Last Month

   Toddling along the icebound pavements, frozen palms, short days, and soaked wet shoes…None of these things bother me and I'd be happy if winter came back again. The real one – with frost, creaky snow, and icicles under the Sopot Pier. It came only for a few days, and it was definitely too short a period of time for me. Therefore, don't be mad that the winter Tricity is the main theme of today's post – I just couldn't feast my eyes.

***

   Dreptanie po oblodzonych chodnikach, zmarznięte dłonie, krótkie dni i przemoknięte buty… Żadna z tych rzeczy mi nie przeszkadza i ucieszyłabym się, gdyby zima jeszcze wróciła. Taka prawdziwa – z mrozem, skrzypiącym śniegiem i soplami lodu pod sopockim molo. Była u nas tylko przez kilka dni, a dla mnie to zdecydowanie za mało. Nie obraźcie się więc na to, że zimowe Trójmiasto to temat przewodni dzisiejszego wpisu – po prostu nie mogłam się napatrzeć.

Początek miesiąca spędziłam w górach (więcej zdjęć tutaj).Weekendowe lenistwo. Najlepsza kawa to ta niedzielna, z kroplą miłości. 1. Orłowo w dniu, w którym spadł pierwszy śnieg. // 2 i 3. Domowe racuchy z jabłkami. Mam nadzieję, że w przyszłym miesiącu podzielę się z Wami przepisem na wersję bezglutenową. // 4. Zimowe akcesoria. //Nowi mieszkańcy Sopotu.
Zimowe krajobrazy. Nasze ukochane Kolibki tuż przed zachodem słońca.1 i 2. Codzienne spacery. // 3. I późniejsze grzanie rąk przy piecu. // 4. Górny Sopot. //Skoro już wlazłeś na łóżko to chociaż daj się przytulić!1. Codzienne wybory, czyli o jeden szary sweter za mało. // 2. Popołudniowe światło w sypialni. // 3. Tropienie. // 4. Grzejemy ręce na molo. //

Zimowe rytuały. Peeling do manicure to jedyny produkt marki Phenomé, którego jeszcze nie miałam okazji testować, ale właśnie nadrobiłam zaległości – po raz kolejny nie rozczarowałam się. Jeśli jeszcze do tej pory nie używałyście kosmetyków od Phenomé to polecam Wam gorąco balsam rozgrzewający (to mój  absolutny numer jeden, chociaź nie przypominam sobie, aby coś od nich mi nie odpowiadało). Dla chętnych mam zniżkę -20% na cały asortyment. Wpiszcie hasło #MLEPHENOME2018 w trakcie dokonywania zakupów. 

1. Trochę słońca. // 2. Nareszcie śnieg za oknem. // 3. Gdynia. // 4. Takie prezenty mogą przychodzić codziennie. //Wpis z tym strojem wyjątkowo przypadł Wam do gustu :). Obejrzało go ponad milion osób! 
1. Bez komentarza… // 2. Nie ma to jak świeżo zmieniona pościel. // 3. Portos ma takie samo zdanie w tym temacie. // 4. Sweter z wyprzedaży z Zary. //Kawa przed pracą to zawsze dobry pomysł. 
1 i 4. Cudowny wyjazd, z którego dopiero co wróciłam. Jeszcze w tym tygodniu przygotuję dla Was relację z Paryża. //Powroty do domu i ściskanie aż do utraty psiego tchu. Spacery z nowymi kolegami. 
Jeśli w dzieciństwie uwielbiałyście patrzeć w niebo i szukać gwiazdozbioru Oriona to będziecie zachwycone nową książką Neila deGrasse’a Tysona. Astrofizyka dla zabieganych w zwięzły i przystępny sposób opowiada o tym, jaka jest natura przestrzeni, czasu i galaktyki.

Moje nacieplejsze skórzane rękawiczki (w środku wyłożone są miękką wełną). W końcu znalazłam model w idealnym kolorze brązu (i to od polskiej marki – MonikaKaminska). 

Prawdziwy pies aportujący. Przynosi ci nawet to, o co wcale nie prosiłaś. Udanego wieczoru! 

