Last Month

Wpis powstał we współpracy z Apimelium, BasicLab, Krosno i Muduko. 

  Ostatnie tygodnie wakacyjnego rozprężenia. Upał na przemian z burzą. Plażowanie kontra planszówki w naszej bazie z koców, która najlepiej chroni przed piorunami. Potrójna porcja lodów o smaku Knoppersa na rozgrzanym deptaku, a kolejnego dnia gorące placki z malinami na kolację, gdy deszcz pada tak mocno, że za żadne skarby nikt z nas nie chce wyjść do sklepu po zakupy, które pozwoliłyby ugotować coś konkretniejszego.

  Schyłek wakacji to dla mnie mieszanina różnych emocji, których intensywność bardzo mnie w tym roku zaskoczyła. Nie miało być przypadkiem tak, że z wiekiem stajemy się twardsze i mniej rzeczy nas rusza? W każdym razie, starałam się aby dzisiejsze zestawienie było odpowiedzią na potrzeby tych wszystkich, którzy z nostalgią żegnają sierpień i z lekką niepewnością wchodzą we wrzesień. Zapraszam na kilka minut z moimi wspomnieniami. 

1. Gdy próbuję przedłużyć sen chociaż o kilka minut i w związu z tym mój telefon trafia w niepowołane ręce… a raczej stopy. // 2. Mamo, pokazuj gdzie chowasz te papierki po słodyczach! Ten kto dotarł do końca podcastu, który nagrałam razem z marką YES ten wie o co chodzi ;). Pewnego upalnego popołudnia w Sopocie. Gdy z nieba leje się żar nic tak nie cieszy jak zaproszenie od babci i dziadka na obiad. Na dzieci czeka dmuchany basen i ostatnia w tym sezonie miska kaszubskich truskawek. A na rodziców: Familiada. Słodka, chrupiąca i soczysta. Kukurydza to chyba jedno z niewielu warzyw, które nie doczekało się luksusu całorocznej dostępności. Dzięki temu niezmiennie pozostaję dla mnie symbolem sierpnia. 
Kolacja idealna. Szybko się robi. Jest zdrowa. Dzieci uwielbiają. I mama też. "Mamusiu, ale ja bez tego paskudnego zielonego". Wiadomo. Prosto z mojego ogrodu. Ależ to przyjemność móc po prostu wyjść i znaleźć kwiaty do pustego wazonu. A wszystko dzięki pani Ewie i Pracowni Florystycznej Narcyz.Moje kąty w sierpniowym (i pochmurnym) świetle. We wrześniu będzie tu bardziej kolorowo. Na mojej wiklinowej tacy leży kilka gałązek tak zwanej "hortensji bukietowej" – to najłatwiejsza w uprawie odmiana i pewnie dlatego tak ładnie mi kwitnie. Ma nieco drobniejsze kwiaty niż odmiany, które kojarzycie z kwiaciarni, no i mniej spektakularny kolor, ale rośnie w moim ogrodzie, więc jestem z niej dumna jak paw i doceniam każdą nową gałązkę. 
1. Wychodzę! Sukienki nie zmieniam, tylko koszyk trochę inny. // 2.  Gdy jesteś pewna, że po powrocie już cały dom będzie smacznie spał, a okazuje się, że wszyscy czekają na Ciebie z niecierpliwością… // Szybki mirror-check w poszukiwaniu kleszczy na nogach. Dzięki uprzejmości naszych przyjaciół spędziliśmy jeden dzień w prawdziwej leśnej głuszy. 

Komplet dresowy to stara kolekcja MLE (ależ żałuję, że nie zrobiłyśmy jeszcze grafitowego i kremowego koloru), a trampki to Balagan sprzed dwóch lat. Mamo nie bój się, to tylko żuk. Dzieci poza miastem to zupełnie inna bajka. Zupełnie inaczej spędzony czas. Inne zaangażowanie ze strony rodziców (i dzieci w sumie też). Inne potrzeby do spełnienia i inne zmęczenie pod koniec dnia. 
Moim zdaniem taki widok z okna lepszy jest od najpiękniejszej egzotyki. 
1. Marka, którą poznałam dzięki reklamom e-commerce atakujących nas na Instagramie z każdej strony. Temat ostatnio bardzo mi bliski – niestety im więcej o nim wiem, tym bardziej przeraża mnie, jakim narzędziem stają się nasze dane. // 2. Gdy mama przynosi kwiaty ze swojego ogrodu bez okazji. To onętki, które u mnie nie chcą za nic rosnąć, a u niej zaatakowały wszystko dokoła (tak, obok stoi podobizna Portosa). // Wygląda jakbym szła biegać, ale to niestety tylko Portos ciągnie mnie niczym sportowa bryka. W sierpniu mój powrót do porannych treningów umarł w ciszy. 
1. Kasza gryczana i pieczone warzywa, które zostały po wczorajszym obiedzie. Do tego orzechy i mięta. Nie chciałam być nigdy ortodoksyjna w kwestii wegetarianizmu – z czasem po prostu coraz mniej mam na mięso ochotę. // 2. "Ciiiii! Bawią się razem, nie przeszkadzaj!" // 

– Czy znajdzie się stolik dla piętnastu osóbi i piątki dzieci?

– W środku sezonu? Oczywiście!

Sempre to chyba najładniej położona restauracja w mieście.Z ukochaną prababcią. Patrzę na tę dwójkę i myślę sobie jak bardzo zmieniło się życie kobiet od czasu, gdy moja babcia była w wieku moich córek. I mimo wszystkich tych trudnych kwestii, które martwią mnie każdego dnia, mimo tragedii, które wciąż się wydarzają, to wiem, że powoli, w szerszej perspektywie idziemy do przodu. Nie zatrzymujmy się. Pamiątki po drugich urodzinach. Za parę dni, gdy przestaną być w formie, trzeba je będzie po kryjomu przekłuwać… 1. Ostatni dzień przed wyjazdem to zawsze spotkania, google-meet'y, rozdzwonione telefony i nerwy. Na szczęście wszystko w babskim gronie. // 2. Znalazłam to zdjęcie w kartonie z rzeczami, których nadal (!) nie rozpakowaliśmy po remoncie. Zrobiłam je wiele lat temu, o świcie, przed drzwiami Bazyliki Sacre-Coeur. Rozpościera się stamtąd piękny widok na dachy Paryża. Zostaje tutaj. Szkoda, żeby leżało schowane. "Fjaka" z polecenia Kary Becker. 
1. Nie zamyka się. Torebki zostają. Książka jedzie ze mną. // 2. Limit. //Wymarzone wakacje nad słynnym włoskim jeziorem to idealne zamknięcie tego sezonu. Mini przewodnik po Como pojawi się na blogu za parę dni. Będzie krótki i bardzo konkretny, tak aby łatwiej było Wam z niego skorzystać jeśli zawitacie w te strony. Powroty są zawsze słodko-gorzkie. Cieszy ulubiony kubek z kawą i dobrze znana rutyna, ale skrzynka pocztowa po kilkudniowej nieobecności trochę przytłacza. Rozpakowywanie walizek idzie sprawniej, zwłaszcza jeśli tylko jedna z nich dotarła na lotnisko w Gdańsku ;). A co można znaleźć w mojej podróżnej kosmetyczce? Produkty z BasicLab zachwalało mi już tyle osób, że sama też postanowiłam je przetestować. W mojej kosmetyczce znajdziecie antyoksydacyjne serum wyrównujące z witaminą C 15% i krem aktywnie rewitalizujący pod oczy na dzień. Co wyróżnia te dwa kosmetyki? Przede wszystkim skład, który jest mocno naszpikowany aktywnymi substancjami, a jednocześnie są one tak dobrane, aby zminimalizować ryzyko jakichkolwiek podrażnień. Serum stosowałam i na noc i na dzień. Krem pod oczy stosuję zaledwie od dwóch tygodni, ale od razu po jego użyciu mam wrażenie, że konsekwencje nieprzespanych nocy są mniej widoczne. 

