Last Month

   Zdecydowana większość zdjęć do tego wpisu powstawała sobie spokojnie przez ostatnie tygodnie i mimo widma epidemii miałam nadzieję, że tym razem również uda mi się przygotować dla Was kojący, wyciszający wpis. Ponieważ "Last Month" ma formę retrospekcji, zwykle chronologicznej, to nie mogę pominąć tego, co wydarzyło się w ostatnich dniach – parę słów na temat ostatniego wyroku TK zostawiam na koniec wpisu. Więcej na ten temat piszę na swoim Instagramie – zachęcam do poczytania!

1. Początek miesiąca i prozaiczne przyjemności – najnowszy pokaz Chanel tym razem obejrzałam online. // 2. Uczymy się pór roku. // 3. Gotowa do wyjścia. // 4. Pierwsze jesienne kadry z sopockiego molo. //No i przyszło załamanie pogody. Przez dobry tydzień nie widzieliśmy w Sopocie jednego promienia słońca, a wiatr co chwilę porywał przechodniom parasole. A dobra baza to podstawa, gdy na zewnątrz nieprzyjemnie! 

Minęło już tyle czasu odkąd pisałam Wam o "miodowej poczcie" a Wy wciąż pytacie o nią pytacie. Piszę więc jeszcze raz! Miody z polskich pasiek (najbardziej polecam te kremowane) zamawiam w Apimelium. Tym razem słodka paczka z miodami  trafia do mojej mamy, bo właśnie skończył jej się zapas. Jeśli chcecie komuś bliskiemu sprawić słodką (i zdrową) paczkę to mam dla Was kod rabatowy ważny do dnia 30 października, który
obniżył cenę paczki z 99 zł na 89 zł. Wystarczy, że użyjecie kodu MLE21 . 1. Zmiana pościeli to zawsze najlepsza zabawa w "fale na morzu". // 2. Dalej ponuro… // 3. Lipowy, kremowany i nektarowy – mój ulubiony!  // 4. Wizyta w szwalni i kontrola produkcji kolejnego płaszcza. //

Warszawa. Ostatnie dni kiedy można było jeszcze chodzić po mieście bez maseczek. 1. Przerwa na kawę. Kino Iluzjon to odkrycie tego miesiąca! // 2. Brawa dla rzemieślnika, który wykonał takie drzwi! // 3. Alf? To ty?. // 4. Ulubiony jesienny kadr influencerek ;) //Atrybuty fotografa – blenda  i kawa.Wiem, że wiele z Was nie mogła dokonać zakupu tej bomberki, bo w chwili dodania jej do sklepu siadły serwery, ale teraz możecie to spokojnie nadrobić ;). Piękne te rośliny, ale wiem, że w  swoim mieszkaniu wykończyłabym je w tydzień ;). 1. Róża z mojego ogrodu… // 2. Ta żyrafa jednak musi spać u Was w sypialni, mamo.  // 3. Chłopaki odpoczywają, a ja pracuję nad nowym wpisem – czyli niedziela. // 4. Ściana odświeżona, dwie nowe grafiki powieszone. //

Uwaga! Tu włącza się moje psychologiczne powołanie. Zachęcam do wzięcia udziału w badaniu ,,Uczucia w słowach", którego główną część stanowi trening kompetencji emocjonalnych. Jeśli chciałabyś zająć się swoim życiem emocjonalnym i w tym celu poświęcić systematycznie trochę uwagi przeżywanym na co dzień uczuciom, a jednocześnie wnieść wkład w pogłębienie naukowego rozumienia emocji w wymiarze praktycznym, kliknij w link (najlepiej na komputerze, a jeśli to niemożliwe, to ważny jest obrót ekranu telefonu, ponieważ tylko wtedy ćwiczenia wyświetlają się poprawnie). Autorką treningu i kierownikiem projektu jest profesor Ewa Trzebińska, która stworzyła pojęcie ,,mądra emocja" i jest to hasło przewodnie projektu.

