Last Month

   Przez ostatnie lata każdy nowy miesiąc rozpoczynałam od pisania Last Month i planowania dalszych publikacji. W ostatnim czasie – z osobistych przyczyn –  moje życie zawodowe wywróciło się do góry nogami i z trudem przychodziło mi wypracowanie rutyny w szpitalnych salach. Chociaż nie ukrywałam przed Wami, że świat to nie tylko jednorożce, kawusie z pianką i przepisy na makaron, starałam się, aby blog dalej spełniał swoją rolę. Dosyć szybko zauważyłam zresztą, że praca przynosi ulgę przede wszystkim samej mnie. Nie wdając się w szczegóły – marzec miał być miesiącem, w którym wrócimy już do normalności, zapomnimy o szpitalach i wielodniowych rozłąkach, a do naszej rodziny powróci spokój. Tę ulgę przyćmił gwałtownie wybuch wojny w Ukrainie ze wszystkimi jej następstwami. 

   To już ósmy dzień dramatu milionów ludzi. Do informacji i zdjęć, które do nas docierają, nie sposób przywyknąć. Nie potrafię też odseparować tego tematu od żadnej z dziedzin mojego życia. I z dzisiejszym wpisem nie będzie inaczej. 

Jesteście nie do złamania.

   Można sobie na różne sposoby radzić z poczuciem przytłoczenia. Można też uznać, że z tymi emocjami nie trzeba walczyć, bo obserwowanie dzisiejszych wydarzeń właśnie taką reakcję powinno w nas wywołać. To, co na pewno może stłamsić poczucie bezradności to pomoc innym. Pomoc przemyślana, realna, odpowiedzialna. Powszechny i całkowicie bezinteresowny zryw, który zainicjowali Polacy pozwala nam dalej wierzyć, że ludzi dobrej woli jest więcej. W pierwszym odruchu wszyscy rzuciliśmy się do najróżniejszych działań na rzecz naszych przyjaciół z Ukrainy. Dziś wiele osób pracuje nad tym, aby to skoordynować i jak najlepiej wykorzystać nasz potencjał. Przed nami długa droga i trzeba dobrze spożytkować energię. Poniżej postanowiłam podzielić zweryfikowane strony tak, aby łatwiej było Wam przekazać pomoc, bo każdy z nas ma co innego do zaoferowania. Kolejna sprawa: nie działajcie na własną rękę, bez porozumienia z organizatorami oraz organizatorkami danej zbiórki. Jeżeli nie możecie skontaktować się z nimi bezpośrednio, zaglądajcie na ich profile w mediach społecznościowych. Najprawdopodobniej to właśnie za pośrednictwem Facebooka czy Instagram poinformują o postępach zbiórki albo o najpilniejszych potrzebach. Chodzi o to, abyśmy nie przekazywali rzeczy, które zostały już dostarczone w nadmiarze – oszczędźmy wolontariuszom kłopotów.

Jeśli jesteś w stanie zorganizować transport wejdź 
TUTAJ (w tym serwisie znajdziecie już podzielone formy pomocy w kwestii transportu).

Jeśli chciałabyś przekazać rzeczy pierwszej potrzeby to wejdź:
TUTAJ (tu znajdziecie listę największych miast, w których organizowane są zbiórki)

Jeśli chciałbyś dać komuś pracę to wejdź: 
 TUTAJ (to serwis, który pomaga kobietom się rozwijać i odnaleźć swoje miejsce na rynku pracy; teraz skupiają się na pomocy również kobietom z Ukrainy).
TUTAJ (serwis onet.pl we współpracy z gratka.pl pozwala przeglądać i zamieszczać ogłoszenia między innymi w kategorii "praca", ale są również inne kategorie między innymi "nocleg" czy "transport". 

Jeśli chcesz zaoferować lokum to najlepiej będzie wejść TUTAJ i wyrazić swoją gotowość do przyjęcia ukraińskich gości w mieszkaniu. 

TUTAJ (w tym artykule znajdziecie kilka ważnych informacji a na końcu listę zbiórek w największych miastach)

   Warto zaglądać na strony swoich miast/powiatów, gdzie na bieżąco pojawiają się informacje o nowych zbiórkach. Są również miejsca, gdzie można znaleźć wszystkie te kategorie i wyrazić chęć pomocy w wielu kategoriach i są to między innymi wspomniany wyżej portal gratka.pl lub na najbardziej powszechnym portalu czyli pomagamukrainie.gov.pl lub uapomoc.pl oraz na stronie pah.org.pl/ukraina. Warto też przejrzeć kompendium.

Czeka nas nowa, nieznana przyszłość. Pod wieloma względami trudniejsza. Nie pozwólmy ugasić naszej motywacji do działania. A tu kilka kadrów z początków najzimniejszego miesiąca w roku (przynajmniej w teorii). Spokojna domowa codzienność przeplatała się z pracą, do której zabierałam się jak pies do jeża. Najsłodsza przesyłka, na którą wszyscy czekają. Gdy po raz pierwszy usłyszałam o "miodowej prenumeracie" od razu wiedziałam, że to świetna opcja dla nas, ale nie sądziłam, że aż tak przywykniemy do tych stałych dostaw. W każdym kartoniku od Apimelium, poza paroma słoikami, znajdziecie też kilka krówek. "Mamo, bo to było tak… mówiłam tacie, że potrzebujesz jeszcze tej paczki do zdjęć, ale potem spojrzeliśmy na to z dystansem i stwierdziliśmy, że jeśli zabierzemy tylko trzy z czterech słoików, no i nie wyrzucimy papierków po zjedzonych krówkach, to nadal będziesz miała sporo do sfotografowania". Tak więc dziś reklama Apimelium bez zdjęć słoików. W każdym razie gorąco polecam – to najfajniejsza prenumerata, jaką miałam.1. Tej zimy załapałam się na ledwie dwa śnieżne dni. // 2. Gdy trzy razy zamawiasz ekipę do prania kanapy, a pod koniec stwierdzasz, że i tak trzeba go po prostu wrzucić do pralki… // 3. Gdy już brak pomysłu na śniadanie dla trzylatki, a ona ciągle woła o cini minis. // 4. Klimaty marynistyczne w historii mody. To jedna ze stron przepięknej książki "Moda Vintage". // Ostatnie płatki śniegu na molo w Sopocie. Tego dnia sztyblety zamieniłam na łyżwy. Więcej zdjęć z tego dnia znajdziecie tutaj1. Trochę czasu minęło od ostatniego razu… // 2. Tak mocno wszyscy trzymaliśmy kciuki, Kruszynko. Rośnij nam zdrowo i już nigdy nie strasz! // 3. Na pierwszy rzut oka wydawał mi się idealny, ale już wrócił do zakładu dziewiarskiego z milionem poprawek do zrobienia. // 4. Ja do Paryża nie mogłam jechać, więc Paryż zjawił się w Sopocie. // Walki o "pingwina łyżwiarza" zmusiły właścicieli do jasnych komunikatów.1. i 2. A można pozaznaczać wszystkie kratki? Wizyta w gdańskim "Ping-Pongu". // 3. Dobrze być w domu nawet jeśli tylko na chwilę. // 4.On:  "Mamy jakieś plany na kolację?" Ja: "Tak, wykręcić numer w telefonie i zamówić ją na wynos". // Przez pandemię długo nas tu nie było.1. Mówimy jej "pa pa" i czekamy na wiosnę. // 2. "To chyba ten moment, w którym bierzesz mnie na smycz i idziesz na zakupy". // 3. Mroźny weekendowy poranek. // 4. Po wielu rozłąkach, na które nie byłam gotowa. Nadrabiamy te zaległości. // A gdy mama zmienia pościel łóżko staje się placem zabaw.1. Jajko sadzone, łosoś wędzony, pieczywo z guacamole i kiełkami. Nasze śniadania bez flitra. // 2. I tak przez godzinę. // 3. Przesyłka z Warszawy. // 4. W bałaganie, bez planu. Najlepiej. // Kruche poczucie bezpieczeństwa.
1. Zdrowie na widelcu. // 2. Pogoda w kratkę. Wichury, słońce, deszcz, grad – w tym miesiącu meteorolodzy nie mieli łatwo. // 3. Jasne, że nadal karmię! // 4. Godzina 11.00. Kawa już zimna, jajko też, ale w szale codzienności zapomniałam, że w ogóle to przygotowałam. // Porównanie kolorów na prośbę Czytelniczki (light, medium i dark). Ja używam obecnie medium i świetnie komponuje się z moją karnacją (jasny super się sprawdz w strefie T). Różnica między kolorem "medium" i "dark" jest dosłownie minimalna.  Przypominam o wciąż aktualnym kodzie rabatowym od marki Sensum Mare dającym 20% zniżki na cały asortyment. Wystarczy, że w podsumowaniu zakupów wpiszecie kod MLE.
 O tym kremie BB od Sensum Mare już Wam opowiadałam w tym wpisie. To najmocniej kryjący krem BB jaki miałam.  1. Ale że herbatniki na śniadanie?! // 2. Ten model to chyba najbardziej dopieszczony produkt w tym sezonie… Trencz Rovigo będzie wysyłany już w ten poniedziałek. // 3. Zapachy z przeszłości. // 4. Sentymenty. // Nasz ukochany koc. Wrócił z prana po szpitalnych przeszkodach i dalej świetnie nam służy. Jest lekki i ciepły jednocześnie, miękki i mięsisty. Ma piękny kolor – w sieciówce takiego nie znajdziecie (od Mongolian, koniecznie zobaczcie też inne rzeczy od tej marki ).  A tu kolejna jego funkcja! 1. Wszystko musi się zmieścić. // 2. Miło znów złapać za aparat. // 3. To chyba nie jest zbyt profesjonalny sposób wiązania figurówek… // 4. Szykowaliśmy się na ten czwartek, ale już wszyscy wiemy, że tylko dzieci przy stole miały tego dnia wesołe miny.Jedno z wielu miejsc w Trójmieście, gdzie można było przynosić paczki dla uchodźców. Wielkie wyrazy uznania dla tych wszystkich, którzy spędzają całe dnie na sortowaniu produktów, które przekazujemy. Jeśli Wy też chcecie coś przekazać to wspierajcie tylko sprawdzone zbiórki (na przykład tutaj). Nie bardzo wyobrażamy sobie z dziewczynami z MLE Collection powrócić teraz do normalnego funkcjonowania naszej marki na Instagramie. Z oczywistych względów zatrzymałyśmy w ostatnim czasie cały plan marketingowy. Nie miałam więc szansy dać Wam znać, że w końcu udało się nam stworzyć ten sweter, o który pytałyście mnie od wakacji. 
MODA VINTAGE – to jeden z najpiękniejszych albumów o modzie jaki kiedykolwiekk miałam w ręku. Jego autorka – Nicky Albrechtsen, kostiumografka i właścicielka studia Vintage Labels – swoją 432 stronicową publikację zilustrowała ponad 1300 fotografiami najróżniejszych części garderoby: sukien, bluzek, butów, kapeluszy, torebek, biżuterii i różnych bibelotów, które powodują, że nie ma się ochoty odkładać tej książki na półkę. Jest przepięknie oprawiona i dobitnie pokazuje, że prawdziwy kunszt szycia odchodzi dziś w zapomnienie. Dzięki temu kompletnemu (i najobszerniejszemu z dotychczasowych) przewodnikowi po "modzie z przeszłości" możemy prześledzić historię kobiecego ubioru poprzez starannie wybrane przykłady od lat dwudziestych aż do osiemdziesiątych XX wieku. Nie jest on kolejną zwykłą historią mody, ale raczej próbą ukazania, jak przeszłość mody aktywnie kształtuje jej teraźniejszość – co wyraźnie widać na ulicy, wybiegach i w stylizacjach wpływowych wielbicielek mody vintage takich, jak Kate Moss czy Sienna Miller. W albumie zamieszczono prace wybitnych projektantów światowej sławy oraz projekty artystów mniej znanych, ale uwielbianych przez kolekcjonerów, jak chociażby Lilli Ann i Horrockses Fashions. Zaprezentowano tu niepowtarzalne egzemplarze rzemieślniczego wzornictwa, jak i ikoniczne elementy mody vintage: stanik Marilyn Monroe czy suknię Ossie'ego Clarka uwiecznioną na znanym obrazie Davida Hoppera. Gorąco polecam!1. Zajęcia plastyki z ciocią Anetą. // 2. Wszystkie plany i cele jakoś uciekły i nawet nie chcę ich szukać. // 3. Pierwszy cieplejszy wiatr, który w ciągu paru godzin zamienił się w prawdziwy huragan. // 4. Niekończące się pranie stało się już u mnie elementem wystroju. // Spokój i rześkie powietrze, które studzi emocje. Weekendowa atrakcja dzięki której przez chwilę odrywaliśmy się od telewizyjnych doniesień.Ciekawe czy ten lód wytrzyma do kwietnia?