***

 

 

Look of The Day – parisian sun

high boots / wysokie kozaki – Eva Minge on eobuwie.pl

navy sweater / granatowy golf – Massimo Dutti

blue jeans / niebieskie dżinsy – Zara

beige trench / beżowy trencz – Burberry (kolor "honey")

leather bag / skórzana torebka – Chanel (model "flap mini")

   Each time I visit Paris, I try to see the largest possible number of new places. I'm not even near the end of the list, as there are constantly new venues appearing on it – found in an old guidebook or overheard during a conversation with my friends. However, there are a couple of such places which I revisit even when I really have little time. I'll enumerate at least four of them – the vicinity of Picasso Museum, Cafe Charlot on Rue de Bretagne, my beloved Galignani bookshop on Rue de Rivoli (how many times have I been compelled to pay additional charge for excess luggage) or Jardin du Palais-Royal (a peaceful oasis in the heart of the city).  

   The last place was precisely where I was able to catch first (and the last as it later turned out) sun rays during my trip. I came to Paris at the invitation of Armani brand, but I will tell you all about it later. In the meantime, check out a few of my photos from a short walk around Paris. I packed my suitcase with the classics of Parisian style (a trench coat and a handbag) and the best over-knee boots that I had (I was also considering a beige version). This time, I was able to decrease the number of things that I took to minimum and I think it was a successful attempt. You have to assess it for yourselves when I share the photos from my whole trip. Have a pleasant Sunday!

***

   Za każdym razem gdy odwiedzam Paryż staram się zobaczyć jak najwięcej nowych miejsc. Ich lista nawet nie zbliża się do końca, bo wciąż pojawiają się na niej nowe pozycje – znalezione w starym przewodniku albo podsłuchane od znajomych. Jest jednak kilka takich zakątków, do których wracam, nawet jeśli czasu mam naprawdę bardzo mało. Wymienię chociaż cztery z nich – okolice muzeum Picassa, Cafe Charlot na Rue de Bretagne, ukochana księgarnia Galignani na Rue de Rivoli (ile to już razy musiałam przez nią dopłacić za nadbagaż) czy Jardin du Palais-Royal (oaza spokoju w samym centrum miasta).

   Właśnie w tym ostatnim miejscu udało mi się złapać pierwsze (i jak się potem okazało ostatnie) promienie słońca w trakcie mojego wyjazdu. Do Paryża przybyłam na zaproszenie marki Armani, ale o tym opowiem Wam później. Póki co zapraszam na kilka zdjęć z krótkiego spaceru. Do walizki zapakowałam klasyki paryskiego stylu (trencz i torebkę) oraz najlepsze kozaki za kolano jakie miałam (zastanawiam się też nad wersją w kolorze beżowym). Tym razem postarałam sie ograniczyć liczbę rzeczy do minimum i chyba mi się to udało. Zresztą, ocenicie sami, gdy podzielę się z Wami zdjęciami z całego wyjazdu. Udanej niedzieli!

Co jesz zimą na śniadanie? Owsianka bananowa z masłem orzechowym

You have to come round to porridge on your own. You need to discover it anew in accordance with your own tastes, because if you start dwelling on your childhood memories, when it was your duty to eat it, that just won't work. I change the additions on a regular basis – so that I can find my favourite combination. I like when its taste is pronounced and rather sweet. This time, I decided to see what happens when I add a tablespoon of my favourite peanut butter and replace coconut milk with vegetable milk. The effect was that I prepare a double portion now. What about you?

***

Do owsianki trzeba się przekonać samemu. Odkryć ją na nowo według własnych smaków, bo jeżeli przeważają wspomnienia z wczesnych lat dzieciństwa, gdzie była przymusem to nic z tego. Co pewien czas zamieniam dodatki – tak by odnaleźć tę ulubioną. Lubię, kiedy jest wyrazista i dość słodka. Tym razem postanowiłam sprawdzić, co się stanie, jak dodam łyżkę mojego ulubionego masła orzechowego i zamienię mleko roślinne na kokosowe. Efekt był taki, że dzisiaj gotuję ją z podwójnej porcji. A jaką Wy lubicie wersje?