Przy-łóżkowe historie. W opisie tego balsamu od Samarite znajduje się określenie "produkt wielozadaniowy" i zawartość tego czerwonego słoika faktycznie taka jest. Jedno opakowanie starcza na bardzo długo, bo ten "kremo-balsam" jest niezwykle wydajny. Można go używać jako balsam do ciała, do ust, krem do rąk, krem do twarzy czy krem na mróz (nie zawiera wody). 1. A oto konsystencja balsamu od Samarite. // 2. Moje kąty. // 3. Dresiary spędzające czas na kanapie. // 4. Kolejne dzieła sztuki na szafce w kuchni. //Mamy dla Was dobrą wiadomość! Aż do końca roku będziecie mogły oglądać (i kupić) produkty MLE stacjonarnie. Przedłużamy działanie showroomu w Iconic Design w Gdańsku!Małe sprostowanie – wiemy, że czekacie z utęsknieniem na kolejne modele tych swetrów, więc zdecydowałyśmy się oddać skończone prototypy do showroomu, abyście mogły je ocenić na żywo. Kolejny model pojawi się w sprzedaży już w ten piątek. Na wieszakach znajdziecie teraz najnowsze produkty. Zmieniłyśmy ekspozycję na jesienno-zimową. Wiecie, że MLE to tylko i wyłącznie kobiety? I to nie z chęci wsparcia mojej płci. Kobiety wcale nie potrzebują specjalnego traktowania. One są po prostu  świetnymi pracownikami. Bronią się swoimi umiejętnościami – jako profesjonalistki, a nie kobiety. (Na zdjęciu brakuje jeszcze Justyny i Doroty, które w MLE pilnują Waszych zamówień). A to już Luis Mexicantina – wyjątkowe miejsce na kulinarnej mapie Trójmiasta. Luis to przede wszystkim restauracja z pysznym meksykańskim jedzeniem, ale też prawdziwa gratka dla miłośników niesztampowych wnętrz. Lokal otrzymał zresztą nagrodę Gdynia Design Days za najlepszy wystrój, ale ja chodzę tam przede wszystkim ze względu na szeroki wybór nachosów, sals i innych rarytasów. Niestety, restauracja z uwagi na nowe restrykcje, tak jak wszystkie lokale, musiała przestawić się  na serwowanie dań na wynos. Jeśli zależy Wam na losie Waszych ulubionych knajp to sprawdźcie, które z nich oferują teraz dowozy na własną rękę (jeśli zamawiacie dostawę poprzez różne aplikację to spora cześć dochodu w ogóle nie trafia do restauratorów). Najlepsze drinki w mieście. Gdy galeria w twoim telefonie wybucha po wizycie w restauracji. Meksykańskie nawiązania nie są traktowane tutaj do końca serio ;). 
Jeśli jesteście z Trójmiasta i chciałybyście zamówić coś na wynos, to do końca tygodnia podajcie hasło MLE przy zamawianiu jedzenia (telefon 530 860 370). Dostaniecie 20% zniżki na całe zamówienie. 
1. Tapasy, nachosy, burrito, tacosy – do wyboru, do koloru. // 2. Jeszcze zanim wparowałyśmy i zjadłyśmy wszystkie dania i drinki z menu… // 3. Kochanie, jednak musisz po mnie przyjechać. // 4. Czekoladowy raj – churrosy to coś czego musicie spróbować. //Na pewno kojarzycie piękne grafiki autorstwa Emile Deyrolle nawet jeśli nie kojarzycie jego osoby. Teraz marka Petit Bateau podjęła współpracę z instytutem jego imienia i stworzyła kapsułowa kolekcję z wykorzystaniem jego rysunków nawiązujących do natury.

