Ryzyko i uroda to dwie zmienne, które od setek lat przenikały się nawzajem. W czasach wiktoriańskich kobiety by uzyskać idealną biel skóry, kąpały się w niszczącym czerwone krwinki arszeniku, który sprawiał, że cera była dosłownie przezroczysta. Stosowano też krople z wilczej jagody, aby uzyskać efekt rozszerzonych źrenic (ich długie stosowanie groziło ślepotą). Gdy czytam jednak o tym, jak wieki temu kobiety poddawały się przedziwnym i niebezpiecznym zabiegom, to zamiast szoku nachodzi mnie refleksja, czy aby na pewno tak wiele od tego czasu się zmieniło.
Podobnym wyrazem desperacji jest chyba operowanie piersi i nosa (czasem za jednym razem) bez medycznych wskazań, czy przeszczepianie tłuszczu z brzucha na twarz. Bardziej popularne zabiegi jak traktowanie laserem okolic bikini czy wstrzykiwanie toksyny botulinowej w czoło też w sumie nie brzmi najlepiej. Być może za sto, dwieście lat, opisy dzisiejszych zabiegów poprawiających urodę też będą jeżyły włosy na głowie.
Po dłuższej refleksji stwierdzam jednak, że zmieniło się sporo. Kultura piękna ma bardzo długą historię, ale dopiero od krótkiego czasu została ujęta w prawne ramy. Dziś nikt nie sprzeda nam już eliksiru z rtęcią na przebarwienia (nawet jeśli jego skuteczność była ogromna), a przed wprowadzeniem kosmetyku do obrotu, każdy producent musi spełnić szereg wymogów. To taki plus wynikający z członkostwa w Unii Europejskiej – niezależnie od poglądów politycznych trzeba podkreślić, że międzynarodowe traktaty wymuszają określone normy. Prawo dotyczące kosmetyków jest identyczne we wszystkich krajach Unii Europejskiej. Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (WE) z dnia 30 listopada 2009 roku oprócz bezpieczeństwa kosmetyków reguluje również skład, oznakowanie, warunki produkcji i obrotu, dokumentację i sposób nadzorowania rynku przez władze. Co szczególnie istotne każda deklaracja marketingowa musi mieć swoje odzwierciedlenie w odpowiedniej dokumentacji. To oznacza, że sformułowania typu „skóra jędrniejsza o 20%” muszą być potwierdzone badaniami klinicznymi.
Ten wstęp miał więc Was na początku trochę przestraszyć, a później uspokoić, bo oczywiście warto korzystać z nowych kosmetycznych rozwiązań i to z kilku powodów. Pierwszym, który od razu nasuwa się na myśl jest czynnik ekologiczny – jeszcze parę lat temu zupełnie bagatelizowany przez firmy kosmetyczne. Skuteczność to kolejna zaleta kosmetyków nowej generacji. Do tego dochodzi również dopasowanie do indywidualnych potrzeb klienta, estetyka opakowań, łatwość w stosowaniu. Poniższe przykłady stanowią zapewne tylko procent rynkowych nowości, które warto poznać, ale niestety moja szafka w łazience ma określone wymiary, więc ograniczam się do pokazania tych sześciu produktów.