Ingredients:

(recipe for 1 portion)

1 glass of coconut milk

1/2 banana

3-4 tablespoons of buckwheat flakes

2 tablespoons of peanut butter

a few pear slices

***

Skład:

(przepis na 1 porcję)

1 szklanka mleka kokosowego

1/2 banana

3-4 łyżki płatków gryczanych

2 łyżki masła orzechowego (tutaj przepis)

kilka plastrów gruszki

Directions:

1. Heat up the milk, buckwheat groats, and cinnamon. Cook it on low heat for 6-8 minutes. Add banana slices and leave it on low heat for a moment. Stir everything and pour it into a bowl. Serve with pear slices and home-made peanut butter.

***

A oto jak to zrobić:

1. W garnku podgrzewamy mleko, płatki gryczane i cynamon. Gotujemy na małym ogniu przez 6-8 minut. Dodajemy plastry banana i pozostawiamy jeszcze chwilę na ogniu. Mieszamy i przekładamy do miseczki. Podajemy z plastrami gruszki i domowym masłem orzechowym.

Szczęście ukryte w codzienności

   The set of bloggers' beloved terms such as slow life, slow food, or slow fashion has just been enriched with another one: slow home. An Australian writer and blogger, Brooke McAlary, has published a book that is supposed to help us with the reorganisation of our day so that it can bring us as much happiness as possible. It sounds trivial and you've probably assumed right away that you hear it for the hundredth time. However, even if you have already mastered all of the rules of minimalism, this inconspicuous book can turn out to be a real surprise.

   We often say with my girlfriends that a day without a moderate panic attack is a day wasted. We all rush somewhere, constantly forget about and stress out about things that are in fact irrelevant. We don't have to look at the clock because we know that if we feel as if we were ran over by a road roller, the clock has just struck 7 in the evening. Of course, that's a slight exaggeration – not everyone goes through the same process and not every day looks the same, but you can probably agree that we are still trying to outdo others in proving who is more overworked, tired, and sleep-deprived. We also repeat (to ourselves and others) that it's crucial to "slow down and enjoy the moment", but such words won't decrease the list of our everyday duties. That's why the things about which McAlary writes in her book stuck home with me even more. She admits that she was struggling with her professional burnout for a long period of time, that she didn't fulfil her duties, and that she failed her nearest and dearest in all areas because she wasn't able to define her priorities (it sounds terrible, but functioning at full speed for a longer period of time ends up that way) – you can clearly see that the author bases her writing on her own experiences and owing to that, it's easier for her to reach even suspicious readers.

***

   Do ukochanych przez blogerki terminów z cyklu slow life, slow food czy slow fashion, doszedł właśnie kolejny: slow home. Australijska pisarka i blogerka, Brooke McAlary, wydała książkę, która ma pomóc nam w reorganizacji dnia tak, aby czerpać z życia więcej przyjemności. Brzmi trywialnie i pewnie od razu uznałyście, że słyszałyście ten tekst ze sto razy, ale nawet jeśli wszystkie zasady minimalizmu macie w jednym paluszku, to ta niepozorna książeczka może Was zaskoczyć.

   Mamy w naszej kobiecej paczce takie powiedzenie, że dzień bez umiarkowanej paniki to dzień stracony. Wszystkie gdzieś pędzimy, o czymś zapominamy i denerwujemy się na rzeczy właściwie nieistotne. Nie musimy patrzeć na zegarek, bo wiemy, że jeśli czujemy się tak, jakby przejechał nas walec, to znaczy że właśnie wybiła dziewiętnasta. Oczywiście trochę przesadzam – nie każdy tak ma i nie każdy dzień tak wygląda, ale chyba zgodzicie się ze mną, że wciąż prześcigamy się w tym, kto jest bardziej przepracowany, zmęczony i niewyspany. Wciąż też powtarzamy (sobie i innym), że "trzeba zwolnić i bardziej cieszyć się chwilą", ale przecież od takiego gadania lista naszych codziennych obowiązków się nie skróci. Tym bardziej więc trafiło do mnie to, o czym pisała McAlary, bo sama przyznaje, że długo zmagała się z wypaleniem zawodowym, że nie wywiązywała się ze swoich zadań i że zawodziła bliskich na każdym polu, bo nie potrafiła zdefiniować priorytetów (brzmi strasznie ale funkcjonowanie na 110 procent przez dłuższy czas pewnie tak właśnie się kończy) – widać, że autorka opiera się na własnym doświadczeniu i dzięki temu łatwiej trafia do podejrzliwego czytelnika. 

