonać taki płyn, ale wbrew ogólnej opinii nie jest to wcale aż takie proste bo, po pierwsze, różne źródła podają różne proporcje, a po drugie, samo odmierzenie składników może być wyzwaniem. WHO rekomenduje połączenie 165 ml alkoholu etylowego o 95% stężeniu, 8,5 ml wody utlenionej, 3 ml gliceryny i 18 ml wody. Niby wszystko jasne, ale w nie każdym gospodarstwie domowym znajdziemy glicerynę czy precyzyjną miarkę. Ale! Nawet jeśli nie planujecie zrobić własnego płynu, to spirytus i tak wam się przyda – dodajcie do niego odrobinę wody (mniej więcej 1/10 objętości spirytusu) i możecie przetrzeć wacikiem z tym roztworem telefon, klawiaturę komputera czy klamki. Poza tym, idzie Wielkanoc więc zawsze przyda się do ciast ;). 

    To prawda, że większość niebezpieczeństw związanych z wirusem czai się na zewnątrz, ale to nie oznacza, że powinniśmy przestać dbać o czystość w mieszkaniu. Podłogę myjmy roztworem octu i wody, zapewniam Was, że nieprzyjemny zapach ulatnia się w ciągu chwili. Epidemiolodzy coraz częściej zwracają również uwagę na poprawne wietrzenie mieszkania. Nie chodzi bynajmniej o to, aby mieć uchylone jedno okno przez cały dzień. O wiele lepszy efekt uzyskamy jeśli na pięć minut otworzymy na oścież wszystkie okna. Wietrzmy też pościel, poduszki z kanapy czy posłanie psa. Wymieniajmy ręczniki tak często jak tylko pozwala nam ich ilość.  

Wiem, że tego nie widać, ale moja sypialnia jest zawsze dobrze wywietrzona. Bardzo często pytacie mnie o to skąd mam prześcieradła z lambrekinem – faktycznie czasem trzeba się ich naszukać, ale łóżko wygląda dzięki nim dużo lepiej (zwłaszcza jeśli trzymamy pod nim pojemniki na buty (tak jak w moim przypadku). Najszerszy wybór ma zdecydowanie sklep Cellbes. Znajdziecie tam wersje bardziej minimalistyczne, jak i klasyczne i naprawdę wiele rozmiarów do wyboru.   

  Aby odkazić takie przedmioty jak klucze czy maski kilkukrotnego użytku, najlepiej użyć wrzątku. Przedmioty, które chcemy poddać dezynfekcji wkładamy do miski i zalewamy wrzątkiem – po kilku minutach możemy być pewni, że wirusy takiej kąpieli nie przeżyły. Można tak odkazić większość przedmiotów codziennego użytku. 

4. Kuchnia w czasach zarazy.

   Kwarantanna bardzo szybko weryfikuje niektóre nasze złe zwyczaje. Wydawało mi się, że już wcześniej marnowałam naprawdę mało jedzenia, ale teraz widzę jak na dłoni, że moja motywacja musiała być zdecydowanie za słaba, że dopiero gdy faktycznie dociera do nas to, że tego jedzenia może zabraknąć, zaczynamy intensywnie myśleć, jak dobrze je zagospodarować. Został mi w lodówce na wpół zjedzony jogurt? Użyję go do sosu do kotletów. Jedna trzecia chleba zrobiła się trochę czerstwa? No to będą małe grzanki do zupy. Nie jest to oczywiście odkrycie na miarę Newtona – od dawien dawna wiadomo przecież, że wiele popularnych dziś przepisów, powstało nie w wyniku radosnej twórczości wybitnych kucharzy, ale w wyniku różnych kryzysów, które wymuszały na gospodyniach domowych większą kreatywność. Nasze babcie do perfekcji opanowały sztukę przygotowywania smacznych dań z możliwie jak najmniejszej ilości produktów. Wszystko po to, by nawet w ciężkich czasach zapewnić rodzinie radość przy stole. Nic więc dziwnego, że gdy w życie weszły pierwsze restrykcje ograniczające rozprzestrzenianie się wirusa, w wielu polskich domach znów zapachniało racuchami…

   Racuchy, domowe frytki czy placki to naprawdę świetny sposób na udany wieczór, ale po blisko czterech tygodniach siedzenia w domu, powoli zaczyna brakować mi pomysłów na obiady. To też dobitnie pokazało, że, chociaż byłam przekonana, że gotuję całkiem nieźle, mój kulinarny repertuar jest jednak dosyć wąski – potrafię ugotować ledwie kilkanaście obiadowych dań. Aby dodać do naszych posiłków świeżości i nowych smaków skręcam więc w zupełnie inną stronę – przyprawy wschodu będą miłą odmianą po „mielonych” i makaronach. Nie wierzycie? To zróbcie super prostą Szakszukę z dodatkiem kuminu. 

   Poniżej przypominam też najprostszy sposób na czerstwą chałkę, tak aby nie zmarnował się nawet okruszek. Nie wiem czy jest na świecie coś pyszniejszego – a może ktoś z Was wykorzysta ten przepis w czasie Wielkanocy? 

Przepis na najpyszniejsze słodkie tosty na świecie.

Skład: 

1 chałka

3 jajka

łyżka cukru pudru

szklanka mleka

Do podania:

łyżka cukru pudru

syrop klonowy / konfitura

masło

Sposób przygotowania:

W misce roztrzepuję jajka z mlekiem i cukrem. Pokrojone kawałki chałki zamaczam z dwóch stron w masie jajecznej. Rozgrzewam masło z kroplą oliwy na patelni i przekładam na nią pokrojoną i namoczoną chałkę. Czekam aż się zarumieni i odwracam na drugą stronę. Podaję z cukrem pudrem, syropem klonowym lub konfiturą z róży. Cała chałka "powinna" zapełnić brzuchy trzem osobom. 

   W tym momencie stała już za mną cała brygada, a ich ślinka ściekała mi na kark, gdy pochylałam, się aby zrobić zdjęcia. Jestem pewna, że Wasi bliscy też będą szczęśliwi, jeśli zafundujecie im to proste i szybkie śniadanie. Nie wiem jakie macie plany na zbliżające się Święta Wielkanocne, ale nasze będą w tym roku inne niż zwykle. Cieszymy się, że nasi najbliżsi są zdrowi, nawet jeśli porozrzucani po różnych kątach świata. Trzymam się myśli, że następną Wielkanoc na pewno spędzimy wszyscy razem. Póki co, doceniam jak nigdy nasz mały kawałek ziemi, hamak i kilka metrów kwadratowych trawy i przesyłam Wam wszystkim trochę słońca. 

kurteczka i czapeczka z wełny – BebeConcept // biała sukienka – MLE Collection (niebawem w sprzedaży) // płaszcz – Zara (stara kolekcja)

My widzimy się jeszcze przy okazji niedzielnego wpisu, ale już teraz życzę Wam miłych świątecznych przygotowań! Aha. Zapomniałabym. Zostańmy w domu :).