   Codziennie rano zadajemy sobie teraz pytanie o to, co będzie dalej i jaka jest nasza rola w tym wszystkim. Ogromną siłą w tej wojnie jest informacja, a każda osoba mająca dostęp do internetu może pomóc. Druga strona doskonale o tym wie i robi wszystko, aby jej retoryka przedzierała się do nas coraz skuteczniej. Spróbujmy na każdym możliwym polu pisać i mówić o wojnie na Ukrainie. Podawać fakty, publikować zdjęcia, próbować zmienić punkt widzenia chociaż jednej osoby zza wschodniej granicy. Poniżej podsyłam Wam kilka profili na Instagramie (tak, Instagram to niezwykle ważne medium w tej wojnie, bo korzysta z niego wiele Rosjanek, które na co dzień mają dostęp tylko do propagandy), które warto śledzić i nieść dalej ich treści. 

@faktytvn

@w.bojanowski 

@nytimes

@make_life_harder

@bbcnews

@washingtonpost

   Przez ostatnie dni wszyscy skupieni byliśmy na doraźnej pomocy – tej w internecie i tej bardzo realnej, nastawionej na konkretną osobę. Na pewno nie przywykniemy do tego co się stało, ale musimy zaadaptować się do zmian i długotrwałych potrzeb naszych przyjaciół z Ukrainy. Nie mamy co prawda wakatu w MLE ale sytuacja jest wyjątkowa, więc zapisujemy się do akcji @herimpact.co zrzeszającej firmy, które chcą pomóc kobietom z Ukrainy w znalezieniu pracy, która będzie odpowiadała im kompetencjom i doświadczeniu. 

   Jeśli do tej pory pracowałaś w branży mody i chciałabyś do nas dołączyć to możesz zgłosić się tu @herimpact.co lub bezpośrednio napisać do nas. Nieważne czy nie jesteś pewna jak długo zostaniesz w Polsce. Dopasujemy się do Twojej sytuacji i spróbujemy pomóc na różnych etapach. // Якщо ви раніше працювали в індустрії моди і хотіли б приєднатися до нас, ви можете подати заявку тут @herimpact.co або написати нам безпосередньо. Не має значення, якщо ви не впевнені, як довго пробудете в Польщі. Ми адаптуємось до вашої ситуації і постараємося допомогти на різних етапах. 

1. Metki z przeszłości. Kolejna ciekawa strona z albumu "Moda vintage". // 2. Najsłodszy pączek na świecie. // 3. Porządki zeszły u nas ostatnio na dalszy plan.  // 4. Żyrafa, której największą pasją jest nurkowanie w zupie. // I kolejny apel. Wyjątkowy Szpital Polanki w Gdańsku, który wiele razy miał nas pod swoją opieką szuka firm albo osób o dobrym sercu, którzy pomogą zebrać środki na nowy sprzęt (aparat RTG, pulsoksymetry przyłóżkowe, respiratory transportowe). Być może ktoś z Trójmiasta chciałby zyskać dzięki temu miłą reklamę na Makelifeeasier? :) Chętnie napiszę o takim geście. Zainteresowane firmy mogą zgłaszać się do rzecznika prasowego szpital  ([email protected].). Tak, to państwowy szpital ale mimo wszystko środków brakuje…
1. Precyzyjna robota nie wychodzi z mody. // 2. Gdy zza chmur wychodzi słońce. // 3. Marynarka zamiast płaszcza. // 4. Młodzi artyści inspirują się Pollockiem ;).  //    Coraz częściej w sieci pojawiają się pytania czy w ogóle można wrócić do normalności. Nie można. Normalności, do której przywykliśmy już nie ma. W jej miejsce pojawiły się nowe wyzwania, które nie znikną ani jutro, ani za tydzień. Zmieniło się zbyt wiele, ale to nie znaczy, że z trwogi i bezsilności mamy wszyscy stanąć w miejscu i czekać na ruch wroga. Jest dokładnie na odwrót. Musimy być silniejsi niż wcześniej i wzmacniać nasz kraj i Europę tak jak potrafimy najlepiej. I nie mam tu na myśli tylko nowej ustawy o obronności Polski, ale też gospodarkę i naszą kondycję psychiczną. Skumulujmy moce i nie traćmy zapału. Przyszłość pokaże nam, że wysiłki i poświęcenie miały sens. 

*  *  *

 

 

Lutowe umilacze. Zamiast czerwonych róż i szminki – zadbana cera i zdrowe jedzenie, czyli Walentynki po trzydziestce.

   Walentynki. Tłusty Czwartek. Dzień Chłopaka. Międzynarodowe Święto Pizzy, liczby Pi i Hipopotama. Czy w ogóle potrzebujemy jeszcze tego rodzaju okazji? Świętowanie i cykliczne rytuały są zjawiskiem wyłącznie ludzkim, niewystępującym u zwierząt w żadnym podobnym wymiarze. I podobno są nam one potrzebne, aby odłożyć na chwilę zwyczajny rytm dnia, uwolnić się od napięć i korzystać z prostych przyjemności. Pozwalają nie myśleć o przeszłości ani przyszłości, tylko cieszyć się teraźniejszością.

    O ile dzień, w którym wszyscy wcinamy pączki na potęgę, wzbudza prawie same pozytywne emocje, to święto zakochanych już zdecydowanie nie. Walentynkom dostaję się z każdej strony – że to nie polskie a amerykańskie święto (zdradzę Wam sekret: choinkę z kolei wymyślili Niemcy), że samotne osoby czują się wtedy gorzej, więc nie powinno się epatować szczęściem (sama w zeszłym roku dostałam od kilku Czytelniczek po nosie, że zbyt ostentacyjnie chwalę się związkiem, bo 14 lutego to dla wielu dzień smutniejszy od innych i powinnam mieć to na względzie), że zostało skomercjalizowane do granic możliwości (ale że „z okazji Walentynek płyn do mycia naczyń gratis” to jednak niezbyt trafiona promka?). Mam wrażenie, że to święto pokochały agencje marketingowe, ale niekoniecznie Polki.

    Im głośniejsze reklamy, im więcej fajerwerków, plastikowych serduszek w galeriach handlowych i pytań „co robicie w Walentynki?”, tym skromniej mam ochotę świętować. Zamiast czerwonych róż wolałabym dostać idealnie skomponowaną sałatkę. Zamiast wypić „Tequila Sunrise” – nałożyć nawilżającą maseczkę. Zamiast robić precyzyjny makijaż i malować usta na czerwono – mieć czas na kolejny rozdział rozpoczętej książki. Do poniedziałku jeszcze parę dni, więc kto wie? Może zmienię zdanie? Dzisiaj wolę jednak samą siebie wepchnąć w schemat i uznać, że Walentynki po trzydziestce mają być czasem dla mnie, a nie gonitwą za wolnym stolikiem w restauracji. Od razu więc uspokajam – aby skorzystać z dzisiejszych „polecajek” niepotrzebny jest Wam ani partner, ani partnerka.  

Miłość na talerzu.

   I mowa tu o miłości do samej siebie, czyli o zbilansowanym, zdrowym i pysznym posiłku. Ja funduję sobie coś smaczniejszego niż gotowana fasolka szparagowa, ale jednocześnie coś zdrowszego niż randkową kolację. Małym grzechem jest tutaj awokado, które w ostatnim czasie – z przyczyn środowiskowych – ograniczyłam (uwielbiam, ale dwa razy w miesiącu wystarczy). Wyrazem troski o samą siebie jest też to, że jej przygotowanie zajmuje mniej więcej dwie minuty. Mamy tu cztery rodzaje zieleniny bogatej w antyoksydanty, odrobinę słodyczy jabłka i zdrowych tłuszczy. Na zdjęciu widzicie w wersji z orzechami włoskimi, ale pekan moim zdaniem lepiej się sprawdzają.