Dziś ruszyła na BasicLab promocja -25% na wszystko, natomiast po jej zakończeniu 14.09 możecie korzystać z kodu rabatowego MLE, który daje 20% zniżki na stronie basiclab.shop (Kod nie łączy się z innymi promocjami na stronie).Podstawa pielęgnacji w jednej kosmetyczce. Minimalizm na wakacjach to coś co lubię. Można pomyśleć, że to szok pogodowy po powrocie z gorących Włoch sprawił, że po mieszkaniu chodzimy teraz w wełnianych płaszczach, ale nie tym razem. Tak się jakoś złożyło, że zatwierdzanie prototypów prawie zawsze ma swój finał w mojej kuchni. Nie ma chyba paczek, które cieszą mniej bardziej. Ta przyszła dokładnie dzień po tym, jak wydłubałam z ostatniego słoiczka pół łyżki pszczelego złota. Nadchodzi jesień, a wraz z nią kolejna edycja miodowej paczki od Apimelium – najcudowniejszej subskrypcji pod słońcem.Ja na sezon grypowy jestem już w pełni przygotowana (i z żalem przyznaję, że ten zestaw przydał się nam szybciej niż sądziłam). Niezawodne miody od Apimelium, imbir, czosnek, cytryna… wszystko naturalne i niezwykle skuteczne. W miodowej paczce znajdziecie słodkości, które smakują latem, a jesienią lądują w herbacie. Kolejna edycja miodowej paczki w listopadzie, więc warto już teraz zrobić zapasy.  "A mówiłaś, że po remoncie blaty będą puste…". No mówiłam, mówiłam…
Wybór kanapy czyli problemy pierwszego świata… Przeciągam decyzję w nieskończność – na szczęście kochane panie z Iconic Design to ostoja cierpliwości ;). Przy okazji mogłam sprawdzić jak prezentuje się nasza kolekcja. Jeśli chciałybyście obejrzeć, przymierzyć lub kupić rzeczy MLE stacjonarnie to zapraszamy na przykład w Sopocie na Alei Niepodległości 696.Uciekamy przed rozpoczęciem roku szkolnego w przedszkolu! Schowamy się tutaj! W tym artykule pod tytułem "Back to school" dowiecie się między innymi o tym: gdzie znaleźć idealne białe skarpetki dla dzieci za dziesięć złotych; co zrobić, gdy Netflix nie pozwala już dzielić się kontem; jaka jest tajemnica uniwersyteckiego stylu zza oceanu i co ma do tego Ralph Lauren; dlaczego Ania z Zielonego Wzgórza umiała odlaleźć szczęście, a do tego newsy ze świata sztuki, a nawet… rapu. No i zniżki do Waszych ulubionych marek kosmetycznych. Nazbierałam tych umilaczy, prawda? Plaża, Sopot i nasz zespół, który udaje, że pracuje. 
Wielozadaniowość to nasza specjalność ;). Sweterek Vigo nowym kolorze. A po mierzeniu zimowych płaszczy i gorącej dyskusji na temat nowej kampanii czas na ochłodę. Syrop z brzoskwiń robi się w moment – latem wyjdzie z niego lemoniada, a zimą najpyszniejszy napar. 

Składniki na domowy brzoskwiniowy syrop / lemoniadę: 
kilogram brzoskwiń 
2 cytryny 
3 łyżki brązowego cukru 
tymianek
lód i woda

A oto jak to zrobić: 
Do rondelka wlewamy 3 szklanki wody, wsypujemy cukier, wlewamy sok z dwóch cytryn i dodajemy umyte brzoskwinie pozbawione pestek i pokrojone na kawałeczki. Rondelek umieszczamy na kuchence i podgrzewamy na niewielkim ogniu, aż cukier się rozpuści. Doprowadzamy do wrzenia i gotujemy przez 2-3 minuty, a potem odstawiamy do wystudzenia. Syrop można zmieszczać z wodą i lodem lub zawekować na zimę. 

Niezawodne szkło z wieloletnią tradycją. Szklanki z kolekcji Fjord mają efektowną, chropowatą strukturę na dnie. Wyglądają bardzo elegancko, ale jednocześnie dobrze sprawdzają się na co dzień (wydają się delikatne, ale to zasługa projektu). Na zdjęciu wyżej możecie zobaczyć też dzbanek do kompletu. Taka lemoniada rozejdzie się w mig!

Cały komplet Fjord od Krosno (szklanki i dzbanek) wykonany jest z krystalicznie czystego szkła. Jeśli szukacie kieliszków lub innych szklanych elementów do mieszkania to pamiętajcie, że ta polska marka ma w tym temacie wielkie doświadczenie i własne tradycje. Kod rabatowy KASIA20 da Wam 20% rabatu na wszystkie nieprzecenione produkty i działa do 14 września. 

No to sprawdzamy, który ma za krótkie rękawy, a który w tym sezonie będzie już nosić młodsza siostra. Malujemy różowe jezioro. Lapis-lazuli? Błękit maryjny? A może królewski? Jak nazwać tę paletę niebiańskich barw, która rozpościera się nad Como, gdy słońce chowa się za alpejskimi szczytami? A schodząc na ziemię – opanowałam robienie naleśników z zamkniętymi oczami. Miało tu stać wielkie lustro, ale póki co jest tak (podobno żadna ze mnie influencerka skoro do teraz takiego nie mam). 
Chwilę trwało zanim załapałam reguły tej gry, ale moim dzieciom poszło to znacznie szybciej (o czym to świadczy – nie wiem). W każdym razie – jest super! Emocje i współpraca, których nie da dzieciom żaden pad.  Gra "Znajdź pluszaka" to nowość od Muduko

Gra dedukcyjna, w której dzieci nie rywalizują ze sobą, tylko bawią się razem i wspólnie zbierają wskazówki pozwalające rozwiązać zagadkę. Gra jest zalecana dla dzieci od 3 roku życia, ale ku mojemu zdziwieniu nawet dwulatka sporo rozumiała. Może sami chcecie spróbować? :) Z kodem PLUSZAK otrzymacie 20% rabatu na cały asortyment na stronie Muduko

1. Zabawy, które nic nie kosztują. // 2.  I miłe powroty do poszukiwań. //

Niech mi ktoś przypomni, z czyjego powodu postanowiłam w taką pogodę ruszyć za miasto na długi spacer? … już sobie przypominam.Gdy siedzę w szafie między zimowymi płaszczami i nagrywam podcast… Mój kanał dostępny jest do odsłuchania na iTunes i na Spotify – w tym miesiącu pojawiły się tam nowe odcinki i mam nadzieję, że za kilka dni wrócę do Was z kolejnym. Zaobserwujcie mój profil, aby nie przegapić nic nowego! Burza. Takie widoki sprawiają, że moje "jesienne ja" wygląda zza rogu i po cichu syczy "hygge". Bolognese i Harry Potter. I może padać bez końca.Och! Co za ulga, że pierwszy dzwonek jutro nas nie dotyczy!Na zdjęciu jeszcze o tym nie wiemy, ale tego wieczoru zobaczymy na niebie spadającą gwiazdę i w myślach powiemy życzenie. (Pasiasty golf to mój ideał, jutro wchodzi do sprzedaży.)Biegniemy do domu, co sił w nogach – goni nas ostatni letni deszcz!