 

*  *  *

 

Last Month

   I always try to share my smile with you, but today it will be more difficult than usually. The blog has never been a space where I would air my grievances. Regardless of the problems and various crisis situations that I’ve faced over the past few years, I never allowed the negative emotions to cloud the content that you could find here. Today, it’s not about my smaller or larger concerns – all of us, without exceptions, are in dire straits and pretending that it doesn’t affect my mood would rather be a sign of ignorance than a sign of strength.

   In the last month’s photos, you can easily notice how our life has changed overnight. In the first half of March, everything was just beginning – the disturbing news from Italy were only starting to reach us, but the threat seemed to be far away. For the last several days, following the top-down guidelines, I’ve stayed home – for years, we’ve been talking about the importance of slowing down, so now everyone has slowed down…

* * *

   Staram się zawsze dzielić z Wami uśmiechem, ale dziś będzie to trudniejsze niż zwykle. Blog nigdy nie był dla mnie miejscem do wylewania swoich żali. Niezależnie od problemów i różnych kryzysów, które spotykały mnie w ostatnich latach, nie pozwalałam sobie na to, aby moje złe emocje przysłoniły treści, które tu znajdowałyście. Dziś nie chodzi jednak tylko o moje mniejsze lub większe troski – wszyscy, bez wyjątku, znaleźliśmy się w trudnej sytuacji i udawanie, że nie odbija się ona na moim nastroju byłoby nie tyle oznaką siły, co przejawem ignorancji.

W relacji z minionego miesiąca łatwo zauważyć, jak nasze życie zmieniło się z dnia na dzień. W pierwszej połowie marca ledwie czuliśmy na karku oddech zbliżającej się epidemii – z Włoch dochodziły niepokojące wieści, ale zagrożenie wydawało się być daleko stąd. Od kilkunastu dni, zgodnie z odgórnymi wytycznymi, siedzę jednak w domu – od lat dużo mówiło się o tym, że trzeba "zwolnić", no więc zwolniliśmy…

1.Warszawska kawiarnia. // 2. Wnętrze Authorrooms, w którym zatrzymaliśmy się na noc. Byliśmy w Warszawie całą rodziną, więc podróż w dwie strony jednego dnia nie wchodził w grę. // 3. Ta sukienka miała być naszą propozycją na Wielkanoc ;). // 4. Co wybierasz? Wszystko! //Plan był taki, aby kampanię letniej kolekcji MLE Collection zrealizować w marcu na Sycylii, ale wirus pokrzyżował nam plany. Dobrze, że w Warszawie też są fajne miejsca. Nad zdjęciami do MLE Collection zawsze pracuję zupełnie inaczej niż w przypadku bloga. Już teraz musiałyśmy fotografować produkty, które wejdą do sprzedaży późną wiosną – zadbałyśmy więc o odpowiedni anturaż i trochę poudawałyśmy, że jest ciepło. … że niby południowa Francja…a tak naprawdę północna Norwegia ;). 

Proszę nie sprzątać, nie dokończyłyśmy jeszcze zawartości słoików. 

Asia w kardiganie Mackay czeka już na śniadanie.Tym razem w Warszawie mieliśmy wyjątkowego pomocnika!Warszawska Wozownia była naszą kolejną lokalizacją. 1. Tyle nieodkrytych miejsc… // 2. I niezjedzonych rogalików… // 3. I świeżych brioszek… // 4. Na zdjęciach zawsze jest też dużo śmiechu! //Ostatnia nasza wizyta na psiej plaży.
1. Kolejni koledzy Portosa poznani na spacerze. Przez kwarantannę Portos musiał ograniczyć spotkania z psimi znajomymi. // 2. Mały kawałek świata. // 3. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem (lub kawą). To cud, że mój laptop jeszcze nie oberwał. // 4. Niebo nad sopockim molo.  // Gdy zobaczyłam tę szafkę nocną, wiedziałam, że po nią wrócę! :) To stary mebelek, ale na pewno można gdzieś upatrzeć coś podobnego. Piątek w domowym biurze. Tutaj wciąż jeszcze myślałam, że nasze plany z MLE Collection uda się zrealizować. Mój wymarzony model. Upinamy i podpinamy. To ostatni moment na poprawianie prototypów.
1. Ten wzór i opalona skóra… // 2. Bałagan. // 3. Stokrotki, niezapominajki, tymianek – czyli zakupy do ogródka w moim ulubionym Narcyzie. // 4. Portos zawsze zaśnie we właściwym miejscu i o właściwym czasie.  //Wizyta w showroomie Iconic w Gdańsku.Super miejsce i piękne rzeczy. Słodkie poranki.W ostatnich tygodniach prezentuję przede wszystkim styl domowo sportowy :). Tę białą kurtkę kupiłam jeszcze nim okazało się, że będę w niej chodzić głównie do ogrodu :).  Model od CARRY jest idealny, ale od razu uprzedzam, że wybrałam większy niż normalnie rozmiar (M) dzięki czemu kurtka jest oversizowa i (przy opuszczonych rękach ;)) sięga za pupę.  1. Tak pięknie kwitła a teraz marznie. Pogoda oszalała. // 2. W mojej garderobie ostatnio więcej bieli. // 3. Mamo wstawaj, wstawaj! Jest już 5:30! // 4. Peeling, który pozwala mi teraz przetrwać bez zabiegu dermapen :). //Naturalny peeling enzymatyczny to nowość od MIYA Cosmetics. Jestem pewna, że wiele z Was zna już tę markę i ceni sobie jej produkty. Pamiętam bardzo dobrze, że pytałyście o kod zniżkowy i w końcu go mam! Jeśli macie ochotę wypróbować peeling, bądź pozostałe kosmetyki od MIYA Cosmetics, to wystarczy, że w koszyku użyjecie kodu mlexmiya20 i od razu otrzymacie 20% rabatu na wszystkie produkty w cenach regularnych (kod jest ważny 7 dni).1. Ostatki z gałązek Magnolii.  // 2. Najlepszy zjadacz kanapek na świecie. // 3. Chyba w końcu zaczniemy doceniać ten nasz malutki ogródek… // 4. Lubię tu siedzieć i patrzeć na wędrujące światło. //Sweter do kostek to jest to!I tu oto znalazły miejsce moje ogródkowe zakupy. Póki co nie ufam pogodzie i nie sadzę ich do ziemi. 1. To jest najpopularniejszy wpis tego miesiąca. Przeczytajcie o zdrowiu psychicznym w czasie kwarantanny. // 2. Trampkowy zespół. // 3. Kto trzyma zabawki w pokoju dziecka? Na pewno nie ja ;). // 4. Tak małe torebki były ostatnio modne, gdy chodziłam do przedszkola, ale cieszę się, że wróciły do łask. On mówi „ja się nimi zajmę, a ty spokojnie sobie popracuj” a ja mówię „to patrz i licz do dziesięciu”.Ten wpis znajdziecie tutaj1. Nietypowa ale niezwykle urokliwa odmiana tulipanów. Nie widać na pierwszy rzut oka, ale wyglądają trochę jak rośliny owadożerne :)  // 2. Przerwa w pracy. // 3. Wiosenny rumianek na naszej ukochanej kołderce. // 4. Zlew nigdy nie zawodzi. Zlew zawsze znajdzie dla ciebie zajęcie. //A tu już rumiankowa kołderka w całej okazałości. Ten piękny wzór stworzyła pani Agata, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych. To już drugi komplet pościeli od Layette który trafił do naszego domu (mam też wersję zimową). Na stronie znajdziecie także między innymi ręczniczki czy prześcieradła z tym motywem, ale również wiele innych akcesoriów.1. Chciałybyśmy pójść na plażę albo do babci :(. // 2. Tę tartę pokazywałam Wam na Instastories i wiele z Was pytało mnie o przepis. Dla tych co przegapili link odsyłam tutaj (chociaż prawda jest taka, że trochę go zmodyfikowałam). // 3. Zostań w domu. Można spędzić miło czas i napić się… soku, albo poćwiczyć jogę jak ta pani na obrazie. // 4. Nasze okno na świat. //Pobudki coraz wcześniejsze. 1. Szukamy ptaszków do pary. // 2. Pobiliśmy w tym miesiącu rekord jeśli chodzi o ilości placków z jabłkami, racuchów i domowych frytek. // 3. No i skończyły nam się drożdże. A więc teraz kruche tarty.  // 4. Efekt uniesienia u nasady do pozazdroszczenia ;).  //