Wnętrze mojej szafy. Staram się trzymać jej zawartość w ryzach – jeśli w czymś długo nie chodzę, natychmiast przekazuję tę rzecz komuś komu bardziej się przyda. 

  After reading a couple of books on minimalism, I'm more skilled when it comes to reducing the number of unnecessary items (again, the photo above reveals that I still have too many pairs of blue jeans…); I also see the effects of the imposed discipline (I'm less of a slob, and even when I forget myself, the cleaning takes me a moment). I can easily see those two changes when I look into my wardrobe or when I enter my house. It's considerably more difficult to see or measure the things that happen inside our minds. Are we truly happy? Were we able to calm down and become less cranky? "Destination Simple: Everyday Rituals for a Slower Life" is a book which helps us to work on our approach to life and everyday obligations. The exercises that are proposed by the author of the book may seem strange initially. However, I was really surprised how often her ideas about focusing on here and now and enjoying simple activities to the fullest popped in my head throughout the day. Literally – as the first exercise that we're supposed to do is hanging laundry without whining. The whole thing, however, isn't about stopping whining under your breath. If we want to learn how to gain our peace of mind anew, we need to start from scratch. The book will provide us with the knowledge on how to create tiny enclaves of peace and happiness. Enclaves that are tangible, like for example a spot in our bedroom, or the opposite, like a visit in our favourite greengrocer's shop and a talk with the shop assistant about the best types of tangerines or apples.   

   Our life won't fall into place after reading one book – that's true. But it might be helpful to slow down when everything around us is constantly accelerating. In times when our life rhythm is falling apart, the book seems really tempting, doesn't it?

***

   Po przeczytaniu kilku książek o minimalizmie coraz lepiej radzę sobie z ograniczaniem niepotrzebnych przedmiotów (chociaż na zdjęciu powyżej widać, że niebieskich dżinsów mam nadal za dużo…), widzę też efekty narzuconej dyscypliny (bałaganię coraz mniej, a nawet jeśli się zapomnę, to sprzątanie zajmuje mi chwilę). Te dwie zmiany łatwo zaobserwować gołym okiem zaglądając do szafy czy wchodząc do mieszkania. Znacznie trudniej dostrzec czy zmierzyć to, co dzieje się w naszych głowach. Czy faktycznie jesteśmy szczęśliwsi? Czy udało nam się uspokoić i mniej narzekać? "Prostota. Siła codziennych rytuałów" to książka, która pomaga nam pracować właśnie nad naszym nastawieniem do życia i codziennych obowiązków. Ćwiczenia, które proponuje autorka mogą się z początku wydawać dziwne, ale sama byłam zaskoczona, jak często w ciągu dnia dźwięczały mi w głowie jej pomysły na to, aby koncentrować się na tym co tu i teraz i czerpać z prostych czynności większą przyjemność. Dosłownie, bo pierwsze ćwiczenie jakie mamy do wykonania, to rozwieszenie prania bez jęczenia. Nie chodzi tu jednak tylko o to, aby przestać zrzędzić pod nosem. Jeśli chcemy nauczyć się na nowo spokoju ducha, musimy zacząć od podstaw. W książce przeczytamy też o tym, jak zacząć tworzyć chociaż mikroskopijne enklawy spokoju i szczęścia. Namacalne, jak kąt w sypialni, albo wręcz przeciwnie, jak wizyta w ulubionym warzywniaku i rozmowy ze sprzedawczynią o najlepszym gatunku mandarynek czy jabłek. 

   Nasze życie nie ułoży się po przeczytaniu jednej książki – to prawda. Może jednak pomóc nam wyhamować, gdy wszystko wkoło przyspiesza. W czasach, gdy coraz częściej rozjeżdża się nam rytm życia, brzmi to nad wyraz kusząco, prawda?

***

 

Moja "mikroskopijna enklawa spokoju i szczęścia" czyli ulubiony kąt w sypialni. To tu czytam, jem sobotnie śniadania, a czasem pracuję. Są tu moje ulubione książki, rodzinne pamiątki w postaci grafik na ścianie, miejsce na kwiaty, delikatne światło i mnóstwo miękkich tkanin – lniana pościel i wełniane koce. 