1. Filtry w codziennym życiu.
Musiałabym zastosować jakieś bardzo wyrafinowane techniki wyparcia, aby mając 32 lata wciąż negować zasadność stosowania wysokich filtrów. Wielokrotnie podawałam już ten przykład (chociaż naprawdę nie lubię być złośliwa), ale po moich koleżankach naprawdę bardzo wyraźnie widać, kto korzystał ze słońca bez umiaru. I nie mówię tu nawet o przebarwieniach czy poważnych problemach zdrowotnych (których powinniśmy się przecież obawiać) ale o pomarszczonej, przesuszonej, po prostu zniszczonej skórze, która już nigdy nie odzyska delikatności. Jeśli więc idę się opalać to twarz zawsze osłaniam lub stosuję wysokie filtry. Ale takie momenty w ciągu roku zdarzają się rzadko (a w te wakacje będą pewnie jeszcze rzadsze niż kiedyś) i stanowiąc może 25 procent sytuacji, w których nakładam na twarz ochronne kosmetyki. Często używam kremów, które posiadają aktywne składniki (na przykład retinol) i tym samym powinny być używane wraz z ochroną przeciwsłoneczną. Korzystam też z zabiegów dermapen, po których trzeba bezwzględnie używać blokerów nawet przez miesiąc. Mam więc spore doświadczenie w używaniu kosmetyków ochronnych, które mają służyć nam w codziennym życiu, a nie tylko na wakacjach. Jeśli szukacie standardowego kremu do twarzy z filtrem to polecam ten. Świetnie się wchłania, nie zostawia filmu, dobrze zachowuje się pod makijażem i nie jest po prostu zwykłym kremem z filtrem – niweluje przebarwienia i wspomaga regenerację skóry. Doskonale jednak rozumiem te z Was, które mają swój ukochany krem na dzień (bez filtra) i nie chcą z niego rezygnować. Po ostatnim zabiegu dermapen testowałam Colorescience Sunforgettable Brush-On Sunscreen ze sklepu Topestetic.pl, czyli lekki w 100% mineralny puder, który zapewnia niedrażniącą i natychmiastową ochronę przed promieniowaniem UVA PA ++++ i UVB SPF 50, a także światłem niebieskim (HEV), promieniowaniem podczerwonym oraz zanieczyszczeniami. Można go bezpiecznie nałożyć na makijaż – więc sprawdza się idealnie do reaplikacji ochrony przeciwsłonecznej w ciągu dnia (ma on samo-dozujący się pędzel) albo jako wykończenie podkładu – pozostawia on matową skórę, bez mocnego krycia.
Filtr w pudrze od Colorescience, o którym wspominałam w tekście. Kupiłam go w tym samym sklepie internetowym, co krem który pokazywałam Wam w tym wpisie. Lada dzień kończę tę kurację i była to na pewno najbardziej skuteczna domowa kuracja dla skóry, jaką robiłam (to nie taki zwykły krem, warto przeczytać sposób jego używania). Wszystkie profesjonalne kosmetyki kupuję w Topestetic.pl – przy takich zakupach warto sprawdzić, który produkt będzie skuteczny i jak bezpiecznie go stosować, a w tym sklepie możecie skorzystać z bezpłatnej porady kosmetologa, który pomoże Wam uporządkować aktualną pielęgnację, aby osiągnąć pożądane efekty.
2. Produkty marki Schmidt's.
Domyślam się, że większość z Was (tak jak ja do skończenia trzydziestki) przez prawie całe swoje życie kupowała dezodoranty przy okazji wizyt w drogerii. Wybierałyśmy je spośród dosłownie trzech marek, które znałyśmy od zawsze i bezrefleksyjnie wrzucałyśmy do koszyka z domową chemią. Swoją drogą to ciekawe, że kosmetyk, który kupujemy najczęściej, jest jednocześnie tak rzadko weryfikowany i zamieniany na produkt innej marki. Domyślam się, że czytałyście już niejeden artykuł na temat składów popularnych dezodorantów, powiem więc Wam tylko jednym zdaniem, że trzeba szukać zdrowszej alternatywy. Ponieważ sprawa jest poważna, to z przyjemnością dzielę się recenzją produktu od marki Schmidt's, bo warto przekonać się do czegoś innego, co jest zarówno naturalne i skuteczne. W ciągu ponad dwóch lat przetestowałam dziesiątki dezodorantów bez aluminium i niestety nie wszystkie były „ok” – ten mogę jednak śmiało polecić (wybrałam zapach kokos i ananas, ale jest też opcja o ledwo wyczuwalnym zapachu). Firma Schmidt’s rozpoczęła swoją działalność w 2010 roku w Portland, w Oregonie. Jaime Schmidt, stworzyła dezodoranty na bazie roślinnej, które pomagały jej rodzinie zachować świeżość. Sukcesy na targach farmerskich przyciągnęły uwagę przedsiębiorcy Michaela Cammarata, który postanowił zaopiekować się tym projektem. Duet założycielki i biznesmena przekształcił firmę Schmidt’s w imperium produktów naturalnych w USA. Obecnie, w gamie produktów sporządzonych na bazie roślin i minerałów, można znaleźć mydła, pasty do zębów i właśnie dezodoranty.