Portos ma już poranną jogę za sobą.Łóżko mnie zjadło i jestem mu za to wdzięczna.Biuro, kawiarnia, restauracja i salon kosmetyczny w jednym. Na długie godziny przed kompem polecam nie tylko pyszne kanapki, ale jakiś kosmetyk pod ręką. Skoro nie można wyjść i podziwiać wiosny, sprowadziłam ją sobie do domu.Ten fotel jest przyczyną niekończących się pytań, dlatego postanowiłam dodać jego zdjęcie w całej okazałości. To kolejny stary mebel, któremu postanowiliśmy dać nowe życie. Fotel ma ponad sto lat i należał do pradziadka mojego męża. I kolejne pytanie, które pojawia się bardzo często – boazeria ścienna, którą mamy w pokoju dziecka to nie jest dzieło stolarza – można ją kupić w sklepie internetowym i zamontować samemu.                              Coraz cięższy ten pakunek. 
Ostatnie zapasy.Polecam tę książeczkę wszystkim mamom, które chcą pomóc dzieciom chociaż trochę zrozumieć dzisiejszą sytuację. Pewnego poranka szkoła dla wilczków zostaje zamknięta. Wielki zły wilk musiał zatem zająć się czternaściorgiem swoich dzieci! Znajoma historia, prawda? W bardzo delikatny sposób są tu ujęte różne rodzinne trudności, którym trzeba umieć zaradzić. Bardzo podoba mi się ta opowieść. Ta książeczka jest super!1. Ulubiona scena z książeczki "Wielki Zły Wilk i czternaście małych wilczków", kiedy wszyscy wspólnie czytają. // 2. Sobotnie śniadanie. // 3. Kawa i praca. // 4. Tak zwane "odkłaczanko". //Ulice Sopotu. 
Mniej więcej rok temu. Dwa tygodnie temu mój kolega Psycholog powiedział mi, że niedługo będę tęsknić nawet za zwykłą jazdą samochodem. Wolałabym żeby się mylił…

Dziś rano świętowaliśmy czyjeś urodziny. Wszystkiego najlepszego Kochanie. Albo raczej: wszystkiego najnormalniejszego! Nam wszystkim!

* * * 

 

Pielęgnacja bez lukru, czyli wszystkie brzydkie rzeczy na skórze, które wciąż istnieją, nawet jeśli nie widać ich na Instagramie

    Hyperpigmentation that is the remains of pimples, protruding cuticles, ungroomed brows and blackheads – when was the last time you saw such things on Instagram? Or in the photos of your friends posted on Facebook? We are considerably more often flooded with nicely selected images, with no imperfections that blur the perception of reality and people around us, simultaneously making us feel worse with ourselves. As much as traditional media depict models and celebrities embodying idealised standards of beauty, social media show ideal images of “regular girls” who (at least in theory) are like us, but essentially better. Adding the fact that playing in the backyard have been replaced with TikTok, meeting with friends with messenger, shopping with friend with Zalando, and infested of weekend parties we choose Netflix, we are less often presented with real women (and their flaws). And, of course, it’s not about feeding yourself on the fact that your friend came to the cafe with a less perfect hairdo in comparison with her “profile photo”, but it’s about a healthy approach to appearance and not demonising your own flaws.   

   It’s more difficult to look at yourself from a certain perspective and I mean the two sides of the same coin – girls keeping their eyes on the retouched Instagram icons is one thing, but it’s more often apparent that the same influencers are not able to face even the slightest flaws in their appearance. However, in order to keep up with the times and not show that, just like us, they tackle real insecurities they undergo the influencers’ katharsis on a mass scale. Of course, I’m taking about photos that have been retouched to the max and about girls who once in a while do the makeup-free coming-outs admitting that every so often they get a pimple on their foreheads, but thanks to their profound work and the support of their families, they were able to embrace themselves just as they are and now they can focus on something different (for example, on a breast job). I’m kidding a bit, but such publications would be more suitable for someone who went through a serious disease, and, in fact, these are only proofs that some people approach trivial matters too emotionally.   

   That would be it as far as the introduction is concerned. Just as you wanted, the article was supposed to be all about skincare, and soon it will become a bunch of loose thoughts on the social problems of the cyberspace. I’ll try to point out a few unattractive things that have hidden somewhere in the depths of the famous app, but in everyday life, they eagerly wave to us from the mirror every day.

* * *

     Przebarwienia po wypryskach, zadarte skórki przy paznokciach, niewydepilowane brwi i zaskórniki – kiedy ostatni raz widziałyście takie rzeczy na Instagramie? Albo na zdjęciach koleżanek wrzucanych przez nie na Facebooka? Coraz częściej jesteśmy ofiarami zmasowanego ataku wyselekcjonowanych obrazów, bez jakichkolwiek niedoskonałości, które zakrzywiają naszą wizję świata i ludzi wokół nas, jednocześnie sprawiając, że same ze sobą czujemy się gorzej. O ile bowiem w tradycyjnych mediach portretowane są modelki i celebrytki ucieleśniające wyidealizowane standardy piękna, o tyle w mediach społecznościowych widzimy idealne wizerunki „zwykłych dziewczyn”, które (przynajmniej w teorii) są takie same jak my, ale w gruncie rzeczy jednak lepsze. Dodając do tego fakt, że zabawy na podwórku zostały zastąpione przez TikToka, spotkanie ze znajomymi przez messengera, zakupy z koleżankami przez Zalando, a zamiast weekendowych imprez wybieramy Netflixa, coraz rzadziej mamy styczność z prawdziwymi kobietami (i ich wadami). I oczywiście nie chodzi o to, aby karmić się faktem, że przyjaciółka przyszła do kawiarni z mniej perfekcyjną fryzurą niż na swoim „profilowym”, ale o zdrowe podejście do wyglądu i niedemonizowanie własnych wad.