Walentynkowa sałatka dla mnie samej

Skład:

 garść szpinaku, zielonej pietruszki, liści selera naciowego, jarmużu

dojrzałe awokado

orzechy pekan

pół jabłka

łyżka soku z cytryny

oliwa z oliwek (ja wybieram pikantną, truflową lub bazyliową)

pieprz i sól

Sposób przygotowania: Połowę awokado ugniatamy z ulubioną oliwą, sokiem z cytryny, szczypta soli i pieprzu. Kroimy jabłko w drobną kostkę i mieszamy z umytymi sałatami i orzechami. Dodajemy druga połowę awokado. Dodajemy wcześniej rozgniecione awokado z oliwą.

Z miłości do mojej skóry.

   Ostatni mój wpis pielęgnacyjny pojawił się na blogu… 16 września. Z czego wynikała ta prawie półroczna przerwa? Z kilku powodów – przede wszystkim zawartość mojej kosmetyczki jest już naprawdę dopracowana i zdecydowaną większość produktów, które polecam, kupuję wielokrotnie. Ich rotacja nie jest więc duża i nie widziałam sensu, aby pisać Wam, że nadal używam produktów od Veoli, Kire czy Sensum Mare skoro opisywałam je już wielokrotnie. Gdy decyduję się przetestować coś nowego, to też trochę trwa, bo wpierw muszę skończyć, to co mam. No i surowo oceniam działanie każdego kosmetyku, a to oznacza, że sporo z nich odpada i nigdy nie doczekują się publikacji. Dziś polecę Wam tylko dwie nowe marki, spośród dziesiątek, które chciały pojawić się na blogu, ale niestety nie sprostały moim oczekiwaniom.

Kire Skin Energetyzujące Serum Czarna Herbata & Komórki Macierzyste Mangostanu

Kire Skin to marka, którą pewnie już dobrze znacie. Uwielbiam ich oczyszczający żel do twarzy z wodą ryżową, żółtą maskę, no i to serum. Kosmetyk wart swojej ceny. Za 131 złotych dostajemy produkt w pięknym, dopracowanym opakowaniu, o potwierdzonym przez badania kliniczne działaniu. Zawiera wyciągi z czarnej herbaty, jaśminu indyjskiego, witaminę B i przeciwutleniacze. Używam go pod krem na dzień. Jeśli chcecie go wypróbować albo tak jak ja, macie już innych ulubieńców od tej marki i chciałybyście uzupełnić zapasy, to mam dla Was kod MLE dający -10% zniżki (na wszystkie produkty). Będzie działał do końca marca 2022.

Kuracja Dermz Laboratories

   Luty i marzec to taki czas, kiedy moje włosy są najsłabsze (i sporo zostaje na szczotce), ale zwykle przymykałam na to oko, bo wiedziałam, że wraz z nadejściem wiosny wszystko minie. Tym razem jest gorzej. Karmienie piersią, przebyty covid, wielki stres z ostatnich kilku tygodni, niedoczynność tarczycy – to wszystko sprawia, że gumki do włosów są ostatnio jakieś luźniejsze… Już na początku stycznia widziałam, że coś jest z nimi nie tak, więc zdecydowałam się przetestować tę czterostopniową kurację od Dermz Laboratories. Od razu uprzedzam – nie wiem, jaką skuteczność ma używanie tylko jednego produktu z serii (domyślam się, że większość z Was wybrałaby tylko wcierkę czyli serum). Ja używałam "szamponu oczyszczającego" na zmianę z tym od poprawy blond tonacji (tego peelingującego z kolei używam maksymalnie raz na dwa tygodnie), za każdym razem nakładałam odżywkę i na sam koniec serum. Na finalne efekty będę musiała poczekać jeszcze co najmniej kilka tygodni (całą gamę zaczęłam stosować w połowie stycznia), ale już widzę pierwsze efekty u nasady, tak zwane "baby hair". No i odżywka sprawia, że włosy wyglądają lepiej, są bardziej lśniące i ładnie się układają – to produkt, który wiem, że będę chciała używać przez cały rok. 

   Na stronie marki jest też sporo innych produktów do włosów. Jeśli chciałybyście je przetestować (myślę, że nie pożałujecie), to skorzystajcie z mojego kodu do Dermz Laboratories. Wpiszcie Hermz20 aby otrzymać -20% na zestaw HairLXR oraz pojedyncze produkty z serii HairLXR.

Krem na noc na niedoskonałości Veoli Botanica Overnight BHA Treatment 

   Marka Veoli już niejednokrotnie pojawiała się u mnie na blogu. W ofercie pojawiło się teraz sporo nowości – na przykład krem na noc redukujący niedoskonałości z kwasem salicylowym BHA 1,5% i aktywnym ekstraktem z zielonej herbaty z EGCG (139 złotych). Czekam też na pierwsze zamówienie z produktami brązującymi, bo dotarły do mnie bardzo pozytywne opinie na ich temat. Dzięki podjęciu współpracy z tą marką mam dla Was kod, który daje 20% zniżki na wszystko (poza zestawami i akcesoriami) do końca niedzieli tj. 13.02 włącznie na hasło MLE na stronie Veoli Botanica. A w przypadku zakupów powyżej 159 PLN dostaniecie darmową wysyłkę i antybakteryjne mydło w prezencie.

Krem intensywnie nawilżający do twarzy HYDRA TOUCH od Laboratories Vivacy 

   To druga nowość w dzisiejszym wpisie. Francuska marka Vivacy oferuje profesjonalne dermo-kosmetyki o bardzo intensywnym działaniu. W swoim składzie ma kompleks VIVASOME opracowany dzięki zaawansowanym badaniom. Podstawą tej technologii jest zasada transportowania składników czynnych, zamkniętych w liposomach. Można je sobie wyobrazić jako małe „kuleczki” o strukturze podobnej do błony komórkowej. Liposomy są w stanie przedostać się przez wierzchnie warstwy skóry, co z kolei umożliwia przeniknięcie składników czynnych. Składniki tego kompleksu to: woda mineralna z treignac, sorbitol (naturalny przeciwutleniacz, który często spotykany jest w medycynie estetycznej np. mezoterapii) oraz składniki czynne o działaniu biostymulującym. Jeśli poszukujecie kremu, który da naprawdę spektakularne efekty, to mogę go Wam polecić. Ja mam wrażenie, że po trzech dniach jego stosowania moja skóra odżyła i stała się bardziej sprężysta. W ofercie znajdziecie też krem pod oczy z tej samej serii. Podsyłam tutaj ciekawy wywiad w Vogue z dyrektorem marki, w którym opowiada o tym, jak wyglądała droga do stworzenia produktów o tak skutecznym działaniu.

Sensum Mare multi pielęgnujący krem BB Algorigh

   Gdy marka Sensum Mare powiedziała mi, że szykuje nowość i chciałaby, abym ją przetestowała, to chętnie się zgodziłam. Od lat używam serum, wracałam też nie raz do ich kremu i ciekawa byłam czy sprostają wysokiej poprzeczce, którą sami sobie zawiesili. Miło, że się nie zawiodłam. Z ciężkich makijaży – w Walentynki i dni powszednie – już dawno zrezygnowałam – ten multi-pielęgnacyjny krem BB ułatwi to każdej kobiecie, która do tej pory czuła się bezpieczniej z klasycznym podkładem. Pięknie kryje, genialnie się rozprowadza i dobrze pracuje z kremowymi kosmetykami do makijażu. Ma też miły, zaskakujący zapach i posiada filtr SPF. Ja wybrałam odcień medium. O kod do Sensum Mare pytacie mnie średnio raz na tydzień i cieszę się, że tym razem też mogę się nim z Wami podzielić. Jeśli wpiszecie MLE w trakcie dokonywania zakupów to otrzymacie aż 20% zniżki na cały asortyment. 

Nim przejdę do komercyjnej rozrywki przed ekranem laptopa, poświęcę chwilę na książkowe "nowości". Piszę to w cudzysłowie, bo większość powyższych tytułów mam od jakiegoś czasu, ale nie miałam jeszcze czasu Wam o nich wspomnieć. Przyszedł ten moment, że mogę bezkarnie kupić kolejną edycję serii "Gdzie jest Wally?" – niestety mimo wielu prób nie udało nam się go odnaleźć na jednym z obrazków. Tytuł "Matka Polka"  autorstwa Anne Applebaum jest nieco mylący, ale myślę, że czytelnik nie będzie w związku z tym zawiedziony. "Old World Italian" to kolejna książka Mimi Thorisson, która zawitała w mojej biblioteczce. Znajdziemy w niej tradycyjne, nieco zapomniane włoskie przepisy, no i oczywiście masę pięknych zdjęć, za które najbardziej kocham Mimi (a właściwie – jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi – jej męża Oddura). Na zdjęciu widzicie też "What a Beautiful World!" – piękną, bogato ilustrowaną książkę, w której założycielka marki Sisley, Isabelle d'Ornano, po raz pierwszy otwiera drzwi do swoich osobistych, rodzinnych i zawodowych przestrzeni – od serca paryskiego mieszkania po wiejski dom i prawdziwy raj na łonie natury. Ta intymna podróż trafia do Londynu, a kończy w Paryżu w siedzibie Sisley, którą stworzyła wraz z mężem Hubertem d'Ornano. No i na koniec mój urodzinowy prezent: The James Bond Archives 007 by Paul Dungin, który zasłużył chyba na osobny akapit w przyszłości…

Bardzo oryginalny pomysł na Walentynki, czyli kilka recenzji najgorętszych serialowych premier.

1. „Emily w Paryżu” i „I tak po prostu”.