1. Ptaszek, choinka, czerwone detale – jakoś tak świątecznie się zrobiło. // 2. Dziś tych listków prawie nie ma. // 3. Są takie chwile, że każdy ma ochotę uciec, ale mimo strachu idzie dalej. // 4. Jeszcze jeden projekt od Petit Bateau.Elfy pracują (oczywiście w maseczkach i w zdezynfekowanych łapkach).Czy mamy tu jakichś amatorów fotografii?Z ogromną przyjemnością chciałabym Was zachęcić do wzięcia udziału w dwunastej edycji prestiżowego konkursu VIVA! PHOTO AWARDS 2020. Nieprzerwanie od pierwszej edycji prace finalistów oceniali m.in. Ryszard Horowitz, Anja Rubik, Tomasz Guzowaty, Alexi  Lubomirski, Sandro Miller, Marcin Kydryński, Robert Wolański, Chris Niedenthal, Jacek Boniecki, Gosia Baczyńska czy Marcin Tyszka. W tym roku mam ogromną przyjemność dołączyć do tego szacownego grona. Jestem pewna, że ktoś z Was zasługuje na nagrodę w tym konkursie i mam zamiar tę osobę wyłapać! Więcej informacji o konkursie znajdziecie tutaj. Czas nadsyłania prac do 30 października, więc trzeba się śpieszyć!Pyszne słoiki BASIA BASIA mogłabym opróżniać łyżeczką na kanapie, ale świetnie też pasują jako dodatki do ciasteczek czy naleśników. Znajdziecie je w Jadłosferze (razem z wieloma moimi ulubionymi jesiennymi smakołykami). Mój faworyt to "orzechowy z białą czekoladą". Na stronie tego sklepu znajdziecie też przepisy z wykorzystaniem wszystkich tych produktów (idealna opcja dla fanów "zero waste"). 1. Jesienna tęcza. // 2. Jakieś mdłe to morze mi ostatnio wychodzi – może dlatego, że z niewyjaśnionego powodu lubię spacery, gdy na zewnątrz nie jest zbyt ładnie?. // 3. Użyję jako zakładki do książki!  // 4. Deszczowe rodzinne spacery. //"Hahaha! I co teraz Portos, nie złapiesz mnie".1. Sopot. // 2. Przerwa.  // 3. Wizyta kontrolna w showroomie. // 4. Nie czujesz się samotny Drogi Klonie? //I pomyśleć, że wcale nie podkręcałam kolorów…
Jeśli podobał Wam się ten artykuł (a po liczbie komentarzy i statystykach widzę, że tak) to na pewno spodoba Wam się również książka "Joyful. Zaprojektuj radość w swoim otoczeniu." Projektantka Ingrid Fetell Lee przekonuje, że nasze samopoczucie jest mocno związane ze światem zewnętrznym: w pewnych miejscach możemy odczuwać niepokój i przygnębienie, a w innych cieszyć się harmonią przestrzeni, kształtów i barw. To, co nas otacza, może stanowić odnawialne i łatwo dostępne źródło radości. Czy do naszej przestrzeni da się wprowadzić radość? Czy da się tego dokonać za pomocą kolorów, wzorów i faktur? Autorka uważa, że tak i od razu podpowiada, co zrobić, by „estetyka radości” na trwale zagościła w naszym życiu. „Joyful nie opowiada o poszukiwaniu radości w odległych krańcach świata. Mówi o znalezieniu radości w miejscu, w którym jesteśmy."Ten dres widziałyście już tutaj. Trudno się z nim rozstać. Tak jak większość moich bawełnianych dresów jest od polskiej marki HIBOU.1. Niby nix, a jednak cieszy. // 2. i 3. No dobra, to już ostatnie zdjęcia jesiennych pejzaży na dziś. // 4. Tak się czułam cały tydzień, gdy przychodził moment odpisywania na mejle. //

Ktoś prawie usnął podczas zabawy…

Po dzisiejszym wpisie i Waszych komentarzach widać jak na dłoni, że nam, kobietom, nie zależy na wzniecaniu pożarów. Cenimy sobie spokój i bezpieczeństwo naszych bliskich. Wcale, ale to wcale, nie mamy ochoty na wychodzenie z domu w czasie pandemii, na szukanie opieki dla dzieci, by móc pójść na protest, na wdawanie się w kłótnie z osobami, które chcą nam odebrać nasze prawa. Nie chcemy tworzyć konfliktów i o żaden konflikt nie prosiłyśmy. Warto więc sobie zadać pytanie jak bardzo przyparto nas do muru, że tyle kobiet postanowiło głośno powiedzieć "dość". Władza ma w tym momencie wszystkie możliwe narzędzia, aby po wysłuchaniu naszych głosów, zrobić krok do tyłu i wyciszyć emocje. Póki co robi jednak dokładnie na odwrót nie licząc się z konsekwencjami, które spadną na obywateli. Mam nadzieję, że widzicie ten cynizm, równie wyraźnie jak ja. 