    Bo o dystans do samego siebie coraz trudniej i mam tu na myśli obydwie strony medalu – dziewczyny wpatrzone w wyretuszowane ikony Instagrama to jedno, ale coraz częściej widać, że same influencerki nie bardzo potrafią poradzić sobie nawet z najmniejszymi wadami swojego wyglądu. Aby jednak iść z duchem czasu i broń Boże nie dać po sobie poznać, że, tak jak my, mają prawdziwe kompleksy popełniają masowo „influencerskie katharsis”. Chodzi oczywiście o wpisy dziewczyn z maksymalnie przerobionymi zdjęciami, które raz na jakiś czas dokonują swoistych „coming outów bez makijażu” i za pomocą melodramatycznych opisów przyznają się do tego, że jednak od czasu do czasu mają pryszcza na czole, ale dzięki pracy nad sobą i wsparciu bliskich pokochały siebie takimi jakimi są i teraz skupiły się na czymś innym (na operacji piersi na przykład). Trochę sobie żartuję, a trochę dziwią mnie publikacje, których teksty bardziej pasowałyby do kogoś, kto przeszedł ciężką chorobę, a w gruncie rzeczy są jedynie dowodem na to, że niektórzy zbyt emocjonalnie podchodzą do prozaicznych kwestii.

    Tyle słowem wstępu, bo ten wpis, zgodnie z Waszym życzeniem, miał być stricte pielęgnacyjny, a niebawem stanie się mało konkretnym przemyśleniem o społecznych problemach w cyberprzestrzeni. Postaram się więc wypunktować kilka nieładnych rzeczy, które pochowały się jakoś w czeluściach słynnej aplikacji, ale w życiu codziennym mają się świetnie i z radością machają do nas w lustrzanym odbiciu każdego dnia. 

Moi pogromcy retuszu. Bazę od Chanel mieszam z podkładem (używam Double Wear w kolorze Sand), bronzer w tym kremowym opakowaniu jest delikatny i ciężko z nim przesadzić (a ja nie znoszę "placków" pod kościami policzkowymi). Ta malutka tubka na przodzie to najlepsza maść na świecie na wypryski od Guerlain ale z tego co widzę nie jest już dostępna w sprzedaży (to jest chyba jej zamiennik). 

1. Uneven, unnatural, but very photogenic makeup.   

   For some time, I was convinced that makeup finishing at the jaw line is a relic of the times when I was attending high school and there were only three foundation colours available at the store. However, Instagram led to a situation when you can come across that unattractive image in the streets again. This truth is as old as the first camera – that makeup that looks good in photos, rarely looks good in reality. In the beginning of the blog (let’s say for the first four years), I myself fell into this trap. Back in those days, my boyfriend (who is now my husband) often asked me – why are you having such a strong makeup on? I answered, truthfully, that I was taking photos for the blog, but each time a thought popped in my head that something is really wrong if a person who is completely outside of the cosmetic world immediately spots that my face looks differently (I applied makeup on a daily basis – the difference was that it was more delicate). Today, I’m no longer practicing such “makeovers” and it’s probably why some of you accuse me of wearing no makeup in the photos as it is invisible. Believe me – I apply makeup, but I don’t want to change my face for the purpose of taking photos. In fact, taking into consideration the Instagram requirements, painting it anew just like a canvas. I’m trying to find a balance between what I can accept in the camera and what won’t turn me into a clown doing the shopping in a grocery store.  

   All right, but how to achieve that? In the photos, a full coverage foundation looks better, but in reality it gives you a mask effect and it creases in the wrinkles more often than the lighter foundations. And, of course, the colour has to be ideally matching our skin colour and not create lines around the ears and jaw line. That’s why I mix a full coverage foundation with a highlighting primer (it’s best if it is moisturising). Then, it’s a lot easier to apply and it matches the colour of our skin more easily (the list of my cosmetics can be found under the photos). In the photos, the imperfections of our skin are always more visible, the face features are less pronounced, and the skin looks paler. That’s why it comes as no surprise that we are tempted to apply a stronger makeup – we want to look as good as in reality. However, you need to remember that even the most intricate and beautiful eye makeup won’t make up for a creasing concealer.

* * *

1. Nierówny, nienaturalny, ale jakże fotogeniczny makijaż.

    Przez jakiś czas byłam przekonana, że makijaż odcinający się na linii szczęki to relikt z czasów, kiedy chodziłam do liceum, a w drogeriach były dostępne trzy kolory podkładów. Instagram sprawił jednak, że ten mało apetyczny widok znów można spotkać na ulicy. To prawda stara jak pierwszy aparat fotograficzny, że makijaż, który wygląda dobrze na zdjęciach, rzadko kiedy wygląda dobrze w rzeczywistości. Na początku prowadzenia bloga (czyli powiedzmy, że przez pierwsze cztery lata) sama wpadłam w tę pułapkę. W tamtych czasach z ust mojego „jeszcze nie męża” często padało pytanie – dlaczego masz na sobie taki mocny makijaż? Odpowiadałam, zgodnie z prawdą, że robiłam zdjęcia na bloga, ale za każdym razem pojawiała się w mojej głowie myśl, że coś tu chyba jednak jest nie tak, jeżeli osoba kompletnie niewtajemniczona w kosmetyczne tematy, od razu wyłapuje, że moja twarz wygląda inaczej niż zwykle (a żeby nie było – na co dzień też robiłam makijaż, tylko delikatniejszy). Dziś nie praktykuję już takich „przemian” i to pewnie dlatego część z Was zarzuca mi, że mojego makijażu właściwie nie widać. Uwierzcie mi jednak na słowo – maluję się, ale nie chcę na potrzeby zdjęć zmieniać swojej twarzy. A właściwie, biorąc pod uwagę instagramowe wymogi, malować ją na nowo, jak obraz. Staram się znaleźć balans między tym, co jest dla mnie akceptowalne w obiektywie, a jednak nie sprawi, że będę się czuła jak klaun robiąc zakupy w warzywniaku.

   No dobrze, ale jak to zrobić? Na zdjęciach dobrze wygląda mocno kryjący podkład, ale w rzeczywistości zawsze daje on efekt maski i częściej niż lekkie podkłady tworzy załamania w zmarszczkach. No i kolor musiałby być idealnie dobrany do koloru naszej skóry, aby nie odcinał się przy uszach i linii szczęki. Dlatego mocny podkład zawsze mieszam z bazą rozświetlającą (najlepiej jeśli ma dodatkowe działanie nawilżające). Dużo łatwiej go wtedy nałożyć i lepiej stopi się z kolorem naszej cery (spis moich kosmetyków znajdziecie pod zdjęciami). Na zdjęciach niedoskonałości naszej cery są zawsze bardziej widoczne, rysy mniej wyraziste, a twarz bledsza, nic więc dziwnego, że pojawia się w nas pokusa, aby zrobić mocniejszy makijaż – chcemy przecież wyglądać co najmniej tak dobrze jak w rzeczywistości. Trzeba jednak pamiętać o tym, że nawet najbardziej misterny i piękny makijaż oka nie wynagrodzi rozwarstwiającego się korektora. 