Jeśli chciałybyście wypróbować produkty marki Schmidt's to mam dla Was kod rabatowy – SCHMIDTS30. Musicie go aktywować na tej stronie, po jego wpisaniu zobaczycie produkty już w rabatowych cenach. :)
3. Chłodniejszy odcień blondu.
Podobno w czasie epidemii dziewięćdziesiąt procent blondynek przestało istnieć. Ha. Ha. Ha. To oczywiście głupi żart nawiązujący do zamkniętych salonów fryzjerskich. Łatwo mi w tej sytuacji zachować dystans, bo na palcach jednej ręki (i to takiej trzy palczastej, jak w przypadku jaszczurki) można policzyć wszystkie profesjonalne koloryzacje w salonach fryzjerskich w całym moim życiu. Aby nie przedłużać (i uniknąć miliona pytań) podsyłam tutaj link do starego artykułu, w którym więcej piszę o rozjaśnianiu włosów we własnym domu. Drogeryjne farby mają jednak swoje wady. Bardzo trudno osiągnąć dzięki nim chłodny odcień blondu. Po kilku myciach, nawet na moich delikatnych refleksach widać żółć. Oczywiście, wszystkie znamy niebieskie szampony dostępne w drogeriach, ale (i to jest prawdziwa deklaracja) po wielu latach stosowania chyba jestem gotowa się z nimi pożegnać, bo znalazłam coś lepszego. Maska Medavita nie ma charakterystycznego niebieskiego koloru (nazwałabym go raczej burgundem), a mimo to pięknie gasi żółte odcienie przez co nadaje włosom beżowy ton. Niebieskie drogeryjne szampony są zazwyczaj kiepskiej jakości i trochę wysuszają włosy – ale po użyciu tej maski włosy są miękkie, gładkie, bardzo łatwo się rozczesują i pięknie błyszczą po wysuszeniu (jeśli nakładam ją po umyciu włosów to nie używam już potem żadnej odżywki). Co więcej, maska nie tylko gasi żółty odcień, ale też delikatnie ociepla te refleksy, które są zbyt chłodne. Mój wybór to odcień beżowy, ale w ofercie każdy może znaleźć coś dla siebie, bo kolorów jest aż 9.
Maska poprawiająca tonację włosów. Jeśli w tym momencie nie do końca podoba Wam się ich kolor, to koniecznie ją wypróbujcie. Już po jednym użyciu widać dużą różnicę.
4. Szampony bez plastiku i bez opakowań w ogóle.
Nie byłabym sobą, gdybym w tym wpisie nie zwróciła uwagi na ekologiczne kwestie, chociaż od razu zaznaczam, że nie chcę się z nikim ścigać o pałeczkę pierwszeństwa. Mam wrażenie, że dziś chętnie dzieli się kobiety na dwie grupy. Pierwsza to zachłanne konsumentki nie segregujące śmieci i wrzucające do ubikacji patyczki do uszu, a druga to eko-minimalistki, które piorą ubrania w orzechach, lepią naczynia z kompostu i jedzą tylko to, co uprawiają w ogródku. Jeśli zjesz gołąbki z mięsem, to druga grupa obrzuci twój samochód farbą, a jeśli zbierasz deszczówkę, to pierwsza grupa uzna ciebie za dziwaka. Brakuje mi trochę akceptacji dla tych, którzy są gdzieś po środku i tym bardziej dla tych, którzy konsekwentnie przesuwają się w stronę neutralnego dla środowiska życia, ale jednak od czasu do czasu kupią maskę do włosów w plastikowej tubce. Nie krzyczcie więc proszę na mnie, że nie wszystkie kosmetyki zastępuję tymi naturalnymi. W tym akapicie chciałam jednak wspomnieć o czymś, co naprawdę zmniejszy ilość plastiku w łazience, a na dodatek bardzo dobrze działa. Być może używałyście już kiedyś „jakiegoś” szamponu w kostce, ale ten naprawdę jest lepszy niż inne. Nie „generuje” odpadów (folia, plastikowa butelka), nie zawiera mydła (po umyciu włosów mydłem trzeba zazwyczaj zrobić płukankę octową, aby zakwasić włosy), jest odpowiedni dla wegetarian i wegan, wydajny (nawet do 50 użyć), sprawdzi się w podróżach, bo zajmuje mało miejsca i można nim umyć również całe ciało. Kupując szampon w kostce od Herbs&Hydro możecie wybrać opcję, czy zamawiacie je w wielorazowej puszce czy bez żadnego opakowania (można je wtedy trzymać w łazience na przykład na mydelniczce). Moimi ulubieńcami są kokosowy i konopny.