Kobieta po ciąży, czyli oczekiwania społeczne, walka o powrót do formy i moje subiektywne doświadczenia.

    Pudelek pewnie myślał, że pobije rekord negatywnych komentarzy, gdy dodawał artykuł o znanej influenserce Maffashion, która postanowiła pokazać, jak jej ciało wygląda kilka dni po porodzie. A tu klops. Trochę nieprzyjemnych uwag się znalazło, ale właściwie żaden nie sugerował, że Julia powinna w tym momencie mieć już drabinkę na brzuchu. Czy to możliwe, abyśmy my – kobiety – same zorientowały się, że standardy, które są nam narzucane podchodzą pod absurd?

   Jedną z najbardziej niesprawiedliwych rzeczy na Ziemi są sprzeczne oczekiwania wobec kobiet. Chyba nigdzie nie ujawniają się one lepiej niż przy okazji ciąży i macierzyństwa. Pół biedy, gdyby te oczekiwania wynikały z presji naszych partnerów – przecież wiele ich oczekiwań jest niedorzecznych i nie mamy dużych problemów z ich, że tak powiem, neutralizacją. Problem polega na tym, że to oczekiwania całego społeczeństwa – billboardów na ulicy, telewizora, ulubionego czasopisma, książki – wszędzie tam króluje z jednej strony Matka Polka, poświęcająca swój czas, zapał, a czasem zdrowie, aby swojej wesołej gromadce zapewnić wszystko co najlepsze od rana do nocy. Z drugiej strony ta sama kobieta jest zawsze wyzwolona, szczupła (od opuszczenia murów szpitala) i łączy karmienie (piersią oczywiście), pieluchy i wychowanie ze zdobywaniem kolejnych szczebli zawodowej drabiny.

   O tym, że ciąża powoduje ogromne problemy z samooceną i akceptacją siebie mówi badanie, które zostało przeprowadzone przez naukowców z holenderskiego uniwersytetu w Tilburgu. Sprawdzili oni jak zmienia się poczucie własnej wartości kobiet w trakcie ciąży oraz już po urodzeniu dziecka. Wnioski były następujące: poczucie to spada w trakcie ciąży aż do porodu. Potem, przez pierwsze pół roku życia dziecka wzrasta by znowu zacząć spadać i to na całe lata. Badacze nie odpowiedzieli (może na szczęście?) kiedy ten trend się odwraca. Niemniej jest to naukowe potwierdzenie na to, że ciąża i macierzyństwo, poza pierwszymi miesiącami z maluszkiem jest psychicznie dla kobiet bardzo obciążające.

   Dlaczego z jednej strony jesteśmy zniesmaczone gdy widzimy „prawdziwe” ciało po ciąży, a z drugiej ciekawość nas zżera, żeby móc popatrzeć i porównać stan „przed i po”? Dlaczego bijemy brawo kiedy kobieta nie udaje, że ma płaski brzuch po trzech tygodniach od wyjścia ze szpitala, skoro jest to zupełnie normalne? Wracając do przykładu Julii – z jednej strony chwalimy ją, że pokazała prawdę, ale nie omieszkamy zwrócić uwagi, że ma odrost przy paznokciach.

   Tak dla jasności – niezaprzeczalnie dla każdej matki jej dziecko jest najważniejsze (tylko nie myślcie, że mam na myśli to samo, co uważa nasz nowy (prawie) minister edukacji). Możecie to uznać za fanaberię, możecie to uznać za nienadążanie za zmianami społecznymi, ale mimo wszystko nie potrafię w sobie przezwyciężyć uczucia, które mówi mi „kurde chciałabym znowu wyglądać tak jak przed ciążą”. To po kiego licha w ogóle piszesz ten tekst – pewnie macie ochotę zapytać. Tak naprawdę to mam nadzieję, że te wszystkie zmiany społeczne, które widzimy w ostatnich latach przynajmniej spowodują, że jeśli nie osiągnę swojego celu w stu procentach, to nie będę miała do siebie pretensji. To super, że coraz więcej kobiet wie, że nasza wartość mało ma wspólnego z wyglądem. Nie chodzi jednak o to, aby bardziej liberalne podejście do kobiecych ciał zdemotywowało nas do wysiłku i pracy nad sobą, a o to, aby po wykonaniu tej pracy być z siebie zadowolonym, a nie dążyć w dalszym ciągu do nierealnych ideałów. Całkowicie akceptuję – u siebie i u innych – to, że nie zawsze uda się wrócić do wyglądu i formy przed ciążą, o ile podjęłyśmy starania by jednak zawalczyć o nasze ciało.