Witamina A to jeden z niewielu składników kosmetyków, którego skuteczne działanie przeciwstarzeniowe zostało potwierdzone przez naukowców. Zawiera ją na przykład mój krem od marki Fridge (98 zł), która szczyci się tym,że stworzyła nową gałąź kosmetologii – kosmetyki świeże, czy takie,które nie zawierają konserwantów, silikonów i alkoholu etylowego. Ważność produktów to 2,5 miesiąca od daty produkcji, trzeba je także trzymać w lodówce, by zachowały swoje unikalne właściwości. Sam krem ma lekką konsystencję, dobrze sprawdzi się pod makijażem, a moja skóra po jego użyciu bardzo długo jest miękka i elastyczna. Ponadto łagodzi i koi podrażnienia (właściwości oleju konopnego).​

2. Dry red hands.  

     I was probably less than 25 years old when I heard about rejuvenating hand treatment for the first time. Back then, it seemed to me as something totally useless as you don't really see someone’s age by looking at their hands. Besides, who would want to waste time on improving the appearance of their hands? Well, who? Well, to be precise – Instagram users. I’ve been recently working on photos depicting hands for a certain media house (in the press and online, you can find my photos that were taken not for the purpose of this blog or Instagram but were commissioned, for example, by jewellery companies – I sometimes work as a photographer) and I was really glad with the results of my work until I compared them with other similar photos online. Even though I was working with a hand model who had the most beautiful hands in my city, despite numerous takes and stunning lighting, I didn’t attain soft and smoothed skin to which we are used to in the media. I was able to convince the commissioning party that a modicum of realism in the photos will be a value added, but I think that I represent the minority with such an approach. Most photographers resolve to retouching the photos after all.   

   I myself am an owner of hands that would require some retouching in perfect lighting. Not wearing gloves for years made my skin become really rough and I haven’t been able to find the time for a perfect manicure…for thirteen months. On the other hand, even though it’s the 21st century, I still hear my grandmother’s pieces of advice in my head that hands are a woman’s pride. They need to be clear and since I hate the chipping nail polish, I rarely paint them. And now I always wear gloves. And I’m not talking about the woollen ones when it’s cold. Coming into contact with detergents during cleaning or doing the dishes is a real pain for our skin.

* * *

2. Suche zaczerwienione dłonie.

    Miałam pewnie mniej więcej 25 lat, gdy pierwszy raz usłyszałam o odmładzającym zabiegu na dłonie. Wydawało mi się to wtedy największym zbytkiem na świecie, bo przecież po dłoniach  wcale nie widać wieku i kto chciałby tracić czas na poprawianie ich wyglądu. No kto? No tak konkretnie, to użytkowniczki Instagrama. Sama niedawno pracowałam nad zdjęciami dłoni dla pewnego domu mediowego (w prasie i w internecie możecie natrafić na zdjęcia mojego autorstwa, które nie zostały zrealizowane na potrzeby bloga czy mojego Instagrama, ale na zlecenie, na przykład firmy biżuteryjnej – czasem pracuję po prostu jako fotograf) i byłam bardzo zadowolona z efektów swojej pracy, do momentu gdy nie porównałam ich z podobnymi zdjęciami z sieci. Chociaż miałam przed obiektywem właścicielkę najpiękniejszych dłoni w moim mieście, to mimo niezliczonych ujęć i świetnego światła, nie uzyskałam tak gładkiej skóry, jaką przywykłyśmy oglądać w mediach internetowych. Udało mi się przekonać zleceniodawcę, że odrobina realizmu na zdjęciach wyjdzie mu na plus, ale podejrzewam, że jestem w mniejszości ze swoim podejściem. Większość fotografów woli pewnie po prostu maznąć dłoń retuszem.

    Ja sama jestem właścicielką dłoni, które w idealnym świecie na pewno wymagałyby obróbki graficznej. Nienoszenie rękawiczek przez lata sprawiło, że skóra na nich jest szorstka, a na perfekcyjny manicure nie potrafię znaleźć czasu od… trzynastu miesięcy. Z drugiej strony, chociaż mamy XXI wiek, wciąż słyszę w głowie babcine mądrości, że dłonie są wizytówką kobiety. Muszą więc być czyste, a ponieważ nie trawię widoku odprysków na paznokciach, to tylko od święta maluję je kolorowym lakierem. No i teraz już zawsze noszę rękawiczki. I mam na myśli nie tylko te wełniane, gdy jest zimno. Kontakt z detergentami w trakcie sprzątania czy mycia naczyń naprawdę daje skórze rąk w kość. 

Tutaj to już moja dłoń ;)). Te bruzdy na kłykciach w instagramowym świecie jakoś nie istnieją. Nie zmienia to jednak faktu, że dłonie (nie tylko na zdjęciach) wyglądają znacznie lepiej, jeśli je porządnie nawilżymy. Krem, który widzicie na zdjęciach jest mi regularnie podkradany przez wszystkie koleżanki, które mnie odwiedzają ;). A ponieważ pracuję z domu i wciąż wpadają do mnie dziewczyny z prototypami od MLE Collection to tę tubkę kremu o zapachu mandarynki i drzewa sandałowego planuję dobrze ukryć. Jestem pewna, że Wy też go pokochacie, więc z przyjemnością dzielę się z Wami informacją, że możecie uzyskać 20% rabatu na wszystkie kosmetyki i zestawy w sklepie D'ALCHEMY. Wystarczy użyć kodu MLE (ważny do 31.03.2020). 

3. Wrinkles, dark under eye circles, decrease skin tightness.   

   The struggle to maintain eternal youth is full of paradoxes, which is easy to spot in all women’s magazines, but Instagram is also a great source for that. Women’s personality gets split when the profiles of their favourite influencers are full of smoothed foreheads, full cheeks, and at the same time, these profiles are full of pieces of advice to live in balance with nature, not be bothered by the pressure of the surrounding world, and being beautiful as you are. This schizophrenia that gets into our minds is an open gate for marketing wizes who want to encourage us to buy something by evoking certain emotions as owing to that they don’t need to resolve to facts. And when it comes to skincare, it’s best to approach the topic methodically, instead of emotionally. I don't want to encourage you to abandon cosmetics altogether, but to use products that really work and not those that are supposed to improve our mood for a short time. Besides, how are we supposed to assess if a cream advertised by a lady online is really working or maybe the skin to which it was applied has been retouched in an app afterwards?  

   It’s blatantly visible that the ageing process is a niche topic in social media which is happening for pretty obvious reasons. The generations that use Instagram today are mostly the Z generation (born in the second half of the 90s and after 2000) and to a smaller extent the Y generation (1981-95 – that is me and my age-mates). It means that old age hasn’t reached the online world yet. I’m curious if this situation will change over the next ten years when me and the other girls working in the social media world will simply look older.