Dobranoc :*

 

*  *  *

 

 

 

Look of the day – Como w trzech odsłonach

Artykuł zawiera lokowanie marki własnej. 

  Lato jeszcze się nie skończyło. Nad włoskim jeziorem Como wakacyjny nastrój trwać pewnie będzie jeszcze przez kilka tygodni. A jednak sweter, który wpakowałam do walizki "na zapas" przydał mi się nie raz: po kąpieli w zimej wodzie, gdy skóra wyschła już od ciepłych promieni słońca, w czasie spacerów, które miały trwać krócej, a kończyły się dopiero o zachodzie słońca, albo po gwałtownej burzy, która złapała nas w czasie zwiedzania. "Dobry jest ten projekt" mówiłam do siebie pod nosem, gdy kolejny raz okazywało się, że świetnie pasuje do moich letnich zestawów. I pomyśleć, że zrobiłam go z myślą o zimie!

sweter – MLE

wiklinowy kosz – 303 Avenue

szorty – Mango
sweter i sukienka – MLE

japonki – Ancient Greek Sandals

apaszka – Toteme  sweter i spodnie – MLE

torebka z materiału i skóry – Polene

sandały – Ancient Greek Sandals

 

 

 

Look of The Day – „(not so) old money style style”

Wpis powstał we współpracy z marką YES.

 

Zestaw I

kolczyki – YES 

biała koszula i szorty – MLE (stara kolekcja)

wiklinowy kosz – 303 Avenu 

skórzany pasek – H&M

japonki – Tkess

 

Zestaw II

czarne body – Zara (stara kolekcja)

marynarka boucle – Massimo Dutti

kolczyki – Biżuteria YES

spodnie – La Ronde

buty – CHANEL

 

Zestaw III

sweter w paski – Arket

długa sukienka – MLE (prototyp)

skórzane klapki – Simple

torebka – Saint Laurent

 

  Ponad dwa i pół miliarda (!) oznaczeń na tikoku i prawdziwy wysyp analiz autorstwa szanowanych dziennikarzy na całym świecie. Jeśli interesujecie się modą, to pewnie słyszałyście w ostatnim czasie o zwrocie „old money style”, który ma opisywać charakterystyczny dla bardzo zamożnych osób styl ubierania się. Od samego początku nie do końca podobało mi się zmasowane promowanie tego trendu. Dlaczego? Bo nie zamierzam się przebierać, a moda, która namawia nas do tego, aby udawać kogoś, kim nie jesteśmy częściej wzbudzi frustrację niż doda pewności siebie (a dobrze dobrany strój powinien takiej pewności dodawać).

   Rozumiem jednak, że jest to po prostu skrót myślowy, który pozwala nam nazwać jakieś zjawisko, a tym samym łatwiej uchwycić cechy wspólne. „Old money style” mnie osobiście kojarzy się z dyskretną elegancją – bez przesadnych dodatków jak kapelusze wyszywane perłami, czy złote guziki o średnicy denka filiżanki. Największy wróg stylu to trendy, które interpretujemy zbyt dosłownie, przez co stają się swoją własną karykaturą. Stawiam więc na subtelne odniesienia, a oczami wyobraźni wracam do filmu „Utalentowany pan Ripley”, w którym wyraźnie widać, że poza ciuchami potrzebne jest jeszcze to "coś", czego żadne pieniądze nie kupią.

  Ja staram się unikać dosłownych rozwiązań – pozłacane kolczyki pasują idealnie, ale nie muszą przytłaczać swoją wielkością. Jeśli decyduję się już na marynarkę boucle, to dodam prostą torebkę, a do jedwabnej sukienki włożę płaskie buty. Aby móc ocenić czy ten styl jest dla Was, zobaczcie jak widzi go Pinterest. Czyż nie potwierdza to tego co wszyscy wiemy, że mniej znaczy więcej?

 

„Back to school”, czyli sierpniowe umilacze

Wpis powstał we współpracy z marką Clochee, Veoli Botanica, Topestetic, Polemika, Sosoxy i szkołą języka angielskiego Akcent.

 

  Po paru miesiącach „umilaczowej ciszy” pomyślałam, że po prostu wyszłam z wprawy. W swoim notatniku miałam mnóstwo zapisanych myśli, ciekawostek, linków do artykułów, print-screenów z tytułami książek, przepisów na śliwki, wypatrzonych ubranek dla dzieci i ciekawych adresów – wszystko idealnie nadające się na koniec lata i początek września. Gdy jednak do nich usiadłam, aby stworzyć dzisiejszy wpis, wydały mi się jakieś takie za bardzo „moje”, a za mało „hot”. Notatki „słajpnęłam” więc na bok i postanowiłam poszukać w sieci czegoś ciekawszego, czegoś co sprawi, że wszystkie wejdziemy w klimat „back to school” niczym bohaterki „Gossip girl”.

  Zaglądam na modowe portale czołowych magazynów, odwiedzam kilka moich ulubionych blogów sprzed lat (z „najnowszymi artykułami” datowanymi na pierwszą połowę 2022 roku…), przeszukuję „The Guardian” i „New York Times”, tonę w instagramowej masie polecajek, które głównie podnoszą ciśnienie i demotywują mnie do działania. Odsłuchuję kilka podcastów i coś tam nawet notuję, ale nie opuszcza mnie wrażenie, że Internet ma dla mnie coraz mniej do zaoferowania i nawet jego perfekcyjne algorytmy nie są w stanie podsunąć mi pod nos czegoś naprawdę interesującego. Czegoś, co sprawiłoby, że myśl o wrześniu stałaby się słodka i miła jak gorąca szarlotka pod pianką z ubitych białek.

  Z inspiracyjnej stagnacji wyrwało mnie zdanie przeczytane w starym numerze magazynu Znak, które przeniosło moje myśli do świata dzieciństwa i najciekawszych szkolnych przygód pewnej rudowłosej dziewczynki. „Anna Shirley była mistrzynią w odnajdywaniu nowości i świeżości w tym, co pozornie nudne i nieciekawe”. No tak. To, co powszechnie znane i lubiane mało kogo zaskoczy i zainteresuje. Ten, kto odnajduje ukryte skarby, budzi znacznie większe poruszenie. A ten, kto potrafi dostrzec te skarby w najprostszych rzeczach, ten odnalazł klucz do szczęścia.

  Gdzieś przeczytałam, że sierpień to niedziela wszystkich miesięcy. Wciąż jest słodko, ale nad głową wisi już „wrześniedziałek”. Pamiętam dobrze to uczucie z dzieciństwa i nie wspominam go miło, ale z wiekiem udało mi się je ujarzmić do tego stopnia, że pokochałam jesień. Potrzeba było do tego trochę wyobraźni, choć nowocześniej byłoby pewnie napisać „afirmacji” i „mindfullness”. Ale ja odrzucam w tym dzisiejszym artykule nowo-mody i pójdę za przykładem piegowatej bohaterki z Zielonego Wzgórza, która już sto lat temu doskonale znała te metody. Ania ma swoje pasje i marzenia jak każda z nas w jej wieku. Przeżywa typowe dla wszystkich doświadczenia – zawieranie przyjaźni, niepewność wobec swojego wyglądu, problemy szkolne, codzienne smutki i wyzwania życia codziennego. Radzi sobie z nimi perfekcyjnie, dzięki swojej fantazji i pogodzie ducha. I chociaż ta radość wydaje się czasem nieco naiwna, napędza i dodaje siły wtedy, gdy w życiu pojawią się chmury na horyzoncie. Dziś postaram się więc wcielić trochę w tę rolę, dzieląc się z Wami drobiazgami, które nakierują nasze myśli w dobrą stronę.        