Instastories z pościelą od polskiej marki MIJO LINE wywołało prawdziwą lawinę wiadomości na moim profilu. Dodaję więc więcej informacji. Pościel uszyta jest ze zmiękczonego lnu, który świetnie wygląda i jest bardzo wytrzymały. Mam problem ze znalezieniem pościeli, bo moja kołdra ma niestandardowy wymiar, ale przemiłe Panie z MIJO LINE zgodziły się uszyć mi tę pościel na wymiar. Jeśli również będziecie potrzebowały pościeli w niestandardowych wymiarach, nie bójcie się poprosić o jej uszycie.
Udało mi się zdobyć dla Was kod rabatowy na wszystkie pościele. Otrzymacie 5% zniżki, jeśli przy zamówieniu wybierzecie z listy kod MLE – Make Life Easier. Promocja trwa do końca stycznia!

"Mikroskopijna enklawa spokoju i szczęścia" Portosa, czyli miejsce przy łóżku i mój kapeć do gryzienia. 

Look of The Day – winter in Sopot

Kasia

wool scarf / wełniany szalik – Acne

wool jacket – Mango (stara kolekcja, podobny tutaj)

cashmere sweater / kaszmirowy sweter – Zara (podobny tutaj)

grey trousers / szare spodnie – Zara (podobne tutaj)

bag / torebka – See by Chloe

shoes / buty – Isabel Marant

Monika

wool coat and sweater – MLE Collection

black shoes / czarne sztyblety – Mango (podobne tutaj)

trousers / spodnie – Cheap Monday

gloves / rękawiczki – Asos

Kilka słów o ramonesce na kożuchu

   There appeared numerous questions about my suede jacket under the last "Look of the Day" post. I tried to respond to each of these questions; however, in case I missed some of the comments, I've prepared a short post. I bough this jacket during a sale in Zara (here you will find the link to the jacket). As one of the readers rightly spotted, the collar had been altered because in the original version it made my shoulders look wide and I looked pretty clumsy in it. The collar had to be cut off (approx. 3 cm), then it had to be cut at the back, where the cut resembled a reversed triangle, and then sewn anew. Afterwards, the collar was rolled up twice and sewn again – I know that this description is somewhat imprecise, but I think that all of you would have a problem with that type of collar – therefore, I hope that you won't really stick to the original design ;).   

   I'd been considering the purchase of this type of jacket for a long time. I didn't really want to waste money on the iconic model from Acne, and faux leather versions did not held their shape and were heavy. Therefore, I chose a couple of alternatives that may be of interest to you. Have a pleasant Saturday!

***

   Pod ostatnim wpisem z cyklu "Look of The Day" pojawiło się mnóstwo pytań o moją zamszową kurtkę. Starałam się każdej z Was odpisać, ale na wypadek, gdybym któryś z komentarzy pominęła, publikuję ten krótki wpis. Ramoneskę kupiłam na wyprzedaży w Zarze (tutaj znajdziecie do niej link). Jak słusznie spostrzegła jedna z Czytelniczek, kołnierz został przerobiony, bo w oryginalnej wersji poszerzał ramiona i wyglądałam w nim niezgrabnie. Kołnierz trzeba było uciąć (około trzy centymetry), następnie rozciąć z tyłu i wyciąć coś na kształt odwróconego trójkąta, aby później znów zszyć. Następnie kołnierz został podwinięty dwukrtonie i oczywiście przyszyty – wiem, że ten opis jest nieprecyzyjny, ale nie sądzę aby każdej z Was przeszkadzał taki kołnierz – mam więc nadzieję, że nie będziecie na nim zbytnio polegać ;). 

   Bardzo długo zastanawiałam się nad zakupem tego rodzaju kurtki. Szkoda było mi pieniędzy na kultowy już model z Acne, a wersje ze sztucznej skóry brzydko się układały i były ciężkie. Wybrałam więc dziś kilka alternatyw, które może Was zainteresują. Udanej soboty!

1. Karen by Simonsen 1511zł 2. Mango 299zł 3. Shrimps 1300zł 4. Maze 899zł 5. Mango 699zł