* * *

3. Zmarszczki, podkrążone oczy, opadający owal twarzy.

    Starania o wieczną młodość są pełne paradoksów, co łatwo zauważyć przede wszystkim w magazynach kobiecych, ale Instagram też nas w tym temacie nie zawodzi. Kobiety dostają rozdwojenia jaźni, gdy na profilach swoich ulubionych influencerek, widzą wygładzone czoła i wypełnione policzki, ale jednocześnie między słowami serwuje im się porady, by żyły w zgodzie z naturą, nie przejmowały się presją otoczenia i że są piękne, takie jakie są. Ta swoista schizofrenia wdzierająca się do naszych umysłów to otwarta furtka dla spec-marketingowców, którzy chcą zachęcić nas do zakupu wywołując konkretne uczucia, bo dzięki temu nie muszą posługiwać się faktami. A do pielęgnacji warto podejść w sposób metodyczny, nie emocjonalny. Nie nawołuję tutaj do porzucenia kosmetyków, ale do używania produktów, które naprawdę działają, a nie tych, które przez chwilę mają poprawić nam humor. Poza tym, jak mamy ocenić, czy reklamowany przez panią z internetu krem w ogóle działa jeśli skóra po jego użyciu została poddana obróbce graficznej?

   Widać też dosyć wyraźnie, że oznaki starzenia są póki co tematem bardzo niszowym w mediach społecznościowych, co wynika z prostej matematyki. Pokolenia, które korzystają dziś z Instagrama to przede wszystkim pokolenie Z (urodzeni w drugiej połowie lat 90-tych i po 2000 roku) i w mniejszym stopniu pokolenie Y (1981-95, czyli ja i moi rówieśnicy). Oznacza to, że starość do internetowego świata po prostu jeszcze nie dotarła. Ciekawa jestem, jak sytuacja zmieni się w ciągu dziesięciu lat, gdy siłą rzeczy ja i moje koleżanki po fachu będziemy wyglądać starzej. 

Produkty marki Sesderma używałam już nie raz. W tym momencie mam od tej marki dwie rzeczy, są to nowości dostępne wyłącznie w sklepie Topestetic.pl – rewitalizujący krem-żel z witaminą C z najpopularniejszej linii C-VIT, który nawilża, wyrównuje koloryt i dodaje skórze blasku oraz mgiełkę depigmentującą Azelac Ru, która odświeża skórę i niweluje przebarwienia (topestetic dodał do swojej oferty 4 różne mgiełki do twarzy z najbardziej popularnych linii Sesderma). Ten drugi produkt sprawdzi się także w podróży, mgiełkę możecie stosować na krem lub na makijaż w ciągu dnia i nie musimy palcami dotykać skóry twarzy (już widzimy te wirusy i bakterie, co nie?).

4. Visible veins, dark spots, zits.   

   Everyone who retouched images at least once knows that imperfections can disappear in next to no time, even if you are using the most primitive software. The easier something is to correct or cover up, the less frequently we will see it in the media. I won’t repeat the articles from women’s magazines that “taking rid of these little imperfections is easier than you think” because it’s not the case. But over the course of 33 years of my life, I was facing all types of skin problems and owing to consistency, I was able to mitigate some of them. Pimples were really a nuisance when I was an adult (what helped me were regular dermapen treatments, avoiding sweets, appropriate creams, and perfect hygiene when applying makeup), dark spots have disappeared since I stopped sunbathing, but when it comes to visible veins, the situation is horrible – undergoing laser treatments did not strike home with me (maybe you were able to tackle them this way?), but since I started using products with vitamin C, the situation is at least not getting worse.

* * *

4. Widoczne naczynka, przebarwienia, wypryski.

    Każdy kto chociaż raz w życiu obrabiał zdjęcia wie, że te niedoskonałości można błyskawicznie usunąć nawet najbardziej prymitywnym programem do retuszu. A im coś jest łatwiejsze do poprawienia, tym rzadziej zobaczymy to na zdjęciach w mediach. Nie będę wtórować tytułom z prasy kobiecej, że „pozbycie się tych drobiazgów jest łatwiejsze niż myślisz”, bo wcale takie nie jest. Ale na przestrzeni swojego trzydziestotrzyletniego życia borykałam się z każdym z tych problemów i dzięki konsekwencji udało mi się część z nich znacznie zniwelować. Wypryski w dorosłym wieku naprawdę dały mi się we znaki (pomogły regularne zabiegi dermapen, unikanie słodyczy, odpowiednie kremy i perfekcyjna higiena przy robieniu makijażu), przebarwienia odkąd nie opalam twarzy praktycznie zniknęły, ale sprawa z widocznymi naczynkami prezentuje się beznadziejnie – ich laserowe usuwanie nie zdało u mnie egzaminu (może którejś z Was się to udało?), ale odkąd używam produktów z witaminą C sytuacja przynajmniej się nie pogarsza. 

Jaki mam dowód na to, że ten krem akurat działa? Producent od razu zaznacza, że krem zawiera "niskocząsteczkowy kwas hialuronowy" czyli taki, który faktycznie jest w stanie przeniknąć przez skórę. Krem pod oczy ALGOEYE to kolejny produkt od Sensum Mare, który miałam przyjemność testować – w kolejce czeka jeszcze krem do twarzy. Jeśli chciałybyście wypróbować jakikolwiek produkt marki Sensum Mare (polecam gorąco serum) to mam dla Was kod rabatowy. Na hasło MLE otrzymacie -15% na cały asortyment.

      Maybe some of you have missed the information so I will write that once more – I never retouch my photos that you can see on the blog or Instagram. Of course, I care for the fact that I look nice in them – I’m searching for nice lighting, I use makeup, and sometimes I pose with my back facing the camera (:D), but I don’t feel that my blog or my social media lose anything in terms of their value. What’s more, I think that you should take responsibility for the “retouched photography” just like you should take responsibility for disseminating the so-called “fake news”. After all, the image says more than a thousand words – it would be nice if it didn’t resort to lying.

* * *

   Być może kogoś z Was ominęła ta informacja, dlatego napiszę jeszcze raz  – nie retuszuję zdjęć, które widzicie na blogu czy moim Instagramie. Oczywiście, dbam o to, aby na zdjęciach wyglądać ładnie – szukam więc dobrego światła, wykorzystuję makijaż, a czasem po prostu zapozuję tyłem (:D) i nie mam przez to poczucia, że blog czy inne moje media tracą na wartości. Co więcej, jestem zdania, że tak jak mówi się coraz częściej o odpowiedzialności za tak zwane „fake newsy”, powinno się również zwrócić uwagę na odpowiedzialność za „fotografię poprawianą”. W końcu, obraz mówi nam często więcej niż tysiąc słów – byłoby więc miło, gdyby nie kłamał. 

*  *  * 

 

 

Last Month

  Even though February is the shortest month, browsing through the photos on my mobile phone, I’ve got a totally opposite feeling. At the beginning, we went for a 3-day trip to Brussels – we stayed at my parents’ place, we ate lazy breakfasts together, went for long walks around the beloved streets, and had the longest conversations possible. I was still returning with my memory to my first visit in Brussels – who could have thought that it was as long ago as five years ago! Back then, I prepared a long post from the capital of Belgium (you can find it here), which I could, by the way, refresh a bit. Maybe on the occasion of another trip?  

   The following weeks were full of balancing between my job and the role of a mother – and I’m quite good at that – it’s probably due to the immense patience that had been previously unknown to me. I had had no idea that I was capable of it ;).  Check out this unusually long summary of the passing month!