Zdecydowana większość książek znajduje się teraz w naszej obecnej sypialni na regale. Ale w salonie też nie może ich przecież zabraknąć. Przeszklony regał to także efekt naszych wspólnych działań z firmą Libor i biurem projektowym Loft. 

1. Mundurek (nie)szkolny.

  Domyślam się, że nie pamiętacie już dźwięku pierwszego dzwonka – tak przynajmniej jest w moim przypadku. Uczennice i uczniowie nie są jednak jedynymi osobami, które czeka w przyszłym miesiącu mały remanent w garderobie. Wraz z końcem wakacji wiele z nas zaczyna ubierać się inaczej. Z różnych powodów – tych bardziej prozaicznych (jak rozpoczęcie roku akademickiego) lub nieco wyimaginowanych (jak miłość do jesienno-zimowej mody). Dla jednych i dla drugich (i dla tych z Was, które mają zupełnie inaczej i najchętniej przez cały rok chodziłyby w lnianych letnich sukienkach) mam fajny podcast od Freakery o stylu „quiet luxury”, „Ivy League” (narodzonym na prestiżowych, amerykańskich uczelniach o nonszalanckim i jednocześnie eleganckim charakterze) oraz „preppy”, który stał się podwaliną dla najbardziej kultowych modeli Ralpha Laurena (także w szkolnym stylu).

  Jestem pewna, że po jego przesłuchaniu nabierzecie ochoty na koszulę połączoną z garniturową spódnicą. A jeśli będzie inaczej, to zwracam abonament za subskrypcję bloga (he, he, he…).  

błękitna sukienka z rękawkiem – Sophie (po starszej siostrze) // niebieska sukienka w prążek – H&M // szara szmizjerka – MLE 

 

2. Syndrom białych skarpetek.

  Koniec sierpnia od kilku lat oznacza dla mnie przegląd dziecięcej szafy, odkładanie na bok tego, co już za małe i robienie listy rzeczy, których brakuje. Na pierwszym miejscu zwykle znajdują się białe skarpetki. Takie co i do sandałów i bardziej eleganckich butków będą pasować. Naszukałam się ich w internecie, bo te idealne były zawsze absurdalnie drogie, a te tańsze dostępne tylko w rozmiarze dla noworodka (który jak wiadomo, od poniedziałku do piątku chodzi w lakierkach). Mamom polecam więc ten sklepik, gdzie znalazłam dwa bardzo fajne modele. Jeden z nich widzicie na poniższym zdjęciu.

Ażurowe skarpetki ze sklepu Sosoxy. Wykonane z bawełny, idealne na lato i jesień, miękkie i przewiewne. I kosztują niecałe 10 złotych ;). Dostępne także w rozmiarach damskich. Buciki są od marki Pisamons.

  A jeśli już zaopatrzycie się w odpowiednią liczbę skarpet dla Waszych pociech (powiem tylko, że są tam też takie same opcje dla dorosłych) i chcecie wyposażyć plecaki waszych dzieci czy kupić im nowe ubranka, to już Wam zazdroszczę. Jestem jedną z tych mam, która woli robić zakupy dla dzieci niż dla siebie. Pewnie dlatego, że nie wiążą się z nimi te wszystkie obciążające myśli dotyczące tego, czy „to pasuje do mojej figury”, czy ktoś (czytaj: niektóre komentatorki bloga) nie powie, że "jestem na to za stara", albo "czy ten sweter nie znudzi mi się po dwóch miesiącach"… W przypadku ubrań dla dzieci żadna z tych obaw nie dochodzi do głosu. Za to przyjemność z zakupu większa, bo cieszę się nie tylko ja, ale jeszcze moje największe szczęście. Jaki z tego wniosek? Że bardzo łatwo wpaść w spiralę zakupów.

  I chociaż plecaki moich dzieci są z Zary, to marzy mi się, aby ich garderoba, zabawki i wszystkie przedszkolne gadżety pochodziły tylko od zrównoważonych marek, najlepiej polskich. Jak mi to wychodzi, to pewnie wiele mam się domyśla. Poniżej podsyłam linki do sprawdzonych adresów, gdzie łatwiej jest odszukać najpiękniejsze i i najfajniejsze rzeczy do szkolnej wyprawki.  

Moodstore

Bebeplanet

Kokosek

Mrugała

Bobux

3. Nic nowego… tylko to, co naprawdę się sprawdza.

  Podobno najciekawsze i najlepsze kosmetyki to te podejrzane u influencerek trochę mimo ich woli. Te wcale nie najpiękniejsze, ani nie te, które rzucają się w oczy na marmurowym blacie, tylko te schowane w kosmetyczkach, w ubrudzonych i powyciskanych tubkach. Albo te, które pojawiają się u nich regularnie. Ja nie robię wielkich pielęgnacyjnych roszad z okazji kończącego się lata, bo jestem dobrze zaopatrzona i nie widzę potrzeby, aby zmieniać to, co się sprawdza. Mam swój ulubiony balsam do ciała  (z którego korzysta CAŁA rodzina, bo jest delikatny, nawilżający, ale nie tłusty, no po prostu idealny), krem na dzień, który kupię znów, gdy tylko się skończy i coś, co podtrzymuje moją opaleniznę skoro sierpniowa pogoda nie pozwala nad nią pracować…

  Poniżej znajdziecie kilka produktów, które sprawdziły się latem i… jestem pewna, że zostaną ze mną do sylwestra. Mam dla Was sporo kodów zniżkowych, więc to jest ten dzień, w którym robimy przegląd nie tylko dziecięcych szaf, ale także łazienkowej szuflady. Od razu widać na zdjęciu powyżej, że przyszły do nas nowe przybory przedszkolne, które mama postanowiła od razu przetestować (bo ileż można malować Elsę!?). 

– Ujędrniająca maska booster od Clochee

  Używam jej zarówno jako maski (nakładamy grubszą warstwę i zmywamy po 10 -15 minutach) albo jako krem na noc i wtedy nakładam cieniutką warstwę. Skóra nad ranem jest miękka, nawilżona, ma się wrażenie jakby była gęstsza.  Maska posiada 22 składniki aktywne – w tym sok z aloesu, hibiskus z Malezji, emblika (agrest indyjski stosowany w medycynie ajurwedyjskiej), antyoksydanty, witaminy, prebiotyki, adaptogeny (substancje, które ułatwiają funkcjonowanie skóry nawet w trudnych warunkach). Kosmetyki marki Clochee pewnie są Wam znane, a jeśli nie to zwróćcie uwagę na bogaty skład i stosunkowo niską cenę (99złotych) za tak wysoką jakość. Dodatkowo możecie teraz skorzystać z kodu KASIATUSK, który da Wam aż 25% rabatu na wszystkie kosmetyki Clochee (z wyłączeniem zestawów przy minimalnej kwocie zamówienia 15 złotych). 

– Krem ochronny koloryzujący z SPF 45 Jan Marini od Topestetic

 Jedna z moich ulubionych marek kosmetycznych stworzyła krem z filtrem z delikatnym pigmentem, za to bez białej poświaty, tak charakterystycznej dla kosmetyków ochronnych. Po nałożeniu nawilżającego kremu na dzień nakładam obfitą ilość (około długości dwóch palców) tkremu z filtrem od Jan Marini i traktuję to już jako bazę pod delikatny makijaż (później wystarczy dodać odrobinę pudru i różu). 