A tak wyglądają te małe rewolucyjne szampony. Jeśli chciałybyście je wypróbować to mam dla Was 20% zniżkę na hasło nowaste2020. Kod jest aktywny od dzisiaj do 31 maja.
5. Zagadkowe hydrolaty i olej Moringa.
No dobrze. Trochę mijam się z prawdą, bo markę Creamy znam już od jakiegoś czasu, ale nie mogłam pominąć jej w tym wpisie – mimo mijających lat wciąż uznałabym ją za bardzo nowatorską. Nawiązując do kwestii z poprzedniego podpunktu – marka Creamy narzuca nowe standardy w walce ze śmieciami. Opakowania wykonane z metalu lub szkła są wielorazowego użytku i wyglądają naprawdę pięknie – nie trzeba ich chować w żadnych szafkach czy szufladach, bo same w sobie staną się ozdobą naszej łazienki. Kosmetyki przychodzą do nas w paczkach nie zawierających nawet grama plastiku. Co do tej pory przetestowałam? Wielofunkcyjny czysty olejek migdałowy, regenerujące serum Nourishing Marula i oczywiście hydrolaty (mój ulubieniec to hydrolat różany). Te ostatnie służą mi jako tonik, ale same w sobie są już dobrą pielęgnacją dla skóry. Wspominałam już o tym, że Creamy to oczywiście polska marka?
Prawda, że piękne? Jeśli chciałybyście zakupić któryś z kosmetyków Creamy to na hasło MLE osoby zainteresowane otrzymają 15% rabatu na cały asortyment w regularnej cenie (kod jest aktywny do połowy czerwca). Na zdjęciu widzicie hydrolat różany (doskonale nawilża, lekko ściąga i napina skórę, stosuję go zamiast toniku) oraz serum Nourishing Marula (zawiera w składzie między innymi witaminę C i koenzym Q10 przez co skóra jest idealnie nawilżona i pełna blasku. Koenzym Q10 to jedna z niewielu substancji, której działanie odmładzające zostało potwierdzone naukowo).
6. Filtry, filtry i jeszcze raz filtry. Wspominałam już o filtrach?
Jeśli któraś z Was nie zauważyła jeszcze, że ochrona przed słońcem jest dla mnie bardzo ważna, to po tym akapicie z pewnością się to zmieni. Powyżej była już mowa o filtrach, które będą świetnie współpracowały z naszym makijażem i codzienną pielęgnacją, ale ponieważ zbliża się lato to o klasycznym kremie przeciwsłonecznym też trzeba pomyśleć. Ja wybrałam naturalny od Salt & Stone SPF 50, który mogę używać razem z moją córką (to zawsze jakaś oszczędność miejsca w plażowym koszyku). Kupiłam go w sklepie BebeConcept z asortymentem dla dzieci i mam (tam też znajdziecie nasze ukochane „chustonosidło” od Studio Romeo i wiele innych fajnych rzeczy dla bobasów). Jeśli szukacie filtra, który sprawdzi się w trakcie długich spacerów i mini wyjazdów na działkę, to gorąco go polecam (dla dzieciaków, które nie znoszą smarowania polecam wersję w sztyfcie). To też świetna opcja dla wszystkich, którzy uprawiają sporty wodne – krem mimo wysokiej ochrony jest bezpieczny dla rafy i środowiska, kąpiąc się w morzu nie zmywamy więc z siebie warstwy chemii, tylko naturalne składniki. Drogeryjne blokery nie mają do niego startu.
Dla naszych mam wosk w plastrach był zapewne czymś niezwykłym i strasznym, nasze babcie nie potrafią zrozumieć po co nam te całe rozświetlacze, a moja córka za paręnaście lat pokaże mi pewnie coś, co całkiem zmieni moje podejście do pielęgnacji. Patrząc na postęp kosmetologii ciężko zaprzeczyć temu, że warto zmieniać swoje przyzwyczajenia. Podacie mi więcej takich przykładów?
* * *
moje body – polska marka NAGO // dżinsy – NAKD // kolczyki – YES