    Nie bez powodu te dwie nowości wrzucam trochę do jednego worka. Byłam wielką fanką pierwszych sezonów SATC i z zażenowaniem oglądałam później pełnometrażowe wersje, które niewiele miały wspólnego z przełomowym – jak na swoje czasy – serialem. Mam wrażenie, że producenci „I tak po prostu” chcieli w pewnym sensie powrócić do źródła w przełamywaniu tabu i poruszaniu tematów nieoczywistych i był to chyba dobry kierunek – śmierć, choroby, ból kręgosłupa, siwe włosy czy pierwsza miesiączka u córki, to przecież wszystko to, co spotyka nas w normalnym życiu. Jednak w anturażu nowojorskiego blichtru i oderwania od rzeczywistości na nieznaną wcześniej skalę, to wszystko wyszło jakoś tak groteskowo. Zgadzam się też z opiniami krytyków, że poprawność polityczna w tym wydaniu zaczyna być karykaturą samej siebie.

    Z kolei w drugim sezonie „Emily w Paryżu” nie szokuje i nie dziwi kompletnie nic. Czekałam na premierę z wytęsknieniem, ale ani widoki z Saint Tropez, ani kreacje, ani nawet Sylvie (moja ulubiona bohaterka) nie zainteresowały mnie na tyle, aby odłożyć telefon i nie czytać drugim okiem o podatkach w Nowym Ładzie. A to drugie też nie należy do najciekawszych rzeczy na świecie.  Jestem teraz typowym narzekaczem, bo krytykuję dwa seriale, które – mimo wad – obejrzałam do ostatniego odcinka. Gdybym miała jednak wybrać, które połączenie tortury i przyjemności bardziej mi odpowiadało, to wybrałabym Carrie i jej koleżanki. I mój mąż też tak powiedział (dzielnie obejrzał ze mną jedno i drugie), więc jeśli w poniedziałek, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu, nie będziecie chcieli oglądać walentynkowych Milionerów, a na nic bardziej ambitnego nie starczy Wam sił to „I tak po prostu” będzie mniejszym złem (i na pewno mniejszą nudą).  Lily Collins nad Sekwaną to produkcja Netflixa, z kolei kontynuacja kultowego „Seksu w wielkim mieście” znajdziecie na HBO GO.

2. „Oszust z Tindera” i „Jestem Georgina”.

   I kolejne nieprzypadkowe połączenie dwóch produkcji, o których rozpisują się portale plotkarskie. Moja recenzja będzie krótka: nie wiem, nie oglądałam, to zupełnie nie mój typ rozrywki. Obydwa ta reportaże pasują jednak na Walentynki jak ulał (wyczuwacie tę subtelną ironię, prawda?). Kto wie? Może w ramach socjologicznego eksperymentu obejrzymy i to? A może (tak jak kilkorgu z moich znajomych) oglądaliście już te produkcje i przypadły Wam do gustu?

3. „Downton Abbey”.

   A oto najlepszy dowód na to, jak bardzo jestem w tyle, jeśli chodzi o seriale, nowinki i świat w ogóle. Podczas gdy inne influencerki czekają na kolejny sezon „Squid Game”, ja oglądam perypetie mieszkańców posiadłości lorda Granthama. I nie mogę tego nawet zwalić na to, że „jestem mamą i nie mam czasu być na bieżąco z serialami”, bo „Downton Abbey” miało swoją premierę w 2010 roku…

    Sielska atmosfera, idealna harmonia między służbą a państwem, problemy typu „zdjęłam już suknię, więc nie mogę z powrotem zejść na kolację” to oczywiście miła w odbiorze fikcja i każdy średnio rozgarnięty widz zdaje sobie sprawę z tego, że życie z początku XX wieku zostało w tym serialu przedstawione w jasnych barwach. Niemniej jednak ta fantazja o przeszłości umila nam ostatnie wieczory. No i wszystkie sześć sezonów czeka sobie na obejrzenie – luksus w XXI wieku.  

jedwabna koszula – Zara Home (po przeróbkach) // wełniany koc – Arket 

 

 

Last Month

   Jest po dziewiętnastej, usiadłam w końcu z laptopem na kanapie w salonie, aby dokończyć ten wpis. Przede mną mąż z młodszą na rękach uczy starszą walca przy akompaniamencie "The Twelve Days Of Christmas". To piosenka, która z przymrużeniem oka opowiada o średnio udanych gwiazdkowych prezentach. Każdy kolejny jej wers śpiewa się, wymieniając wszystkie poprzednie, co według niektórych jest dosyć irytujące, ale nam ta wyliczanka (już w drugiej zwrotce przyprawiająca o bezdech) bardzo się podoba. Chciałabym już całkiem zanurzyć się w tej wyjątkowej atmosferze, ale dopóki nie pożegnam listopada z odpowiednimi laurami, muszę się powstrzymać. A więc Drogi Jedenasty Miesiącu w roku – wcale nie byłeś najbrzydszy i najsmutniejszy, to prawda, że wszyscy kochają Twojego młodszego brata, ale Ty też jesteś całkiem niezły. Zresztą sam zobacz :). 

1. Tu gdzieś powinna być wieża Eiffla. Listopad w Paryżu jest chyba najpiękniejszy. // 2. Zaczęliśmy zdrowo… potem było już gorzej. // 3. Pierwsze próby tłumaczenia, że muzeum to nie plac zabaw. // 4. Paryż o wschodzie słońca. Pokój na poddaszu, prawie jak w naszym ukochanym filmie o… szczurku. // 

Ja podziwiam. Ona wypatruje stoiska z ciasteczkami. Muzeum Picassa w Paryżu to miejsce, do którego bardzo lubię wracać. 

1. Może to nie jest tak ładne zdjęcie, jak reszta podobnych na Instagramie, ale ja przynajmniej naprawdę kogoś odwiedzałam ;). // 2. Kto mnie odklei od witryny? // 3. Gdy przychodzisz do restauracji z wcześniej zrobioną rezerwacją i dowiadujesz się, że paryska wersja stolika dla rodziny z dwójką dzieci wygląda właśnie tak :D.// 4. Czy to ukryte wejście do fabryki czekolady? // Przenieśmy te parę stolików do Trójmiasta!
1. Szalony umysł. // 2. Zupa cebulowa w Cafe de Flore. Miejsce trochę przereklamowane, ale i tak chciałabym tam wrócić. // 3. "Mamo, to babcia czy dziadek?" // 4. Taką pogodę to ja rozumiem! // Dziesięć tysięcy kroków za nami. Ten "look" możecie zobaczyć w pełnej krasie tutaj1. Tutaj psiaki też piją z kieliszków! // 2. Drogi Mikołaju, wybierz cokolwiek z tego sklepu. // 3. Przypadkowa paryska ulica. // 4. Bocianie nóżki. // W Cafe Charlot koniecznie trzeba spróbować ślimaków. I awokado z sosem balsamicznym… i burgerów! Tuż obok moich ukochanych Jardin du Palais Royal…1. Jeden dzień i niekończąca się liczba wspomnień. Disneyland. // 2. "Mamo nie kradnij mojego wózka. Masz swój!" // 3. Biegniemy na kolejną wystawę! // 4. Bo z Paryża jest tylko godzina drogi pociągiem do Brukseli! Z moją ukochaną mamą na wystawie Hockney'a. // Plac Sablon. Jak dobrze tu wrócić po tak długim czasie…1. Pamiątka. Wykupiliśmy dwa przejazdy na karuzeli w Ogrodach Tuleryjskich. "Przy dwóch przejazdach trzeci jest gratis!" – usłyszeliśmy. Nie mieliśmy już jednak czasu, aby go wykorzystać, więc w ramach rekompensaty nasza córeczka dostała od kasjera ten żeton. Do wykorzystania w przyszłości! // 2. Ten fotel z Iconic Design! Aż żałuję, że nie mam biura! // 3. Stoisko staroci. Dajcie mi się rozejrzeć… // 4. Powroty do domowej rutyny… Po takich podróżach ta codzienność wydaje się być taka prosta i słodka :). // Kalendarz elfów. Zapisuję najważniejsze grudniowe daty. Skreślam, podkreślam i dopisuję. Ten minimalistyczny kalendarz jest od Kal Store. Z kodem mle15 otrzymacie na niego 15% zniżki. Ułatwia planowanie i dobrze wpływa na organizację życia rodzinnego, bo (w przeciwieństwie do kalendarza w telefonie) widzą go też inni domownicy :). 1. Z goździkami, cytryną, miodem lipowym, gwiazdką anyżu… czy czegoś brakuje tej herbacie? // 2. Świecznik od mamy na imieniny. // 3. A czego Wy używacie jako zakładki do książki? :) // 4. Za oknem zaraz spadnie pierwszy śnieg, a w domku tak ciepło… // Słynna Mary Poppins i kawałek disney'owskiej historii. To fragment nietypowego poradnika, których z założenia nie lubię, ale czasem warto zrobić wyjątek……w przypadku poradników stosuję ważne kryterium – każda rada musi być poparta twardymi danymi, a nie być jedynie wynikiem beztroskich rozważań autora. Na liście listopadowych książek do przeczytania znalazła się więc pozycja pod tytułem "Jak zmieniać". Jej autorka, Katy Milkman, poświęciła się badaniu zmian behawioralnych, które pomagają nam osiągać zamierzony cel i pracować nad tym, aby nasze życie było łatwiejsze (ale że "make life easier"? :D).  Książka nie porusza tylko tematu trudnych życiowych decyzji, dowiemy się też jak zmienić wiele z pozoru prozaicznych niedoskonałości dotyczących domowych prac czy organizowania rutyny dnia. Ciekawe i skłaniające do pracy nad sobą. 