   Ostatecznie, nie chodzi przecież tylko o to, by podobać się facetom i spełniać kanony urody, ale przede wszystkim o nasze zdrowie. To co dziś będzie tematem plotek dla koleżanek, za 20-30 lat będzie tematem wizyt u kardiologa i kilku innych lekarzy specjalistów.

Efekt po 42 dniach regularnych treningów.

Widoczna na zdjęciu mata do ćwiczeń pochodzi ze sklepu Moonholi. Jest świetna jakościowo – nie kruszy się nawet po wielu miesiącach intensywnego użytkowania i po rozłożeniu od razu jest płaska, nie zawijają się jej rogi. Zajmuje mało miejsca, bo została stworzona z biodegrowalnego kauczuku, pokryta mikrofibrą i dodatkową warstwą antypoślizgową, więc ćwiczenia na kolanach można wykonywać bez bólu. Marka Moonholi specjalnie dla Was przygotowała kod rabatowy „Moonholi15” upoważniający do zakupu maty z 15% rabatem (promocja będzie ważna do końca roku – to może być świetny prezent pod choinkę ;)))

   Z początku w tym akapicie chciałam opisać „mój powrót do formy”, ale sama złapałam się na tym, że sam ten zwrot stawia przede mną ogromne wyzwanie. Może więc umówmy się, że nie jest to żadne „powrót do ciała sprzed ciąży” tylko droga do tego, aby znów czuć się dobrze w swoim ciele.

   A teraz konkrety. W ciąży przytyłam 20 kilogramów, od 12 tygodnia miałam zaordynowany przez lekarza bezwzględny zakaz ćwiczeń – a właściwie poruszania się, więc to, że stracę formę i przytyję było pewne. Po wyjściu ze szpitala ważyłam już 4kg mniej. Przez pierwsze trzy tygodnie nie robiłam nic, ale waga sama zleciała i ważyłam już 8kg mniej. Kolejne 12kg nadwyżki nie chciało zniknąć. Czasami czułam się jak Fiona ze „Shreka” (w wersji zielonej oczywiście). Do tego wszystkiego moje hormony całkowicie oszalały i przez bardzo długi czas miałam przebarwienia na twarzy (do dzisiaj włosy wypadają mi garściami). Jedynym pocieszeniem był brak rozstępów i żylaków.

   Między 8 a 12 tygodniem po porodzie synek miał spore kolki, więc całodniowe noszenie go i bujanie traktowałam jak mały wstęp do powrotu do treningów. Robiłam dużo mikro przysiadów, bo to go uspakajało – muszę przyznać, że to dobrze wpłynęło na nogi i potem jak zaczęłam biegać wcale nie było tak źle.

   Jeśli chodzi o dietę to w czasie wspomnianych kolek stosowałam tą "nic nie jem, bo nie mam kiedy”, ale to nie jest sposób, bo może waga pokaże, że się schudło, ale jak tylko zacznie się znowu normalnie jeść to wszystko wraca do punktu wyjścia. Po połogu, po kolkach i po chwili oddechu od płaczu (mojego i dziecka) zaczęłam ćwiczyć.

   W akcie desperacji chciałam przejść na dietę sokową. Zanim to zrobiłam poradziłam się Was na Instagramie i poczytałam trochę artykułów specjalistów. Na pytanie „czy dieta sokowa ma sens” 76% osób powiedziało „nie”. Dostałam od Was ponad 40 wiadomości, z czego w 90% było bardzo zniechęcających, więc postanowiłam nawet nie próbować. Gdy pierwsza fala entuzjazmu minęła, sama puknęłam się w głowę – to kolejna „dieta cud”, która może wyrządzić więcej szkody niż pożytku.