* * * 

   Chociaż luty jest najkrótszym miesiącem w roku, to przeglądając zdjęcia w moim telefonie mam zgoła odmienne wrażenie. Na początek wybraliśmy się w trzydniową podróż do Brukseli – mieszkaliśmy u moich rodziców, jedliśmy wspólne leniwe śniadania, chodziliśmy na długie spacery po ukochanych uliczkach i rozmawialiśmy ile się dało. Ja wciąż wracałam wspomnieniami do mojej pierwszej wizyty w Brukseli – kto by pomyślał, że było to już pięć lat temu! Przygotowałam wtedy dla Was długi artykuł ze stolicy Belgii (znajdziecie go tutaj), który w sumie mogłabym już odświeżyć. Może przy następnej wizycie?

   Kolejne tygodnie upłynęły mi na balansowaniu między pracą a rolą mamy, co chyba wychodzi mi całkiem nieźle – to pewnie przez te nieznane mi wcześniej pokłady cierpliwości o które nigdy siebie nie podejrzewałam ;).  Zapraszam Was na to wyjątkowo długie podsumowanie mijającego miesiąca!

1. Muszą leżeć idealnie na każdej dziewczynie! Nie macie pojęcia jak długi jest proces dopracowywania kroju każdej rzeczy od MLE. Niektóre wzory poprawiam nawet kilkanaście razy i często mija wiele tygodni nim w końcu będę zadowolona  z efektów. // 2. W szary poniedziałek trzeba się jakoś wspomagać. // 3. Znajdź żyrafę! // 4. W marcu (najdalej na początku kwietnia) rozpocznie się w końcu sprzedaż tej asymetrycznej sukienki. Wszystko trwało tak długo bo bardzo zależało mi na tym, aby był to produkt spełniający najbardziej restrykcyjne ekologiczne normy. Przez wszechogarniającą bylejakość supermarketowych produktów coraz częściej robię zakupy w sieci lub w sklepach z mocno wyselekcjonowaną ofertą. Apimania to nie tylko sklep z miodami – to miejsce tworzone z sercem i misją. Każdy słoik miodu ma dokładnie opisaną pasiekę z której pochodzi, a założycielki serwisu nie zajmują się jedynie sprzedażą ale także edukowaniem społeczeństwa o bezcennej roli pszczół. Powyższe miody to zapowiedź miodowego boxa, który będzie ukazywał się w edycji dwumiesięcznej. W takiej paczce pojawią się nie tylko różnorodne miody, ale i niespodzianki "less waste", które zastąpią zwyczajne domowe produkty zdrowszymi, wielorazowymi i ekologicznymi. Ideą słodkiej paczki jest nie tylko stała dostawa smakowitych miodów, ale także budowanie świadomości, że właśnie w drobnych wyborach odzwierciedla się nasza troska o środowisko. W paczkach nie znajdziecie ani grama plastiku. (miód "ale lipa" ze zdjęcia jest genialny). No to fru! Pierwszy lot samolotem w tym roku. Kierunek – Bruksela!Wyznaję zasadę, że podróż z dzieckiem to bułka z masłem, pod warunkiem, że wcześniej dobrze się przygotuję :). Ten podejrzany przedmiot na zdjęciu to butelka idealna – jest lekka, antylkolkowa, można ją myć w zmywarce, podgrzewać w mikrofali, mrozić w nich pokarm, nie da rady jej zbić, a przede wszystkim jest tak skonstruowana, że płyn w środku nie ma żadnej styczności z plastikiem. Znalazłam ją w sklepie Bebe Concept, w którym często robię zakupy dla małej (i dla siebie w sumie też :)). Dobra butelka to jedno, ale w podróży bardzo doceniam fakt, że mój brzdąc pije przede wszystkim samą wodę, bo w najgorszym wypadku jesteśmy mokrzy, a nie klejący ;).  1. Wszyscy na sportowo.  // 2. Typowy przykład "bad hair day". // 3. Oglądamy chmury. // 4. Przesiadka w Kopenhadze. //Niektórzy mają tu dość miejsca. 1. Sklep "Kuro" w Brukseli. Znajdziecie w nim wiele ciekawych marek. // 2. Miś numer jeden. // 3. Miś numer dwa. // 4. Witryna na Luisie. //

Poranne słońce. Sklepy jeszcze zamknięte, ale my już ruszamy na śniadanie. W końcu nie śpimy od szóstej ;). Udajemy rodowitych brukselczyków. Rynki, organizowane każdego dnia w innej dzielnicy miasta to jedna z najpiękniejszych brukselskich tradycji. Mieszkańcy chętnie zabierają na zakupy swoich czworonożnych przyjaciół… Tu na zdjęciu szorstkowłosy wyżeł niemiecki. Kilkanaście sekund później kolejny wyżeł przywędrował na zakupy ;).Taki nietypowy lunch. 
1. Belgia słynie z ostryg. // 2. Wnętrza opuszczonych sklepików. Co ja bym dała za taki parkiet i stolarkę! // 3. Słońce na horyzoncie. // 4. Zaczepianie mamy to najlepsza zabawa. // A tu nasze nowe odkrycie – restauracja "Colonel".  Zachód słońca i psy bawiące się z dziećmi. Taki widok zawsze mnie uspokaja. 
1. Weranda – marzenie! I na dodatek wykonał ją pan z Polski! // 2. Tata zawsze dodaje odwagi. // 3. Wydało się! Tu też byłam w dresie ;). To druga wersja dresu, który pokazywałam Wam ostatnio w "looku". Jest ciemniejszy (i ciut tańszy) i chyba lepiej sprawdza się w mieście. Znajdziecie go tutaj. // 4. Mogłabym się zaopiekować tym krzesełkiem ;). //

Stary park w samym centrum Brukseli. Po trzech dniach odpoczynku… byliśmy trochę zmęczeni ;).1. Strefa wypoczynkowa. // 2. Przepis miesiąca, czyli lany chrust. Mam nadzieję, że Wam się udał!  // 3. Pieczemy! // 4. Hmm… coś mi tu nie pasuje. :D //

Domowe słodkości umilają walkę z przeziębieniem. Jeśli czujecie niedosyt po Tłustym Czwartku to przepis znajdziecie tutaj.1. Nowość od Chanel. Ten pasek mogłyście zobaczyć w tym wpisie. // 2. Nie budzić psa. // 3. Szklany kubek wielorazowy. // 4. Asystent sesji rozkłada statyw, a szef produkcji się przygląda. W taką pogodę chyba wolimy jednak zostać w środku. 

Niby nic specjalnego, a jednak to moje ukochane miejsce w mieszkaniu. Wiele z Was pyta mnie o boazerię ścienną, którą widzicie na dzisiejszych zdjęciach. Można ją znaleźć w sklepie Foge.pl (znajdziecie tam też białe listwy przypodłogowe, które mam w mieszkaniu). Boazeria jest niezwykle łatwa w montażu, a wygląda jak wykonana przez stolarza. 