I ten smutniejszy czas… chciałabym, aby żadna z nas nie musiała się bać. Ani jednej więcej…

1. Kątem oka zerkam co to za cisza w sypialni. Wchodzę i nie wierzę – obydwie zasnęły! // 2. Moje liceum… Tu się poznaliśmy i kradliśmy sobie zeszyty z plecaków ;). // 3. "Mamo, usiądź na ławce. Mamo, zejdź z ławki. Nie, mamo usiądź, ale nie tak. Mamo, nic nie rozumiesz. Gdzie jest tata?" // 4. Zapiski artystów. // Kto się skusi na słodziutką gałkę oczną? 1. Pierniczki z żyrafą i krokodylem, czyli jak opowiadać dzieciom o Świętach… // 2. Najszczęśliwsza mama na świecie. // 3. Nie taka szara i ponura ta jesień… // 4. Ciuch ciuch! Jedzie pociąg z daleka… // Szykuję się małe zmiany, ale pozytywne!1. W czasie wyprzedaży przez nasz magazyn przeszedł istny huragan… Ale! Na pewno sporo rozmiarów wróci, więc kolejny raz przypominam o opcji "powiadom o dostępności" :). Znajdziecie ją na stronie każdego produktu. // 2. Wstawanie z łóżka nie jest takie proste, gdy dwa łobuziaki nie pomagają… // 3. Śnieżka w przybliżeniu. // 4. Ten krem lubię tak bardzo, że… chętnie go komuś podaruję, bo wiem, że będzie to udany prezent. // Na pewno znacie kogoś kto lubi dostawać kosmetyki. Ja znam nawet kogoś kto lubi dostawać konkretnie te od Sensum Mare ;). W tym roku wybrałam jeden z zestawów (numer 9), które przychodzą od razu w takim ładnym woreczku. Przy okazji możecie skorzystać z kodu rabatowego dającego, aż 20% zniżki. Wystarczy, że użyjecie hasła MLE. Myślę, że niemal każda mama, siostra, przyjaciółka – ucieszy się z takiego prezentu.A może jednak sobie zostawię? :DWarszawa i jej niespodzianka. Pierwszy śnieg z samego rana. 1. Pierwsze śniadanie w ukochanej Charlottcie na Placu Zbawiciela w nowym składzie. Mogło być gorzej :). // 2. Obiecuję, że będę nosić co najmniej do siedemdziesiątki :). // 3. Skończyły się instagramowe poukładane zdjęcia… // 4. Puk puk… // To będzie ciężki poniedziałek… Cynamonowa herbata dla wszystkich!Gdyby ktoś potrzebował trochę sianka pod obrus, to w Pałacu Ciekocinko coś się znajdzie ;). "Mamoooo, tata idzie!"
… a mama tak się starała, żeby było fajnie, a i tak z tatą nie ma żadnych szans. Lektura dla najmłodszych na grudzień, czyli "Krokodyl i Żyrafa czekają na Boże Narodzenie". Jedną jej stronę (pieczenie pierników) widzieliście już na początku tego wpisu. Mama żyrafa i tata krokodyl mają przed świętami ręce pełne roboty, za to ich dzieciaki są odmiennego zdania. Baaardzo podoba mi się ta książka o pieczeniu pierników, kupowaniu choinki i lepieniu bałwana. Choinka póki co papierowa. Więcej takich ozdób znajdziecie we wpisie "Kroniki (przed)Świąteczne"Kiedy mój mąż zobaczył pudełko od Tori w domu, był oburzony, że nie może jej od razu opróżnić. A potem sam złapał się na tym, że chciałby sprawić taki prezent paru osobom. Do wyboru jest wiele konfiguracji, ale łączy je jedno – wszystkie ukryte w nich produkty pochodzą od wyselekcjonowanych polskich manufaktur. Tutaj znajdziecie więcej przykładów tej prezentowej rewolucji. 1. O kilka naleśników za dużo. A może jednak za mało? // 2. Nowa wersja zdjęcia, które rok temu pożyczyła ode mnie Zara ;). // 3. Do naleśników, do tostów, do owsianki… miała być w prezencie, ale nie mogłyśmy się oprzeć. // 4. Gdy trochę za często oglądasz z dziećmi jeden film…// Naleśniki z mascarpone, czekoladą i konfiturą z pomarańczy. Mniam! Ale jak go zbierzesz to przepis nam nie wyjdzie! Każdy kto oglądał "Ratatuj" wie doskonale o co chodzi :D. 

Ja i mój szef kuchni przesyłamy Wam gorące pozdrowienia w ten śnieżny wieczór i zaczynamy planować świąteczne wypieki! Bądźcie zdrowi!

*  *  *

 

 

Chyba żegnam słońce z ulgą, czyli jak ratuję skórę po lecie (i ciąży)

   Mam za sobą wakacje marzeń. Niby zagranicznych wyjazdów w wymarzone miejsca było mniej niż zwykle, ale za to ciąża wymusiła na mnie ostre wyhamowanie tempa. Dzięki temu na nowo nauczyłam się korzystać z naszego polskiego lata tak, jakbym znów miała dziesięć lat. Nieśpiesznie, ze stale powiększającą się ilością plażowego piasku w ulubionej torebce, blisko natury (i placów zabaw), ale przede wszystkim – wystawiona na ciągłe promienie słońca. Doczekałam się więc, pisząc nieskromnie, pięknej naturalnej opalenizny. Co więcej, skłamałabym twierdząc, że zrujnowało to moją skórę – na twarz używałam mocnych filtrów aby uniknąć przebarwień i dbałam o jej nawilżenie. Wielkich szkód nie ma, ale i tak jest teraz co ratować…

    Wrzesień to dla mnie nie tylko pożegnanie z opalaniem, ale też huśtawka hormonalna, brak snu i obiektywne spojrzenie na ciało po ciąży. Wizualne zmiany są odzwierciedleniem tego, co dzieje się w środku i świetnie zdaję sobie sprawę, że brzuch, cera, a nawet włosy potrzebują trochę czasu „aby wrócić do siebie”. Wydaje mi się, że przyjmuję to wszystko z pokorą, ale jednocześnie – jeśli uważam, że mam na coś realny wpływ – staram się korzystać z dobrych kosmetyków i masy suplementów, no i wracać do aktywności na tyle, na ile to bezpieczne. Chciałabym ruszyć z kopyta jeśli chodzi o wszystkie moje ulubione zabiegi i kuracje, ale na większość przyjdzie mi jeszcze sporo czekać – te najskuteczniejsze są zwykle zabronione w czasie karmienia. W ogóle ten dzisiejszy wpis to dla mnie miła odskocznia – fajnie przez chwilę pogadać o kremach, a nie o naciętych powłokach brzucha, nawałach mlecznych i innych średnio-miłych dolegliwościach, które w ostatnim czasie miały na mój wygląd i samopoczucie znacznie większy wpływ niż źle dobrany podkład. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, aby podzielić się z Wami produktami, które na pewno pomogą Wam przywrócić skórę do porządku po letnich szaleństwach, nawet jeśli ja sama nie mogę ich teraz stosować – chociaż bardzo bym chciała ;). 

1. Kwasy, czyli profesjonalne kosmetyki (nie) dla każdego.

   Nim zostałam mamą kuracja kwasami na początku jesieni była dla mnie jak wyprawka szkolna dla pierwszoklasisty. Po zabiegu u pani kosmetolog skóra łuszczyła się jak u jaszczurki zmieniającej pancerz, ale efekt był zawsze piorunujący – brak zmarszczek, wyprysków, przebarwienia o wiele jaśniejsze, pory niewidoczne. Zabiegi z kwasami w profesjonalnym gabinecie kosmetycznym to jednak niemały koszt, dla mnie nie bez znaczenia jest też fakt, że trzeba się do niego umówić i znaleźć czas w swoim grafiku. Mogłoby się więc wydawać, że skoro rynek przepełniony jest profesjonalnymi kosmetykami z kwasami, to taniej i szybciej możemy zrobić to samo w domu, na własną rękę.

  Piszę o tym dlatego, bo wiem jak często zdarza się nam zachłysnąć nowościami – bagatelizując jednocześnie fakt, że nie bez powodu dany produkt był wcześniej przeznaczony wyłącznie dla specjalistów. Stosowanie kwasów przynosi niesamowite efekty pod warunkiem, że dobierzemy odpowiedni rodzaj i we właściwym stężeniu. W przeciwnym razie może się okazać, że zafundujemy naszej skórze więcej szkód niż pożytku. Albo po prostu nie zobaczymy żadnych efektów. Dla przykładu – w gabinecie kosmetycznym nasza skóra poddawana jest nawet siedemdziesięcioprocentowym stężeniom podczas gdy w większości kosmetyków popularnych marek sięga ono maksymalnie pięciu procent. Stosowanie kwasów w domu nie będzie więc miało takiego efektu jak profesjonalna kuracja. Lepiej więc potraktować je jako dodatek w codziennej pielęgnacji, niźli coś, co w jeden dzień w magiczny sposób usunie wszystkie niedoskonałości z naszej twarzy. Jeśli chcecie stosować kwasy w domu, to wpierw dobrze by było czegoś się o nich dowiedzieć, tak aby dopasować produkt do naszych potrzeb – tutaj znajdziecie artykuł, który pomoże Wam odgadnąć co stoi za skrótami BHA, AHA czy LHA. Jeśli zamawiacie w internecie produkt o wyższym stężeniu niż pięć procent to uważnie przeczytajcie sposób użycia!

   Moja kosmetolog powiedziała mi jasno i wyraźnie, że w tym momencie zabiegi z mocnymi kwasami muszę sobie darować. Zaczynam zadawać sobie pytanie czy jest sens wydawać pieniądze i tracić czas na coś łagodniejszego? Przeglądam magazyny dla kobiet, które naszpikowane są reklamami zabiegów. Kassaji, hifu, Caci – nic mi te zbitki liter nie mówią i pewnie gdyby ktoś powiedział mi, że to nazwy azjatyckich ras psów nie zaprzeczyłabym. Potem, przeglądając Instagram, trafiam na stories Anny Skury, która po „nieinwazyjnym i bezpiecznym” zabiegu Aqualiftingu musiała przejść dwie poważne operacje… Skutecznie studzi to mój zapał do nowości, laserów, krioterapii i wszystkich innych innowacji, które są na rynku od niedawna (kto wie, czego dowiemy się o nich za 10 lat?). Postanowiłam, że zawartość mojej szafki w łazience musi mi póki co wystarczyć.

Trzeba odróżnić przelotny trend od wartościowej rutyny. Od wielu lat wiadomo, że koenzym Q10 jest jednym z niewielu składników którego działania przeciwzmarszczkowe zostało udowodnione. Zamiast agresywnych zabiegów skupiam się teraz na regularnej pielęgnacji – zamówiłam więc serum od Iossi. Na zdjęciu widzicie moje poprzednie zakupy od tej polskiej marki. Krem do twarzy DEEP HYDRATION z peptydami, prebiotykiem i kwasem hialuronowym już skończyłam (produkt bez wad, gorąco polecam), a balsam DEEP MOISTURE stosowałam przez ostatnie kilka tygodni i kurier wiezie mi już kolejne opakowanie. 