Zojo Elixirs „The Bikini Body Formula” to mieszanka owoców dzikiej róży, mielonych nasion lnu, borówki w proszku, pouteria lucuma, bazylii azjatyckiej, liściokwiatów garbnikowych, migdałecznika oraz mielonego imbiru. Do końca roku można wszystkie produkty Zojo Elixirs kupić z 20% rabatem – wystarczy użyć kodu „zojo20”.

   Nie ma co się łudzić, że cokolwiek, co kupimy lub zamówimy rozwiąże nasz problem i sprawi, że w magiczny sposób wrócimy do formy. Nieważne czy jest to dieta pudełkowa, nowy sprzęt sportowy czy tabletki z guaraną. Zmiana zawsze wiąże się z wysiłkiem fizycznym, odmawianiem sobie na przykład słodyczy czy chociaż codziennej skrupulatności. Tak jest w przypadku wszystkich suplementów, do których ja od zawsze mam dużą rezerwę. Jest jeden, który mogę Wam jednak polecić z całym przekonaniem – Zojo Elixirs „The Bikini Body Formula”. Używam go już bardzo długo i wyeliminował u mnie „metaboliczne problemy”. Już po dwóch tygodniach codziennego stosowania jelita zaczynają normalnie pracować i można poczuć się lżej. Proszku, nie wykorzystuję do robienia z tym koktajli czy innych wynalazków (nie mam i chyba już nigdy nie będę miała na to czasu :P), piję to codziennie rano z letnią wodą. Jeśli macie problemy z metabolizmem to jest Wasz „must have”.

   Moim zapłonem do ćwiczeń była Ania Lewandowska, która ma o tydzień młodszą córkę od Henia. Ania wyglądała już wtedy świetnie. Jeśli myślicie, że mam na myśli te upozowane zdjęcia na jej Instagramie, to się mylicie. Te wykonane przez paparazzich, nawet jeśli mniej korzystne dla niej, dla mnie i tak były niezłą motywacją. Wiem, że takie porównywanie się nie jest idealnym rozwiązaniem, ale mi pomogło. Ściągnęłam jej aplikację, pełna entuzjazmu zrobiłam pierwszy trening i… nie mogłam się ruszać przez tydzień. To mnie zniechęciło i odpuściłam sobie „wielki powrót” jeszcze na dwa tygodnie. Dopiero jak Henio miał cztery miesiące zaczęłam wyzwanie Ani „Fighter Challenge Easy ”  miałam osiem kilogramów więcej niż przed ciążą, biegałam wolniej niż moja ośmioletnia córka i brzuch – napiszę wprost – wisiał jak rozciągnięta guma. Zapięcie starych spodni nie było możliwe nawet gdybym go wciągnęła i straciła przytomność.

   Po 3 tygodniach regularnych treningów z Anią waga nie zmieniła się w ogóle. Psychicznie czułam się znacznie lepiej, ale ani waga, ani wyniki pomiarów ciała ani drgnęły. Dodam, że odżywiam się prawidłowo, nie jem fastfoodów czy słodyczy, nie pije mleka, generalnie mój całodniowy bilans kaloryczny nie był za mały ani za duży. Wniosek? Ćwiczenia z Anią wzmacniają ciało, ale nie za bardzo spalają kalorie. Dlatego ja zaczęłam biegać. Znam swój organizm i wiem, że bieganie zawsze pomagało mi z zbijaniu tkanki tłuszczowej. Regularnie ćwiczę od 42 dni. Moje ciało wygląda zupełnie inaczej, waga stoi w miejscu, ale nie bardzo się tym przejmuję, bo efekty i tak widzę. Do końca wyzwania zostało 30 dni. Czy po tym programie wejdę w stare spodnie? Myślę, że tak, ale tylko i wyłącznie przeplatając bieganie z ćwiczeniami.