W lutym polskie wydanie magazynu Vogue obchodziło swoje drugie urodziny. Z tej okazji na marcowej okładce magazynu znalazła się rozchwytywana modelka Jean Campbell, a za obiektywem stanął wybitny polski fotograf – Maciek Kobielski. Pamiętacie pierwszą słynną okładkę polskiego Vogue'a z Pałacem Kultury?Owocowe serum antyoksydacyjne od Szmaragdowych Żuków. Ma bardzo silne działanie i daje mojej skórze właśnie to, czego potrzebuje – używam go na noc pod krem. W komentarzach parę osób pytało o kod rabatowy na kosmetyki tej marki więc szybko śpieszę z informacją, że na stronie SzmaragdoweZuki.pl wystarczy użyć kodu MLE-15 aby otrzymać 15 procent zniżki na wszystkie produkty (z wyjątkiem zestawów).  1. Z żalem opuszczamy ten lokal i idziemy na spacer.  // 2. Złoty detal – pierścionek od YES, znajdziecie w tym wpisie. // 3. Walentynkowa edycja perfum od Jo Malone London.  // 4. Ulubiona fryzura w ostatnim czasie. Gdy wiesz, że On nienawidzi filmów kostiumowych, ale w Walentynki zabiera cię na "Małe kobietki" – to jest prawdziwy dowód miłości!1. U nas w domu wszędzie chowają się myszki. // 2. Kremowy miód lipowy – oj tak! Ten jest mój ulubiony. // 3. Lutowe niebo nad Bałtykiem. // 4. Chcąc schować się przed wiatrem wstąpiliśmy do "Dwóch zmian" na Monciaku. Pod koniec lutego podobno najczęściej zaczynają "odpadać" pierwsze noworoczne postanowienia. Myślę, że ta książka może być dobrą okazją dla tych, którzy chcieliby się konsekwentnie trzymać żywieniowych zmian. Nie od dziś wiadomo, że cukier nie ma dobrego wpływu ani na nasze zdrowie ani na nasz wygląd. "Cukrowy detoks. 40-dniowe wyzwanie" to zbiór trików i przepisów pomagających żyć bez cukru. Wiele z nich bardzo łatwo jest od razu wdrożyć w życie, inne z kolei pozwalają małymi krokami ograniczyć słodycze – bez jęczenia i poczucia straty :). Dzięki tej książce w dosłownie trzy tygodnie nauczyłam się pić kawę bez cukru. Ta słodzona już w ogóle mi nie smakuje i nie mam pojęcia jak wcześniej mogłam ją pić – dziwne, prawda? Z pewnością nie zrezygnuję ze wszystkich słodkich rarytasów, ale wyraźnie widzę, że cukru jemy w domu po prostu mniej. Polecam!

Szykujemy się z Moniką, moją asystentką, na kolejną mejlowo-kurierowo-poniedziałkową batalię. Towarzyszy nam kawa i kwaśne miny. 

Ten strój to mój uniwersalno-roboczy zestaw. Dziękuję MINOU Cashmere z ten czarny szal (a właściwie chustę). Grafitową wersję tego modelu mam już od wielu lat (możecie zobaczyć tutaj i tutaj). Jeśli podoba Wam się ta chusta, to mam dla Was niespodziankę. Możecie użyć mojej zniżki na cały asortyment w sklepie MINOU Cashmere. Wystarczy, że użyjecie kodu MLEZIMA20 a dostaniecie aż 20% zniżki na całą nieprzecenioną kolekcję (kod jest ważny do 4 marca włącznie).Nowe skarby. Półwysep Helski zimą. Było pięknie i pusto. 1. Portos próbuje morsować. // 2. A kuku! // 3. Próbujemy dogonić Portosa. 4. Pierwsze kroki i szok na widok piasku. A to już smycz od Kary, która kiedyś opiekowała się Portosem, gdy trafił do szpitala (tę mrożącą krew w żyłach historię możecie znać z książki mojego taty, ale chyba kiedyś podzielę się nią chyba z Wami i opiszę moją perspektywę ;)). W WILD STORE znajdziecie akcesoria dla psiaków i uwaga: cały dochód ze sprzedaży jest przeznaczany na rozwój projektów związanych z psami oraz promocją odpowiedzialnego kupna/adopcji psów, a wszystkie produkty w sklepie są własnoręcznie wykonywane, nie są barwione i nie mają w składzie sztucznych tworzyw. Ponadto Kara jest autorką bloga Simplywild i opiekunką Wilczaka Czechosłowackiego (mieszanki psa i wilka – zobaczcie koniecznie tego psiaka na jej blogu!).
PS. Na hasło "Portos" w sklepie dostaniecie 10% rabatu! :)

Ostatnie spojrzenie za siebie – żegnamy luty tym pięknym widokiem.

* * *

 

Desert Dream – CHANEL MAKE UP spring/summer 2020

   It is this time of the year when I miss summer the most. Every year, I want to travel to some warm places during that precise period, but my plans have never been fulfilled so far. That’s why I dreamt about it when reading about Lucia Pica’s dessert trip. CHANEL’s Creative Director was searching for inspiration among the dessert dunes, sweltering weather, and awe-inspiring sunsets when she was creating the makeup line.

   In my makeup, I used the primer from the previous collection and CHANEL Vitalumiere foundation. On my cheekbones, I applied Baume Essential (highlighting stick), and I applied a little bit of Eclat du Désert (limited version) onto my whole face. On the eyelids, I put only a creamy eye shadow (exact number can be found under the last photo), and I dabbed a little bit of the lipstick onto my lips. All cosmetics from this line are easy to apply – that is their great benefit. I didn’t need a brush to apply the eye shadows – you can pat them in with your fingertips as they are extremely easy to spread.

* * *

   Właśnie nadszedł ten okres w roku, w którym najbardziej tęsknie za latem. Co roku chcę w tym czasie wyjechać w ciepłe strony, ale jakoś nigdy moje plany nie spotkały się z rzeczywistością. Rozmarzyłam się więc czytając o pustynnej podróży Lucii Pici. Dyrektor kreatywna CHANEL tworząc kolekcję makijażową na sezon wiosna/lato 2020 szukała inspiracji wśród piaszczystych wydm, palącego żaru i zjawiskowych zachodach słońca. 

   W moim makijażu wykorzystałam bazę z poprzedniej kolekcji i podkład CHANEL Vitalumiere. Na kości policzkowe nałożyłam Baume Essential (sztyft rozświetlający), a całą twarz oprószyłam Eclat du Désert (wersja limitowana). Na oczy nałożyłam wyłącznie cień w kremie (dokładny numer po ostatnim zdjęciem), a w usta wklepałam odrobine pomadki. Wszystkie kosmetyki z tej kolekcji nakłada się bardzo łatwo – to ich wielka zaleta. Nie potrzebowałam żadnego pędzla do rozprowadzenia cieni – można je wklepać opuszkiem palca, bo wyjątkowo łatwo je rozetrzeć. 

Rozświetlający puder ze złocistymi refleksami – Éclat du desert 

lakier do paznokci – Le Vernis (kolor 735 Daydream) 

lakier do paznokci – Le Vernis (kolor 735 Daydream)  / trwały płynny cień do powiek – Ombre Premiere Laque (kolor 28 – Desert Wind) / poczwórne cienie do powiek – Les 4 Ombres (odcień 352 – Elementar) / pomadka w intensywnych kolorach – Rouge Allure (kolor 191 – Rouge Brulant) / Rozświetlający puder ze złocistymi refleksami – Éclat du desert