Balsam marzeń. Zapach świeży i jednocześnie rozgrzewający. Konsystencja, która idealnie się wchłania. Nawilża i łagodzi podrażnienia. W 98% ze składników naturalnych. Marka Iossi to prawdziwa polska perełka.  

 2. Makijaż (a raczej jego brak).

    Nie wiem czy to zasługa tej cudownej mody, która promuje naturalność, czy po prostu zwykłe lenistwo, ale w te wakacje moja skóra naprawdę odpoczęła od makijażu. Parę razy już Wam wspominałam, że po wielu latach stosowania podkładu Double Wear o mocnym kryciu, moje uwielbienie do niego jakoś zbladło i niechętnie teraz po niego sięgam.

    W sumie, nie powinno mnie to dziwić skoro wszystkie magazyny i portale od dawna krzyczą, że „skincare is the new make up”. Chciałabym się z tym zgodzić, ale do całkowitej rezygnacji z makijażu jeszcze trochę mi brakuje. Tym bardziej cieszą mnie takie odkrycia jak ten od Veoli Botanica. Nie wiem jakim cudem udało się tej marce stworzyć krem, który kryje jak podkład, ale Drop of perfection właśnie taki jest. Jestem pewna, że będziecie zaskoczone tym produktem równie mocno jak ja. Na zdjęciu poniżej nie mam na twarzy nic poza kremem BB – żadnego korektora, bazy, pudru, rozświetlacza. Być może według Was efekt wcale nie jest „szałowy”, ale dla mnie całkowicie wystarczający. Pamiętajcie, że nie mam tu żadnych filtrów (do których nasz mózg już się przyzwyczaił), a krem nałożyłam z samego rana (zdjęcie jest z godziny 17). W ciągu dnia nie robiłam żadnych poprawek. 

Ultralekki krem BB od Veoli Botanica o satynowym, długotrwałym wykończeniu, posiada mineralny filtr SPF20. Teraz mam na sobie odcień 3.0 Golden Beige (dla skóry o lekko ciemniejszej karnacji z dominującym ciepłym tonem). Gdy moja opalenizna zblednie to przerzucę się na kolor 2.0 Vanilla. Mam dla Was rabat na całe portfolio marki (poza akcesoriami i zestawami). Na hasło MLE dostaniecie -20%.

3. Wybielanie.

    Przebarwienia to zmora kobiet po ciąży (i nie tylko). Moje nie są jeszcze aż tak widoczne, ale i tak chcę zrobić co się da, aby było ich mniej (tak jak napisałam powyżej – coraz częściej rezygnuję z mocnego makijażu, a co za tym idzie chcę, aby moja skóra wyglądała coraz lepiej). Najchętniej wróciłabym do niezwykle skutecznego kremu na przebarwienia od marki Mesoestetic, ale taka kuracja nie jest wskazana dla kobiet w ciąży i podczas karmienia, więc jeszcze z tym poczekam. Cosmelan 2 możecie stosować przy każdym typie skóry, z wyjątkiem bardzo wrażliwej. Odpowiednio ułożona pielęgnacja z tym kosmetykiem naprawdę potrafi zdziałać cuda w walce z przebarwieniami, tylko trzeba wiedzieć jak go stosować, dlatego koniecznie sprawdźcie opis i skonsultujcie się z kosmetologiem topestetic (mają dostępne bezpłatne porady online, a ten krem jest bestsellerem). Mam dla Was też 20% rabatu na wszystkie kosmetyki Mesoestetic w topestetic na kod: KASIA2021 (promocje nie łączą się i akcja trwa do 24.09.2021).

Działanie tego kremu jest wielowymiarowe – redukcja przebarwień to tylko jedna z jego zalet. Przede wszystkim jest to produkt przeciwstarzeniowy. Najlepiej stosować go rano i wieczorem. Wszystkie kosmetyki DermaQuest produkowane są w USA, ich formuły nie zawierają parabenów i nigdy nie były testowane na zwierzętach. Marka jest pionierem i współtwórcą przełomowego stosowania roślinnych komórek macierzystych. Całą gamę produktów znajdziecie na Topestetic.  

    Na mojej ulubionej stronie z profesjonalnymi kosmetykami (topestetic.pl) znalazłam alternatywę na obecny czas, aby niwelować przebarwienia. Klientki sklepu oceniły krem SkinBrite Cream Dermaquest na 4.7 w pięciostopniowej skali i ma on ponad 100 opinii. To naprawdę nieźle. Ja już po tygodniu stosowania widzę, że przebarwienia na policzkach znikają. Krem nie wywołuje u mnie żadnego podrażnienia, no i mogę go teraz bezpiecznie stosować. Jeśli chciałybyście, aby kolor Waszej skóry był bardziej wyrównany i bez przebarwień, to te dwa produkty na pewno Was nie zawiodą – tylko dobierzcie je odpowiednio do potrzeb swojej skóry.

 

4. Dzień po dniu.

    Drobne wysiłki wykonywane każdego dnia, takie jak regularne stosowanie balsamów do ciała, dobry kremy na dzień i na noc, ruch, unikanie słodyczy, modyfikowanej żywności, smażonych potraw i (łatwo powiedzieć trudniej zrobić) stresu są dużo ważniejsze niż najbardziej inwazyjne zabiegi i najdroższe kosmetyki.

Co zawsze znajdziecie w mojej łazienkowej szafce? Hydrostabilizująco-regeneracyjną maskę nocną od Sensum Mare. Produkty tej marki zdobyły liczne nagrody branżowe, takie jak Glammies 2018 i 2020, Qltowy Eko Concept 2019, Kobieca Marka Roku 2019 czy Naturalny Hit Roku Ekotyki 2020, ale najlepsze recenzje piszecie Wy same. A ponieważ prawie codziennie czytam o tym, jak często zdarza Wam się robić ponowne zakupy w sklepie tej marki, to wiem, że ucieszy Was kod. Wystarczy, że wpiszecie MLE w czasie dokonywania zakupów a uzyskacie 15% zniżki na cały asortyment. Z całej siły polecam też ich serum (wersja do skóry suchej) – to jeden z moich ulubionych kosmetyków. 

    Pamiętam jak po pierwszej ciąży cały czas słyszałam pytanie „jak doszłam do siebie po ciąży?” i zawsze w głowie pojawiała mi się odpowiedź „ale doszłam gdzie?”. Prawda jest tak, że cały czas „idę” (parafrazując klasyka „ja się cały czas uczę” ;)). Dbanie o zdrowie, formę czy (bardziej prozaicznie) urodę nie jet procesem w którym dobiega się do mety i nagle, z dnia na dzień, można zaprzestać wszelkich wysiłków, bo, na przykład, osiągnęło się poprzednią wagę. Takie zero jedynkowe traktowanie tematu, to przede wszystkim pożywka dla PR-owców wszystkich produktów mających w tydzień zmienić nasze życie – od suplementów, przez kosmetyki, diety pudełkowe czy treningi w telefonie. Tam gdzie warto dotrzeć nie ma dróg na skróty i to samo tyczy się się pielęgnacji. Oczekujemy efektów na już, najlepiej spektakularnych. Często uważamy, że kosmetyk zdejmie z nas odpowiedzialność za zdrowy tryb życia i pomoże nam oszukać nasze własne ciało. Nic z tego.

    Bez względu na to czy jesteśmy w ciąży, właśnie zostałyśmy mamami, planujemy nimi być, nasze dzieci chodzą już do liceum albo jesteśmy przekonane, że tych dzieci nigdy mieć nie będziemy – w każdej z tych sytuacji powinnyśmy dbać o siebie i o swoje zdrowie – fizyczne i psychiczne. 

   Ten moment, gdy czytasz na lifestylowym blogu o tym, że kluczem do szczęścia jest filiżanka gorącej herbaty, a twoje problemy z cerą wynikają z braku snu. Nie wiem czy powinnam się teraz śmiać czy płakać, ale właśnie tego mi teraz trzeba ;). Nigdy w życiu nie byłam tak szczęśliwa i zmęczona jednocześnie!

*  *  *

 

 

Kosmetyki, które zużyłam do ostatniej kropli.

   Promienie światła docierają do mojej łazienki tylko od połowy marca do końca września, bo jej wąskie okna wychodzą na północny zachód. Rzadko kiedy jest w niej jasno. Szczególnie mi to nie przeszkadza, bo korzystam z niej przede wszystkim wcześnie rano i wieczorem, ale gdy w ostatni poniedziałek pierwszy raz od kilku miesięcy zobaczyłam ją w końcu w pełnym świetle, pomyślałam sobie, że jak zwykle nagromadziłam przez zimę za dużo przedmiotów. Kupki prania niebezpiecznie wypełzały z kosza, gumowe kaczki, foremki i wiaderka mojej córeczki nie miały swojego miejsca i pałętały się między perfumami Chanel, szczotką do peelingu, a kaloszami męża (co?? A co one w ogóle tam robiły?!), a kolor fugi jest trudny do zidentyfikowania.

    Chciałabym teraz napisać to, co zwykle czytuję się na kobiecych blogach, czyli „widząc to od razu zapragnęłam uporządkować tę przestrzeń na wiosnę!”, ale nic takiego się nie wydarzyło. W ostatnich tygodniach wiele zawodowych spraw zaprząta mi głowę tak mocno, że skłamałabym twierdząc, że ogarniam dom na poziomie, który by mnie satysfakcjonował, o gruntownych porządkach w ogóle nie ma mowy. Wyznaczyłam sobie listę priorytetów i gdy w końcu mam chwilę, to wolę usiąść wśród bałaganu z córką i bawić się z nią ciastoliną niż pędzić pakować zmywarkę. Ustaliliśmy z mężem, że wspólnie przed świętami doprowadzimy mieszkanie do ładu i ta myśl mnie uspokaja, gdy spoglądam na telewizor, którego powierzchnia mogłaby teraz służyć do kręcenia reklamy, w której pani tworzy rysunki w rozsypanej mące.