   Najważniejsze jest jednak co innego – poczucie, że mam nad tym jakąś kontrolę i nie odpuściłam. To jest coś, co mogę polecić każdej kobiecie niezadowolonej ze swojego po ciążowego wyglądu. Przede wszystkim nie poddawajcie się, nie uznawajcie, że „tak musi być i nic z tym nie zrobię”. Zawsze coś da się zrobić, choćby w ograniczonym wymiarze, jednak efekty będą widoczne nawet wtedy! Chodzi jednak przede wszystkim o efekty mentalne – pewność siebie, poczucie kontroli własnego ciała, dające nam siłę w wielu sytuacjach, ale przede wszystkim – niezapominanie o stylu życia sprzed ciąży, przynajmniej w pewnym wymiarze.

Do porannej pielęgnacji twarzy i ciała potrzebuję tylko 4 polskich kosmetyków – oto one!

   Kosmetyki na mojej półce można by podzielić na dwie kategorie – te których używam każdego dnia bez wyjątku i te, których używam rzadziej. Tych drugich jest o wiele więcej. Zaliczają się do nich wszelkiego rodzaju maski (w tym momencie mam trzy), szampony (używam naprzemiennie dwóch) odżywki i oleje do włosów (przeciw wypadaniu na skórę głowy, inne na końcówki, jeszcze inne do spłukiwania), samoopalacze (mocne i słabsze, w postaci balsamu i spray'u, do twarzy i do ciała), kremy z filtrem, wszystkie przybory do manicure i tak dalej. Z kolei arsenał, który towarzyszy mi każdego ranka, to tylko cztery kosmetyki – żel do mycia i olejek do ciała oraz serum i krem do twarzy. Cała reszta to tak naprawdę dodatki. I pewnie dlatego to właśnie do tych czterech produktów przywiązuję najwięcej wagi – muszą być idealne. Od ostatniego artykułu dotyczącego kosmetyków minęło już trochę czasu, więc jeśli którejś z Was właśnie kończy się słoiczek kremu, to może uda Wam się znaleźć coś ciekawego w dzisiejszym zestawieniu. Tak jak w każdym moim wpisie – polecam tylko to, czego używam. A raczej, co  z u ż y w a m  do samego końca. Z radością też dodam, że wszystkie polecane poniżej kosmetyki są do polskich marek.

    Żel do mycia całego ciała od Phenome (na zdjęciu widzicie mój wcześniejszy zakup, poniżej znajdziecie link do aktualnie dostępnej wersji tego żelu). Uprzedzając pytania: na zdjęciu widzicie także dezodorant (tak, wiem, że wtedy wychodzi pięć kosmetyków, ale stwierdziłam, że dezodorant, czy pasta do zębów to nie do końca segment pielęgnacyjny i mogę ich nie wliczać ;)). Obydwa te produkty kupiłam za jednym razem, gdy zaopatrywałam się także w ulubione kosmetyki profesjonalne od Biologique Recherche. Takie „specjalistyczne” zakupy robię tylko w jednym miejscu – Topestetic.pl (znajdziecie tam też inną super markę Image Skincare). Jeśli macie wątpliwości, czy dany kosmetyk dobrze sprawdzi się na Waszej skórze to przez cały czas na stronie sklepu jest dostępny kosmetolog, który służy radą – sama korzystałam i polecam.

1. Żel do mycia ciała. Phenome, 69 zł.  

Cóż ja mogę napisać o żelu do mycia ciała? Przed tym, jak zostałam mamą używałam czegokolwiek (zazwyczaj była to pierwsza lepsza butelka złapana na półce w Rossmanie), a po narodzinach córki wszyscy używaliśmy jednego płynu do mycia – tego przeznaczonego dla dzieci. Nie będę twierdzić, że to objaw jakiegoś egzystencjalnego buntu, ale po półtora roku pomyślałam, że miło byłoby mieć coś, co nie ma na opakowaniu Kaczora Donalda, nie barwi wody na różowo i nie pachnie gumą do żucia ;). W stacjonarnych sklepach ciężko mi znaleźć coś fajnego, więc wszystkie bardziej „sanitarne” kosmetyki kupuję przy okazji zamawiania kremu i innych produktów do twarzy. Wybrałam żel, który naprawdę umila wczesne poranki – jego zapach jest jednocześnie kojący i pobudzający, no i wiem, że nie ma w nim zbędnej chemii. 