 Ten przeciwsłoneczny kosmetyk opiera swoje działanie na filtrach fizycznych (mineralnych) o wysokim stopniu ochrony UVA i UVB na poziomie SPF 45. Posiada wodoodporną formułę utrzymującą się na skórze do 80 minut podczas kąpieli morskich czy nadmiernego pocenia skóry. Krem, jak już wspominałam, nie pozostawia na skórze białej poświaty, a to wszystko za sprawą wysokiej mikronizacji tlenku cynku i dodatku uniwersalnego barwnika, który dostosowuje się do wszystkich typów karnacji. Ma także działanie pielęgnacyjne – zawiera ekstrakt z zielonej herbaty i alfa bisabolol oraz dodatek kompleksu Oil Capture System (niweluje nadmierne błyszczenie skóry). Biorę go na najbliższy wyjazd, ale używam go też na co dzień. I to nie tylko, gdy w Trójmieście jest słonecznie, ponieważ promieniowanie UV wpływa na naszą skórę przez cały rok, także w pochmurne dni. Kosztuje 220 złotych. ale na hasło: KASIA15 otrzymacie 15% rabatu na kosmetyki Jan Marini na topestetic.pl (promocje nie łączą się – akcja trwa do niedzieli do końca dnia, czyli do 27.08.2023r.).

– Hydrofilne masło oczyszczające do twarzy od Polemika

 Markę Polemika stworzyła kobieta, która chciała dać sobie i swojej rodzinie tylko to, co bezpieczne i skuteczne. Masełko oczyszczające do twarzy w tubce, które widzicie na zdjęciu, posiada 99,5% składników pochodzenia naturalnego, delikatnie i skutecznie usuwa wodoodporny makijaż (również oczu), oczyszcza skórę z wszelkich zanieczyszczeń oraz z nadmiaru sebum, nagromadzonych na jej powierzchni. Zawiera olej ze słodkich migdałów, masło z mango bogate w antyoksydacyjne witaminy A, C i E oraz działające regenerująco i odżywczo masło Shea. W składzie ma także sproszkowaną zieloną herbatę Matcha, która ceniona jest za właściwości przeciwutleniające, silnie odżywia i rewitalizuje skórę. Sprawia, że jest perfekcyjnie oczyszczona, odświeżona i nawilżona. Nie narusza bariery lipidowej skóry, nie zatyka porów i jest odpowiednia dla każdego rodzaju skóry – również tłustej. Produkt jest odpowiedni dla wegan, kobiet w ciąży oraz karmiących. Opakowanie produktu w całości pochodzi z recyklingu i wykonane jest z tworzywa sztucznego PCR (Post-Consumer Recycled). Kosztuję 72 złotych, ale z kodem MLE20 (ważny do 16 września) będzie o 20% tańszy. Nie zapomnijcie dodać do koszyka mojego ukochanego balsamu!

– Brązujący balsam z algami i masłem kakaowym TOUCH OF SUMMER i kropelki brązujące do twarzy od Veoli Botanica

 Duet, który pociesza mnie w deszczowe sierpniowe dni… Chociaż dzisiejszy wpis obfituje w retrospekcje sprzed lat, to akurat w przypadku samoopalaczy wolę sięgać po te najnowocześniejsze. Balsam brązujący od Veoli Botanica (cena regularna 129 złotych, ale mam dla Was kod!) posiada 98,2% składników pochodzenia naturalnego i jest zamknięty w buteleczce ze szkła farmaceutycznego. Balsam ma nie tylko działanie brązujące, ale również pielęgnujące. TOUCH OF SUMMER zapewnia nawilżenie, a ekstrakt z brązowych alg wpływa na intensywne działanie antyoksydacyjne i redukcję negatywnych skutków promieniowania UVA/UVB. Hydronesis® to składnik skutecznie zmniejszający wszelkie nierówności i suche skórki, skwalan z trzciny cukrowej nie tylko nawilża i natłuszcza, ale także opóźnia procesy starzenia skóry. Olej z malin, olej z marchwi, masło kakaowe mają na celu ochronę lipidową skóry oraz zapewniają jej jędrność oraz elastyczność. Nie brudzi ubrań, a mimo to już po pierwszym użyciu daje efekt delikatnej opalenizny bez smug.

 Kropelki do twarzy polecałam Wam już w innym wpisie – nadal je używam (nie zliczę już, która to buteleczka). Wystarczy dodać kilka kropel do Waszego ulubionego kremu (na dzień lub na noc), a po paru godzinach twarz będzie wyglądała jak muśnięta słońcem. Idealny produkt, aby przedłużyć lato o kilka tygodni. Kod makelifeeasier23 da Wam aż 23% rabatu na cały asortyment (działa do końca sierpnia). 

 

4. Czy we wrześniu już nie wypada odpoczywać?

  W dzisiejszym świecie coraz rzadziej odróżniamy odpoczynek od rozrywki – potrzebujemy jednego i drugiego, ale to pierwsze jest często niedoceniane. Po rozrywkę łatwiej też sięgnąć. Chociaż… Największa platforma streamingowa odcięła się niedawno od sporej części swoich odbiorców. Netflix przystąpił już do ukracania procesu dzielenia się kontem z osobami, które nie mieszkają z nami w domu. Wiele z nas myślało, że ten moment nigdy nie nadejdzie, ale gdy już ziściła się ta filmowo\serialowa apokalipsa część widzów postanowiło poszukać wypełniacza czasu gdzieś indziej. Od kilku sezonów coraz częściej słyszy się narzekania na temat spadającej jakości produkcji sygnowanych czerwonym „N”. No cóż, ostatnia, która naprawdę mnie oczarowała to wspomniana dziś już nie jeden raz Ania. A właściwie „Ania, nie Anna” (chociaż z perspektywy dorosłej kobiety losy Ani wydają mi się raczej materiałem na ciężki melodramat niż bajkę dla dzieci, ale to chyba właśnie zasługa najcudowniejszego talentu autorki, że potrafiła pokazać prawdę o świecie, a jednocześnie uczyć, jak radzić sobie z nią dzięki wyobraźni i radości w sercu). Według Zwierza Popkulturowego to po prostu błędna percepcja. Przeczytajcie i same oceńcie.

  Na początek września mam ambitne plany. Wraz z córeczką wracam na balet. Chciałabym publikować dwa podcasty w miesiącu i zdążyć z wydaniem ebooka przed moimi urodzinami… No i języki. Tym samym oznacza to, że na odpoczynek i przeglądanie śmiesznych filmików z przewracającymi się pandami zupełnie już zabraknie mi czasu. Co zrobić. A tak serio, przypominam Wam o jedynym wirtualnym kursie językowym, który się u mnie sprawdził. Platforma do nauki języka „Akcent” jest inna niż większość kursów czy lekcji w internecie. Są to fachowo przygotowane kompletne kursy na każdym poziomie, z nauczycielem i ćwiczeniami, a w wersji Premium możecie również umówić indywidualne konsultacje online z lektorami. Dla osób 12+, bez górnej granicy wieku :).

   Jeśli Wy też chcecie się poczuć jak uczennice albo po prostu wyrzucili Was z Netflixa i macie trochę wolnego czasu, to zapiszcie się na taki kurs. Z kodem "MLEnglish" dostaniecie 15% rabatu (nie dotyczy kursów Premium i działa do 26 sierpnia). 

5. Przepisy na wynos.

 Dieta pudełkowa to wynalazek znacznie starszy niż pierwsze plastikowe opakowanie. Drugie śniadanie, które nasze babcie i mamy pakowały nam kiedyś do plecaków były wyrazem miłości i troski, chociaż spotykały się z różnym odbiorem (niech pierwszy rzuci kanapką ten, kto chociaż raz nie nosił jej w plecaku przez trzy tygodnie). Człowiek idzie do przodu, zostawia gdzieś po drodze dawne jadłospisy, zapomina o nich, szuka wciąż nowego i nowego, ale dzisiejszy wpis jest o tym, co kiedyś się sprawdzało, a zostało zapomniane, tylko w wyniku naszej potrzeby odświeżania i unowocześniania. Tak więc poniżej podaję Wam kilka pomysłów, które sprawdzą się, jeśli zapomnicie zamówić dzieciom posiłku do przedszkola, Wasz uczeń zostaje dłużej w szkole, albo chcecie zjeść coś fajnego w pracy. Bez sztućców i udziwnień. 