    Jak zwykle odchodzę od meritum, bo po pierwsze coraz częściej łapię się na tym, że szeroko pojęte urządzanie przestrzeni zakrząta moje myśli bardziej niż moda czy kosmetyki, a po drugie dlatego, aby móc przejść do tłumaczenia się, że dzisiejszy wpis będzie krótki.   Efektami mojej pracy nie będę mogła się z Wami pochwalić jeszcze przez wiele miesięcy (nie, nie będzie to książka, chociaż o niej też myślę coraz częściej), bo mnie samą denerwuje, gdy ktoś ogłasza wszem i wobec nowy projekt, a potem o przedsięwzięciu ani słychu ani widu. Zresztą zauważyłyście już pewnie, że do wszystkich biznesowo-zawodowych spraw podchodzę bardzo poważnie i już samo pisanie o tym, dlaczego o tym nie piszę sprawia, że pocą mi się ręce ;). W tym tygodniu musiałam już jednak wrócić do Was z czymś więcej niż „Look of The Day” („musiałam” to niedobre słowo, po prostu chciałam), a tak się składa, że wiem, jak bardzo lubicie kosmetyczne wpisy (statystyki nie kłamią), no i dla mnie takie recenzje to szybka sprawa.

    Zeschnięte przy nakrętce, niewyciśnięte do końca, zużyte w jednej trzeciej, zepchnięte na tył szafki – trochę tego mam, chociaż i tak znacznie mniej niż jeszcze parę lat temu, gdy chętnie otwierałam kosmetyki o tym samym zastosowaniu, nawet jeśli nie zużyłam jeszcze tych wcześniejszych. To brzmi tak, jakbym teraz zmuszała się do tego, aby stosować kosmetyk tylko dlatego, że już go otworzyłam, nawet jeśli coś mi w nim nie pasuje… no cóż, czasami właśnie tak jest. Ale zdarza się też dokładnie na odwrót – że zbieram z dna słoiczka resztki, tak jak wtedy, gdy wygrzebują z pudełka ostatnią łyżkę lodów o smaku masła orzechowego i złorzeczę na samą siebie, że nie kupiłam większych zapasów. Dzisiejszy wpis będzie o tych drugich ;).

1. Maska różana i żel do mycia twarzy od Fresh.

   Najlepszą recenzją jaką wystawiamy kosmetykom jest chęć ich ponownego zakupu. Zwłaszcza w czasach, gdy do wyboru mamy ich naprawdę dziesiątki tysięcy i aż żal nie wypróbować czegoś nowego. A jednak czasem się zdarza. O marce Fresh pisałam już dwa lata temu i chyba nieprzypadkowo był to wtedy też początek wiosny. Produkty z jej oferty mają w sobie pewną świeżość, pachną bardzo naturalnie i po ponurej zimie używa się ich jeszcze przyjemniej. Pamiętam, że tę różaną maskę do twarzy (Rose Face Mask) wgrzebywałam palcem do samego końca, a same pewnie dobrze wiecie, że maski to taki produkt, który najczęściej się marnuje bo rzadko je używamy. Drugi produkt, który widzicie na zdjęciu to delikatny żel do mycia twarzy, który pachnie jak lato (Soy Face Cleanser). I chociaż dla skóry faktycznie jest delikatny, to i tak poradzi sobie z tuszem do rzęs i mocniejszym makijażem. UWAGA! Kosmetyki są dostępne tylko w sieci Sephora. Marka Fresh dostępna jest wyłącznie w perfumeriach Sephora i na sephora.pl.

2. Serum do twarzy z witaminą C oraz DMAE od Jan Marini.

   Wczoraj wycisnęłam z niego ostatnią pompkę i jestem pewna, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy do niego wrócę. Dlaczego? Przede wszystkim już kilka sekund po jego nałożeniu miałam wrażenia, że moja skóra ma równiejszy, ładniejszy kolor i wygląda zdrowiej (serum jest wyłącznie pielęgnacyjne, nie ma w sobie żadnego pigmentu). Za tym efektem na pewno będę tęsknić. Po trzech tygodniach stosowania (nie oszczędzałam go) mam wrażenie, że zmarszczki są mniej widoczne. Producent nazywa ten kosmetyk „bardzo silnym koktajlem” i zapewnia, że momentalnie poprawia wygląd skóry – brzmi to jak przesadzona reklama, ale naprawdę ja miałam takie wrażenie. Serum znalazłam na mojej ulubionej stronie z profesjonalnymi kosmetykami – Topestetic. Zamawiałam tam już zresztą kilka innych kosmetyków, które uważam za mój „top topów” (między innymi tę maskę od Biologique Recherche, balsam do ust z Image albo ten żel do mycia twarzy z witaminą C i DMAE). Jeśli macie ochotę przetestować kosmetyki Jan Marini w sklepie Topestetic, to mam dla Was kod rabatowy dający 20% zniżki na wszystkie produkty tej marki (promocje nie łączą się). Kod JANMARINI20 jest ważny od dziś do końca 24 marca.

3. Algorich Serum rewitalizujące i przeciwzmarszkowe od Sensum Mare.

   To już moje trzecie opakowanie tego serum. Pierwsze testowanie rozpoczęłam w sierpniu 2019 roku i to właśnie ten produkt sprawił, że w ogóle wdrożyłam do swojej codziennej pielęgnacji tę kategorię kosmetyku. Wiem, że bardzo lubicie tę markę – świadczą o tym nie tylko komentarze na blogu, ale też recenzje na różnego rodzaju forach czy rankingach. Być może kojarzycie KWC (Kosmetyk Wszech czasów) czyli zakładkę na słynnym wizaz.pl, gdzie użytkowniczki oceniają konkretne produkty – tam opinie o serum również są wyjątkowo pozytywne. To, na co Wy zwracacie uwagę, to stosunek ceny do jakości – to polski produkt ze składem z najwyższej półki w pięknym opakowaniu, ale cena jest jednak niższa niż w przypadku marek luksusowych. Z kodem MLE otrzymacie zniżkę na cały asortyment w Sensum Mare o wysokości 15%. Kod jest ważny do końca marca.

4. Krem do rąk REGENERATING i masło REGENERATING do ciała od marki Phenome.

    Marki Phenome zapewne nie muszę przedstawiać Czytelniczkom bloga. Używam jej od wielu lat, zwłaszcza produktów do pielęgnacji ciała – silnie nawilżacze REGENERATING są jedyne w swoim rodzaju i ciężko znaleźć równie dobry zamiennik (wraz z kremem do rąk, masło stanowi idealny duet regenerujący). Ten akapit jest jednak o kremie do rąk. Mam dwie tubki – jedna trzymam w samochodzie, drugą mam w mieszkaniu. Krem przepięknie pachnie, a stopień nawilżenia jest idealnie „wyważony” to znaczy: skóra rąk jest dobrze nawilżona, a jednocześnie nie zostaje na niej nieprzyjemny lepiący film. Wiele razy polecałam Wam ten produkt w komentarzach, gdy pisałyście mi, że rzadko kiedy polecam kremy do rąk, a Wy szukacie czegoś idealnego, więc czekacie na propozycję ;). Ten na pewno Was zadowoli – tubka jest też bardzo wydajna (starcza mi nawet na pół roku), no i wygląda na tyle ładnie, że wcale nie mam potrzeby chowania jej do szuflady. AKTUALIZACJA: marka Phenome właśnie podesłała mi kod dla Was (dziękuję w imieniu Czytelniczek!), wystarczy użyć kodu #MLE30 aby uzyskać aż 30% zniżki na wszystko. 5. Kilka innych produktów, które nigdy nie trafiają na tył szafki.

    Perfumy Chanel, a dokładniej Chanel No5 PREMIERE, czyli odświeżona wersja kultowego zapachu towarzyszy mi niezmiennie od kilku lat. Pojawiają się przy nim różne alternatywy, jak nasze firmowe perfumy MLE, Chanel Mademoiselle i parę innych, ale to te perfumy noszę najczęściej. Gorąco polecam też olejek do włosów od Gisou (mam teraz trzeci flakon) i inne produkty Negin. Puste opakowanie, które widzicie na zdjęciu to krem na noc LE LIFT, który pokazywałam w styczniowym wpisie. No i szampon od Joanny za dziewięć złotych. Nie twierdzę, że jest idealny, ale utrzymuję kolor moich włosów w ładnym tonie i zużywam każde jego ilości.

shirt and jeans / koszula i dżinsy – Zara (dżinsy to stary model, koszula jest teraz dostępna). 

 

Odzyskałam wannę, czyli parę słów o wieczornej, intensywnej (i skutecznej) pielęgnacji.

   Skąd przyszedł mi do głowy ten dziwny tytuł? Na szczęście nikt nie okupował do tej pory mojej wanny, ale ja także nie wskakiwałam do niej zbyt często – właściwie, to od czasu przeprowadzki zażyłam kąpieli mniej więcej (mogę się pomylić o jakieś dwa razy) czterokrotnie. Brzmi to jak typowy problem „pierwszego świata”, ale przytaczam ten fakt, nie dlatego, że planuję Wam teraz marudzić o tym, jak mam ciężko, bo nie mam czasu na kąpiel („nieee, no co Ty Kasia, żadna z nas nie ma większych problemów…”), ale dlatego, że ten drobiazg miał – jak się teraz okazuje – spory wpływ na pielęgnację mojej skóry.

    Chociaż na etapie projektowania łazienki byłam pewna, że zarówno z prysznica, jak i z wanny będziemy korzystać regularnie, to gdy w końcu zamieszkaliśmy w naszym wymarzonym mieszkaniu, ja miałam już nieco inne podejście do tematu (remont trwał prawie trzy lata, więc miałam czas na przemyślenia). Przede wszystkim uznałam, że regularne korzystanie z wanny w obliczu katastrofy klimatycznej jest jednak za dużą fanaberią, z której powinnam zrezygnować i ograniczyć do absolutnego minimum (czyli do tych pamiętnych czterech razów, o których pisałam w pierwszym akapicie). Później, gdy w naszym życiu pojawiło się dziecko, wizja spędzenia czterdziestu minut na taplaniu się w wodzie z maską na twarzy, jawiła się jako największa strata czasu na świecie. I piszę to bez żalu – jeśli mam do wyboru dbanie o swój wygląd lub czas z dzieckiem to zawsze wybieram to drugie (wiem, że takie podejście jest trochę niemodne, ale ja feminizm postrzegam przede wszystkim jako wolny wybór i akceptację decyzji kobiety w każdym aspekcie jej życia, a nie piętnowanie jej za to, że lubi być mamą – jeśli nie chce mieć dzieci, to nic nam do tego, jeśli przedkłada dziecko nad wszystko inne, to także ma do tego prawo).