Tortilla wrap 

Śniadaniowe bajgle 

Biwakowa kanapka

Wegeburgery 

Brokułowe naleśniki 

 

5. A co słychać w świecie sztuki?

  Moda na „współtworzenie treści” dotarło też do świata malarzy. Zaraz zaraz… co ja właściwie piszę – to artyści zawsze rozumieli potęgę współpracy, i to na długo przed tym, jak wynaleziono pierwsze telefony, nie mówiąc już o Instagramie. Uwielbiali spędzać ze sobą czas, malować nawzajem, tworzyć bohaterów na wzór swoich utalentowanych przyjaciół, albo chociaż spędzać razem wakacje. Nikogo nie powinno więc dziwić, że doszło do kolejnego ciekawego mariażu. Jeden z najsłynniejszych artystów na świecie – David Hockney – namalował portret bożyszcza nastolatek: Harry'ego Styles'a. To nowe dzieło będzie można obejrzeć na wystawie „Drawing from life” w National Portrait Gallery w Londynie od 2 listopada 2023 roku do 21 stycznia 2024 roku.Tutaj możecie zobaczyć gotowy portret.

  Na naszym rodzimym podwórku też się dzieje. Mam nadzieję, że uda mi się odwiedzić Warszawę i zobaczyć wystawę  „Bez gorsetu” w Muzeum Narodowym. Wystawa poświęcona jest pionierskiej generacji polskich rzeźbiarek, z których większość żyła i tworzyła w tym samym czasie, co słynna francuska rzeźbiarka Camille Claudel (1864-1943). Tak piszą o niej organizatorzy: „historia zmagań ze stereotypami, uprzedzeniami i wynikającymi z nich nierównościami i przeciwnościami. O ile nauka malarstwa i rysunku stanowiła na ogół element edukacji dziewcząt, kształtujący ich wrażliwość i poczucie estetyki, o tyle do rzeźbienia na różne sposoby ograniczano im dostęp. Modelowanie w glinie, odlewanie w gipsie czy kucie w kamieniu (oraz towarzyszące im trud fizyczny, brud i pył) postrzegano jako sferę działań typowo męskich. Z rzeźbieniem wiązała się także kwestia odwzorowywania nagiego ciała, co w wypadku specyfiki procesu twórczego wiążącego się z bezpośrednim kontaktem artystki z materiałem uznawano za zagrożenie moralności kobiet.” Chętni mogą obejrzeć wystawę do 10 września.

  Z najświeższych wiadomości: słuchałam dziś piosenki, o którą pewnie byście mnie nie podejrzewały – dziś z samego rana Taco Hemingway wypuścił swój nowy teledysk, wyreżyserowany przez Igę Lis. „Gelato” obiera kurs w bardzo nostalgiczno-wakacyjną stronę. Taco w charakterystycznym dla siebie lekko ironicznym stylu śpiewa o końcu wakacji – podobno będzie to hit :). 

 A gdy omówiłyśmy już wszystkie wrześniowe sprawunki, za które dziś nie chce nam się jeszcze zabierać, to zatrzymajmy się na chwilę tu i teraz. W samym środku upalnych wakacji. Możecie iść szukać mirabelek albo oglądać spadające Perseidy. Ja będę tu spokojnie czekać, wraz z artykułem i wszystkimi polecajkami – wróćcie tu do nas przy pierwszym chłodniejszym poranku. 

 

*  *  *

 

 

 

Wakacje w Prowansji – czy dyscyplina może wzbogacić Twój styl?

Jeśli wolałabyś posłuchać tej opowieści, zamiast czytać artykuł to zapraszam do mojego podcastu na Spotify i na iTunes

 

  Lądujemy w Marsylii i wypożyczonym samochodem ruszamy w drogę. Na drogowskazach szukamy Saint-Rémy-de-Provence – naszego ukochanego miasteczka. Zbliżając się do celu naszej podróży trudno nie zauważyć, że nie tylko architektura staje się wyjątkowo spójna. Mijamy starszą panią z niedużym koszem wiklinowym w ręce, w białej lnianej sukience wiązanej na szyi i delikatnych skórzanych sandałach. Towarzyszy jej pan w jasnobłękitnej koszuli, z kapeluszem fedora na głowie i mokasynami na nogach. Od razu sobie myślę „jesteśmy już blisko”. Przez całą dalszą drogę widzę już prawie wyłącznie osoby ubrane w tym samym stylu. I bynajmniej nie jestem zdziwiona – przecież sama zapakowałam do swojej walizki podobne rzeczy. Nikt mi oczywiście nie kazał tego zrobić i – szczerze mówiąc – zbyt wiele o tym nawet nie myślałam. Po prostu jakoś tak wyszło. Moja podświadomość zupełnie nie miała zamiaru przeciwstawiać się temu prowansalskiemu konformizmowi. Właściwie to wpadła w niego jak śliwka w kompot. Ale o to w sumie przecież chodzi, aby na wakacjach zanurzyć się w czymś po uszy. Prawda?

  Prawda – żadne to odkrycie. Mam jednak wrażenie, że w Prowansji to przeistoczenie się dotyka wielu aspektów naszego „ja”. Tu nie chodzi tylko o to, aby tam przyjechać, odpocząć i wrócić. Ten kto przyjeżdża do Prowansji szybko zaczyna się czuć tak, jakby był elementem pewnego spektaklu. Z początku pojawia się w nas podejrzliwość. Sprawdzamy czy gdzieś za kolejną fasadą kamienicy nie kończy się już inscenizacja. Że i owszem na głównym rynku w miasteczku jest przepiękny targ, ale to nie może być tak idealne i naturalne jednocześnie. Przechodząc przez wąskie uliczki wśród straganów i targowego gwaru mam wrażenie, że zaraz reżyser krzyknie „cięcie” a zza rogu wyskoczy kostiumografka, która poprawi panu przede mną kołnierzyk koszuli. Jednak nic takiego się nie dzieje. To mieszkańcy i o dziwo turyści są tymi reżyserami, scenografami i kostiumografami w jednym. Każdy dokłada swoją małą cegiełkę do końcowego efektu, który składa się na krajobraz jak z filmów.

Po kilku latach los pozwolił nam znów odwiedzić Prowansję. Zastanawiałam się czy po przyjeździe będę mieć wrażenie, że "jakoś fajniej zapamiętałam to miejsce" jak często zdarza się, gdy wracamy gdzieś po dłuższym czasie. Ale nie – Prowansja nie straciła nic ze swojego uroku.

 

  Nie byłabym jednak z Wami do końca szczera, gdybym powiedziała, że urok Prowansji i jej spójność to efekt tylko spontanicznego wyczucia turystów. To także, a może przede wszystkim, zasługa surowej polityki władz regionu, która ma za zadanie pilnie strzec prowansalskiego klimatu i kreować Prowansję na kształt raju utraconego dla Europejczyków. A gdy otacza cię piękna, niezakłócona banerami i samowolką budowlaną architektura, ciągnące się po horyzont winnice, drogi obsadzone cyprysami i pola lawendy, to sam zaczynasz myśleć o tym, aby tego pejzażu nie burzyć. Miło jest się poczuć elementem tej pięknej układanki, a jeśli umiejętności językowe zupełnie nam na to nie pozwalają, to może chociaż strój sprawi, że wtopimy się w ten obraz? I nikt nie zorientuje się, że my tutaj tylko na chwilę (dopóki się nie odezwiemy ;))?