    Już wcześniej próbowałam połączyć przyjemne z pożytecznym i kąpać się razem córką, ale spotykało się to z dużym niezadowoleniem. Dopiero kilka tygodni temu, mała w końcu zaakceptowała łazienkową wannę, bo wcześniej kąpaliśmy ją – jak dziwnie to nie zabrzmi – w kuchennym zlewie ("pff… w zlewie? Może lepiej od razu wsadzać ją do zmywarki?!" – pewnie któraś z Was pomyśli, ale nasz zlew w kuchni jest naprawdę duży, a na takiej wysokości znacznie łatwiej jest asystować dziecku ;)). Ta mała zmiana miejsca kąpieli spowodowała, że świat wieczornej pielęgnacji stanął przede mną otworem, a ja każdego wieczoru (albo chociaż co drugiego) mam jakieś pół godziny na wklepywanie i wmasowywanie kosmetyków, na które do tej pory nie miałam czasu. Oczywiście z długimi przerwami na skoki do wody ludzików Duplo i udawanie dźwięków foki (ten pokaz cieszy się szczególnym uznaniem dwulatki).

    Wszystkie orędowniczki „operacji denko” do których sama czuję przynależność, pewnie złapałyby się teraz za głowę i gdyby tylko mogły, wywaliły ze swojego klubu z hukiem, ale nic nie poradzę na to, że oszołomiona nowymi możliwościami zaczęłam używać (a tym samym otwierać) naprawdę sporo kosmetyków czekających na „ten wieczór gdy będę mieć czas i ochotę”, który nie nadchodził od bardzo dawna. W ruch poszedł więc „rytuał na włosy” od Sisley, peeling na twarz od Paula's Choice, no i oczywiście maski, których to surową recenzję mam zamiar dziś przedstawić. No dobrze, nie aż tak surową, bo tych które mi nie podpasowały nie będę wymieniać. Poza tym, że wybrałam tylko te, które działają (miło z mojej strony, prawda?;)), to chciałam też, aby każda z nich różniła się nieco działaniem, aby każda z Was mogła znaleźć taką, której akurat teraz najbardziej potrzebuje.

   Uwaga! Na pierwszy rzut może się wydawać, że ten wpis to jakaś dziwna kombinacja artykułu o planowaniu łazienki i (nie)skutecznym zarządzaniu czasem, ale ten wpis wcale nie jest skierowany tylko do mam – kosmetyki, które wybrałam nie są dedykowane wyłącznie kobietom kąpiącym się z dziećmi w wannie ;). 

1. Maska na noc 72H Black Tea & Watermelon od Kire Skin.

   Kiedy byłam młodsza, maski na twarz kojarzyły mi się przede wszystkim z zieloną papką, która w jakiś nieodgadniony sposób zostawała potem na meblach, ręczniku, szlafroku, włosach i ubraniu, nawet jeśli po jej nałożeniu stałam bez ruchu do czasu jej zmycia. Dziś maski są nie tylko przyjemniejsze w użyciu, ale też skuteczniejsze, no i często nie trzeba ich nawet zmywać, tylko spokojnie można po ich nałożeniu położyć się spać. Maskę od Kire Skin testuję już dosyć długo i chyba używam jej najcześciej, bo ma lekką formułę i już kilka minut po jej nałożeniu mogę przytulić twarz do poduszki. Właściwie mogłaby spokojnie zastąpić mój krem na noc. A teraz parę faktów o tej masce: w 99% jest ze składników naturalnych, wyciąg z czarnej herbaty ma działanie silnie antyoksydacyjne, a skóra po jej użyciu pozostaję bardzo długo nawilżona (według producenta nawet do 72 godzin). Maska ma bardzo świeży zapach i ładne, minimalistyczne opakowanie. 

2. Maska Bioxidea Miracle 48h Excellence Diamond – kojąco-nawilżająca maska na twarz

   Ta opcja jest idealna dla kobiet, które chcą zobaczyć efekt od razu. I ma to być efekt „łał”. W opakowaniu Bioxidea znajdziecie 3 szt. dwuczęściowej maski w płacie. Przed jej nałożeniem dobrze jest zrobić peeling (ja mam ten), spłukać go i wysuszyć twarz. Po użyciu maski nie zmywamy jej ze skóry, w razie potrzeby możemy użyć ulubionego kremu pielęgnacyjnego. Nadmiar tej esencji w opakowaniu maski warto użyć na skórę szyi, dekoltu, albo chociaż wmasować w dłonie. Parę razy wspominałam Wam, że nie jestem fanką masek w płacie, bo to kolejna porcja śmieci, której można by uniknąć, ale ta maska Bioxidea wykonana jest z żelowego płatu, który rozpuszcza się w wodzie (samo opakowanie również jest biodegradowalne, więc nasze wyrzuty sumienia powinny nieco ucichnąć). Maskę można więc po użyciu na twarzy rozpuścić w wannie i tym samym podarować trochę jej właściwości reszcie naszego ciała. Kosmetyki Bioxidea polecane są szczególnie dla osób, które w szybki sposób chcą wygładzić skórę, zmniejszyć widoczność zmarszczek, poprawić napięcie skóry oraz ją nawilżyć. A jeśli macie wątpliwości czy działa, to sprawdźcie opinie użytkowniczek na tej stronie. To naprawdę super produkt.

Filozofią marki Bioxidea jest działanie w pełni w zgodzie z naturą, bazując na bogactwie naturalnych ekstraktów. Dodatkowo wyeliminowane zostały z formuł sztuczne zapachy i syntetyczne barwniki. Jej produkty możecie kupić w moim ulubionym sklepie z profesjonalnymi kosmetykami – Topestetic. Ten sklep internetowy posiada naprawdę bogaty zbiór najlepszych światowych i polskich marek, rekomendowanych przez lekarzy medycyny estetycznej i dermatologów. Zawsze możecie tez liczyć na poradę specjalisty, jeśli nie jesteście pewne czy dany kosmetyk jest dla Was.

3. ALGOMASK Hydrostabilizująco regeneracyjna maska nocna od Sensum Mare

   Ta polska marka zawładnęła moją kosmetyczką już jakiś czas temu, a że jej produkty są naprawdę najwyższej jakości i zawsze spełniały moje oczekiwania, to chętnie zaczęłam testować ich nowość, czyli regeneracyjną maskę na noc. Po dokładnym zmyciu makijażu, nakładam ją w trakcie kąpieli w wannie i tyle. Spłukuję ją dopiero następnego dnia rano. Poniżej zdjęcia samego produktu, zobaczycie jak moja skóra wygląda po jej użyciu. Tak, moja skóra bez makijażu i w zbliżeniu nie jest idealna (blizny po wcale nie takim młodzieńczym trądziku wciąż są minimalnie widoczne, a podkrążone oczy bez podkładu nie są już takie wypoczęte ;)), ale maska bardzo skutecznie ją nawilża, napina i dodaje naturalnego blasku (powiedziałabym, że jest też bardziej „gęsta” ale nie wiem, czy takie określenie jest czytelne). W składzie mamy aż 20 składników aktywnych, w tym nisko-cząsteczkowy kwas hialuronowy, hiperferment z aloesu, bioferment z wodorostów morskich, algę perłową czy oliwę z oliwek. Kosmetyk jest wegański – wiem, że dla wielu z Was to ważna informacja. 

Pytania o zniżki na kosmetyki od Sensum Mare dostaję od Was regularnie, więc śpieszę z informacją, że marka zgodziła się dać kod dla Czytelniczek bloga. Wystarczy, że wpiszecie MLE w trakcie dokonywania zakupów, a otrzymacie 15% zniżki. Ja ze swojej strony gorąco polecam również to serum (pisałam o nim tutaj) i ten krem do twarzy. Stosunek ceny do jakości tych produktów jest naprawdę dobry. Sensum Mare jest idealne dla osób poszukujących kuracji przywracającej jędrność i zdrowy wygląd skóry, oraz po zabiegach kosmetycznych. Zniwelujemy dzięki nim wpływ negatywnych czynników atmosferycznych na naszą skórę takich jak nadmierna ekspozycja słoneczna czy niskie temperatury.

4. Dodatki "około-wannowe". 

   Na koniec jeszcze kilka słów o produktach, które nie są maskami, ale też towarzyszą mi w wieczornej pielęgnacji. Na początku wspomniałam już o „rytuale na włosy” od Sisley (coś w rodzaju gęstego oleju na długie włosy), ale jeśli chodzi o kosmetyki do włosów, to w tym momencie moim faworytem jest marka Gisou (co ciekawe, założona przez influncerkę). Jeśli akurat maski na twarz nie nałożę (co po odzyskaniu wanny zdarza się dosyć rzadko), to używam kremu na noc od CHANEL, który widzicie na zdjęciu powyżej. Na blacie stoi u mnie jeszcze peeling, żel do mycia ciała od Hermes (to tak naprawdę żel mojego męża, ale został chwilowo zaanektowany), no i słynny już rossmanowy niebieski szampon od Joanny (który przelewam, do innej butelki, bo jego opakowanie tak nie do końca mi pasuje ;). 

   I pomyśleć, że do tej pory ten skrawek mieszkania świecił pustkami, a teraz stał się miejscem największej wieczornej atrakcji. Teraz już tylko ulubione dresy, które w zimie służą mi też jako pidżama (dziękuję Hibou za wszystkie Wasze bawełniane skarby! Kolejny raz warto było czekać na dostawę), lody czekoladowe w dłoń (wiadomo, że jemy je po zmroku w ukryciu przed małym łasuchem) i odpalamy Lupina na Netflixie. 

bawełniany komplet dresowy – Hibou // pościel – Jotex (w lutym być może będę mieć dla Was jakiś kod)

 

*  *  *