  Prowansja wymaga dostosowania – dla niektórych jest to nie do przyjęcia, bo chcą spędzać wakacje po swojemu, a innym podoba się ten delikatny reżim. Są tacy, którzy czują się urażeni tym, że pani ekspedientka patrzy się na ciebie krzywo, niczym nauczycielka matematyki w podstawówce, jeśli chociaż nie spróbujesz poprosić po francusku o dwa melony. Inni traktują to jako miłe wyzwanie. Ja rozumiem i akceptuję to, że mieszkańcy pilnują abyśmy nie popsuli im przedstawienia.

  Spotkałam się z opiniami, że Prowansja to raczej makieta, a nie prawdziwa kraina, że z drzew oliwnych nie zbiera się nawet oliwek, bo mają one służyć tylko jako element krajobrazu ku uciesze turystów – no cóż, na własne oczy widziałam oliwy z dumnym napisem „Made in Provence”, ale podejrzewam, że w tej plotce jakieś źdźbło prawdy może się znaleźć. Fakt jest taki, że Prowansja ma w sobie coś, co sprawia, że ludzie z całej Europy przyjeżdżają tu i posłusznie, jak jeden mąż, chodzą w wiklinowych kapeluszach i espadrylach. Czyli zaklęcie działa.

W miasteczku Gordes udało nam się znaleźć stolik w restauracji specjalizującej się w tutejszych oliwach. A więc część tych oliwek musi być zbierana ;). 

 

  Chciałabym być czasem bardziej naiwna, ale zdaję sobie sprawę, że moje ukochane Saint Remy i jego okolice z pięknymi chateau to trochę taki prowansalski Disneyland. I tak, jak dzieci wkładają uszy myszki Micky na głowę przekraczając bramę słynnego parku, tak my rozpoczynając wakacje w tym francuskim skąpanym w słońcu mikroraju chcemy włożyć nasze przebrania. Ale jednak – nie jest to do końca to samo. Disneyland to atrapa pełną gębą. Postacie z bajek, które tam spotykamy, kończą pracę po ośmiu godzinach i możemy być pewni, że wszystkie te śpiące królewny i Śnieżki nie żywią żadnych uczuć do księcia. Zresztą pewnie tych kopciuszków i książąt park zatrudnia na pęczki by obstawić wszystkie możliwe eventy 365 dni w roku. W Prowansji stroje, architektura i niektóre zachowania mogą się wydawać mocno na pokaz, ale kryje się za nimi prawdziwe społeczeństwo, ze swoją gospodarką i kulturą. A co do tych, którzy disneyowski park odwiedzają: z uszami myszki Micky na głowie nie bardzo chcę spędzić później reszty lata w moim mieście, za to zapożyczenia z prowansalskiego stylu trwają przy mojej letniej garderobie od lat i z całą pewnością jak przebranie nie wyglądają.

Nazbyt eleganckie i delikatne kreacje nie sprawdzą się w trakcie odkrywania Prowansji. Od jedwabnej koszuli lepsza będzie ta bawełniana (ta ze zdjęcia jest już dostępna)

 

  Mogłabym jeszcze długo mówić o oszałamiającym wrażeniu tego regionu, o tym, dlaczego motyw odnajdywania szczęścia na tak zwanej prowincji jest tak umiłowany przez pisarzy i czemu to właśnie Prowansja uchodzi za wymarzony cel  umęczonego człowieka kapitalizmu, ale obiecałam Wam (i sobie) że ten artykuł będzie krótki i znajdą się w nim przede wszystkim konkretne tipy. Poniższe rady możecie zastosować nie tylko wtedy, gdy wybieracie się na południe Francji – myślę, że świetnie sprawdzą się także na Mazurach, czy na – rozgrzanych sierpniowym słońcem – ulicach polskich miast. Chodzi bardziej o uchwycenie tego nastroju, lekkości i estetyki. Czy trzeba coś kupować? Jeśli Wasza garderoba jest dobrze skompletowana, to będzie to raczej kwestia sprytnego łączenia ubrań, które już macie. No to zaczynamy mini szkolenie.

  Kilkanaście lat temu Ridley Scott postanowił zekranizować słynną powieść Petera Mayle’a „Dobry rok”. Historia ta jest stara jak świat – ambitny i cyniczny rekin finansjery dziedziczy stare chateau wraz z winnicą, co gwałtownie i mimo woli wyrywa go z jego świata i przenosi prosto do serca Prowansji. W którymś momencie poznaje dziewczynę pracującą w restauracji w Gordes – małym urokliwym miasteczku. Maks, czyli główny bohater, ma z początku protekcjonalny stosunek do prowincjalnego życia i los da mu za to małą nauczkę. Za to Fanny Chenal grana przez Marion Cottiliard sprawia, że „prowincjonalny styl” staje się na równi pożądany co ten paryski.

  Oglądałam ten film trzy razy: prawie 20 lat temu, kiedy wszedł do kin, jakieś pięć lat temu gdy byłam już dorosłą kobietą, no i teraz, tuż przed napisaniem tego tekstu. Za każdym razem miałam wrażenie że Fanny Chenal wygląda po prostu świetnie. Być może nie super modnie (w pierwszej scenie w której się pojawia, spódnica mogłaby być do kostek, a nie przed kolano, patrząc z perspektywy trendów w 2023 roku), ale to naprawdę subtelności, bo pierwsze wrażenie i tak, za każdym razem, było oszałamiające. To co ona miała w tej swojej szafie? W pierwszej scenie widzimy ją w espadrylach, białym t-shircie i delikatnej zwiewnej spódnicy w kolorze oliwki. Za drugim razem ma prostą czarną sukienkę z dżerseju, ponownie espadryle, dżinsową kurtkę i wiklinowy kosz na skórzanych rzemykach zawieszony na ramieniu (mam taki sam!). Gdzieś tam pojawiają się jeszcze dżinsy i biała bokserka. Kolejny dowód na to, że siła tkwi w prostocie… no i w naturalnych, dobrych gatunkowo materiałach.

Zdjęcie sprzed paru lat. Nadal podoba mi się ten zestaw. Nie pamiętam już czy wtedy też pakowałam walizkę pod wpływem filmu "Dobry rok" ale inspirację stylem Fanny Chenal widać gołym okiem.

 

  A skoro już mowa o materiałach – wcale nie ma tu za dużo jedwabiu, chociaż wydawać by się mogło, że powinien być naszym pierwszym wyborem. To przecież elegancki i jednocześnie idealny materiał na lato. Ale! Jest on jednocześnie bardzo delikatny i trudny do wyczyszczenia, a od dziesięcioleci w literaturze i w filmie Prowansja jawi się jako miejsce, w którym kontakt z naturą jest bardzo bliski, a czasem bliższy niż byśmy chcieli. I za tym idzie też styl, który musi się sprawdzić w takim a nie innym środowisku. Nie raz i nie dwa razy trzeba się przejść po winnicy i wrócić umorusanym wapiennym pyłem. Wąskie dróżki, mało asfaltu, wszystko porośnięte i haczące o ubranie. Nie. Jedwab z całą pewnością nie zdaje egzaminu, jeśli chcemy to miejsce poczuć, a nie tylko zobaczyć.

  Mała dygresja – oczywiście kolejność była odwrotna. To nie filmy i literatura stworzyły ten charakterystyczny dla mieszkańców i turystów styl ubierania się. One go tylko uwypukliły. „Prosty wytrzymały ubiór, wystrój domów, wreszcie potrawy nie były efektem wyboru podyktowanego świadomością że do szczęścia więcej nie potrzeba, jak sprzedają to amerykańskie superprodukcje, ale wyrazem niedostatku” – tak opisuje to Helena Łygas w swoim artykule sprzed lat. Prostota i życie „jak przed wiekami”, którymi zachwycają się miliony turystów to wynik trudnej codzienności na prowincji, który z czasem stał się zaletą i cechą charakterystyczną regionu.

  Wracając do materiałów – w Prowansji to przede wszystkim len i bawełna. Pojawiają się też wiskozy, ale nie te w wersji połyskujących tylko bardziej przypominające cupro. Właściwie nie widać tu poliestru, ani mocno dopasowanych ubrań. Jeśli już natrafimy na kwiecistą sukienkę to będzie to raczej wzór łączki w delikatnych kolorach, a nie seledynowa kreacja rodem z „Seksu w wielkim mieście”. A jeśli mowa o kolorach to dziewczyna z obrazów francuskiej wsi spędza dużo czasu na świeżym powietrzu, więc jej ubrania szybko blakną na słońcu. Do ich barwienia używa się naturalnych składników, więc o neonach z egzotycznych puszczy raczej nie pomyśli. Strój wpisuje się w otoczenie i to ono jest największą inspiracją. Paleta barw jest dosyć szeroka, bo mamy tutaj oczywiście biel czyli podstawę garderoby, czerń, brązy, odcienie oliwkowe, ale też akcenty świeżej pomarańczy, które przypominają mi od razu o soczystym wnętrzu melonów, na cześć których odbywa się w Prowansji osobny festiwal. Wszystkie te barwy ułożone są jednak w takie zestawy, że ma się wrażenie, jakby każdy z nich wyszedł spod ręki tego samego projektanta. Dzięki naturalnym kolorom wszystko wygląda niezobowiązująco, a jednocześnie bardzo schludnie.

  Dodatki wykonane są z materiałów, z których od setek lat tworzyło się rzeczy codziennego użytku – naturalnego sznurka,, wikliny, skóry i zamszu. Espadryle, kapelusz i kosz to trio, które sprawi, że nasza biurowa sukienka nada się nawet na kolację w gaju oliwnym. Wracając do troski z jaką mieszkańcy dbają o to, aby ich region zachował swój charakter mimo milionów turystów – w sklepikach i straganach znajdziecie właściwie wyłącznie regionalne produkty i są one – sprawdziłam na własnej skórze – naprawdę świetnej jakości. Wszyscy pracują tutaj na to, aby na miejskich targach sprzedawane było tylko to, co wykonano z miłością i wielką starannością. A kupicie tu nie tylko kosmetyki, sery czy przyprawy, ale także ubrania, buty i akcesoria. Jeśli zbłąkany turysta zgubi na lotnisku bagaż, albo uzna, że jego fioletowy t-shirt z napisem Balenciaga przestał mu się podobać wraz z ujrzeniem cyprysów na horyzoncie, to w mig uzupełni swoją wakacyjną garderoby o klasyki. Jeśli więc jesteście skazani ubrać się w to, co znajdziecie na miejscu, to mimo woli wpiszecie się w prowansalski stereotyp i dołączycie do grona statystów. Brzmi strasznie? Być może, ale biała lniana koszula, która kupiliśmy mężowi 5 lat temu w miejscowości Lacoste jest od tego czasu jego ulubioną. I sprawdziła się zarówno na polach lawendy, jak i na gdyńskim Openerze.

  Brzmi to wszystko jak mocno osadzony w ramach styl, który nie znosi wyjątków, ale myślę, że to kwestia naszej interpretacji. Len daje przecież mnóstwo możliwości – także nowoczesne marki proponują wzory z tego materiału: komplety składające się z szortów i topów, wycięte sukienki, spodnie palazzo – nie trzeba decydować się na tunikę mnicha. Właściwie to w ogóle nie trzeba się do tego „dresscode'u” dostosowywać – mało prawdopodobne, aby ktoś robił nam przytyki na ulicach Arles czy Aix-en-Provence. Taka podróż to jednak fajna możliwość na to, aby przy odrobinie wysiłku znaleźć w swojej letniej garderobie więcej opcji i odkryć na nowo swobodną elegancję. 

Na targu w Saint-Rémy nie znajdziemy prowansalskich pamiątek wyprodukowanych gdzieś na przedmieściach Shenzen. Ma to mnóstwo zalet, ale też jedną wadę – znacznie trudniej jest się powstrzymać.

Temat projektu stołu bynajmniej nie ucichł na wakacjach ;). Numer telefonu i adres mejlowy do pana mam zapisany (strony internetowej niestety nie posiada). 

Robi też takie piękne krzesła! 

W trakcie jednodniowej wycieczki do L'isle-sur-la-Sorgue – prowansalskiej stolicy antyków. Rzeczy faktycznie piękne, ale w porównaniu do Jarmarku Dominikańskiego mocno wygórowane ;). 

 

  A co ja zapakowałam do walizki na te piękne 4 dni? Białe sukienki, jedną parę szortów, koszule w kolorze jasnego błękitu, oczywiście kosz i wiązane skórzane sandały. Jedną czarną sukienkę na wieczór i stare espadryle od Castanera. Duch nowoczesności objawił się w moim bagażu pod postacią kremu z filtrem.  Niektóre zdjęcia w tym wpisie mają już parę lat, ale zestaw który widzicie na pierwszym zdjęciu (sweter w paski i sztruksowa spódnica) nadal mi się podoba. Styl prowansalski jest nieczuły na upływ czasu i zmieniające się trendy z jednego prostego powodu – wynika z funkcji. Proste zestawy i naturalne kolory idealnie komponują się w otoczenie i sprawdzają zarówno wtedy, gdy mieszkamy w Prowansji, jak i wtedy, gdy przyjechaliśmy tu po to, aby pozwiedzać wybudowane na wzgórzach stare miasteczka. Podejrzewam, że po paru tygodniach może to wszystko się nam trochę znudzić, ale zapewniam, że za rok te utarte schematy sprawią, że szybciej odnajdziemy się w modzie letniej.

  Prowansja ma nam przypomnieć o tym, jak wspaniałe i ważne są proste przyjemności. To oczywiście naiwność sądzić, że po kilku dniach napawania się śpiewem cykad, zapachem rozgrzanych od skwaru platanów i dotykiem przyjemnie chłodnych wapiennych ścian jakiegoś starego chateau wrócimy do domu z czymś, co zmieni na plus też tę naszą nieprowansalską codzienność. A może jednak? Niech to będzie kilka chwil przy śniadaniu, kiedy patrzymy za okno na szumiące liście… buków powiedzmy, równie pięknych jak cyprysy. A w szafie może to być lniana prosta sukienka, która przywoła wakacyjne doznania. Być może ten wystudiowany strój to kolejna klisza, w którą wpadamy. Być może trzeba będzie przez chwilę przemyśleć to, co pakujemy do walizki. Ale czy przez to, że musimy się trochę bardziej postarać, nauczyć czegoś nowego i spojrzeć z pokorą na otoczenie, to nasza wyprawa staje się mniej urzekająca? To już pozostawiam Waszej ocenie.

Look of the day

szerokie spodnie – MLE Collection

luźny top z gumką w talii – La Ronde (od marki StyleIn)

sandały – Ancient Greek Sandals

kosz – 303 avenue

 

  Delikatne opływowe kształty, bez grubych, szytwnych szwów, z masą niedopowiedzeń, zamiast jednoznacznych obcisłości. Lubię tę modę, w której diabeł tkwi w proporcjach, chociaż trochę czasu minęło nim się z nią oswoiłam i dopasowałam do siebie.