Podobnie jak mój ulubiony olejek z różą, ten produkt w swoim składzie ma 99% surowców naturalnych. Rozmaryn, który jest jego najważniejszym składnikiem  pochodzi z ekologicznych upraw na Sycylii i posiada silne właściwości antyoksydacyjne i odmładzające, zawiera również opatentowany składnik LycoMegaⓇ, który chroni skórę przed starzeniem się. 

2. Olejek do ciała. Veoli Botanica, 99 zł.  

W panieńskich czasach masło do ciała pachnące cynamonem albo oliwka dla dzieci były moimi ukochanymi kosmetykami, które wcierałam w siebie z wielką skrupulatnością. Ostatnio miałam jednak długą przerwę od jakichkolwiek nawilżających produktów do ciała, bo w codzienności świeżo upieczonej mamy ten kosmetyk był pierwszy do odstrzału. Niby coś tam zawsze stało na półce, ale jakoś niekoniecznie chciało mi się po to sięgnąć. W wakacje bardzo miło zaskoczył mnie ten olejek – niby kupiłam go po to, aby nawilżyć czymś suchą skórę po opalaniu, ale tak go polubiłam, że zajął honorowe miejsce przy prysznicu i stał się niezbędnym elementem  mojej codziennej pielęgnacji. Jeśli nie przepadacie za różanym zapachem, to do oferty Veoli Botanica (to naprawdę świetna polska marka) weszła ostatnio nowość – ujędrniające serum olejowe do ciała z ekstraktem z rozmarynu, które testuję od trzech tygodni.  Olejek, jeśli bardzo się spieszę, nakładam tuż po prysznicu, właściwie jeszcze spod niego nie wychodząc. Po naprawdę ekspresowym wmasowaniu olejku w całe ciało, wycieram się ręcznikiem i już – skóra jest pięknie nawilżona. Jeśli mam odrobinę więcej czasu, to na spokojnie wcieram olejek w już wysuszoną skórę i idę myć zęby. 

Serum od polskiej marki Miya Cosmetics lubię z paru powodów. Przede wszystkim działa, poza tym jest niedrogie, wegańskie i ma bardzo lekką formułę (wchłania się w ciągu kilku sekund). Zawarta w serum witamina C wspiera też skórę w walce z wolnymi rodnikami. Jeśli macie ochotę na zakupy w sklepie Miya Cosmetics, to z kodem rabatowym Miya30xMLE, otrzymacie 30% zniżki na zakupy.

3. Serum do twarzy z witaminą C. Miya, 44.99 zł.

Być może to wynik lenistwa, a być może wprawy (albo jednego i drugiego po trochu) ale poranna pielęgnacja przebiega u mnie naprawdę w błyskawicznym tempie. Przeplata się ona zresztą z całą masą innych porannych czynności, więc nie może być zbyt skomplikowana. I tak zdarza mi się czasem znaleźć w zmywarce swój krem do twarzy (podziękowania dla brzdąca), albo odłożyć chleb na półkę w łazience (a to już wynik mojego roztargnienia). W przypadku serum bardzo ważne jest więc dla mnie to, aby wchłaniało się błyskawicznie – w przeciwnym razie po prostu wiem, że nie będę go używać.  Serum to kosmetyk, na który miewam „fazy” jeśli wiecie, co mam na myśli. Dopasowuję go zwykle do jakiegoś konkretnego problemu mojej skóry i (o ile producent na to zezwala) często dodaję po prostu parę kropel do kremu. Serum, które mam teraz ma za zadanie przede wszystkim rozjaśnić przebarwienia (to ciekawe, że ani w ciąży, ani przez długi czas karmienia nie miałam problemu z przebarwieniami, a po tych wakacjach pojawiło się ich naprawdę sporo), ale również zmniejszyć widoczność naczynek.  

ALGORICH to krem rewitalizujący i przeciwzmarszczkowy o bogatej konsystencji do skóry suchej i bardzo suchej. W swoim składzie posiada niskocząsteczkowy kwas hialuronowy. Kiedyś pisałam już o tym, że „zwyczajny” kwas hialuronowy jest za duży, aby wchłonąć się w skórę, dlatego należy wybierać kremy tylko z niskocząsteczkowym kwasem. Sensum Mare to polska marka, której produktów używam już od  długiego czasu, więc z przyjemnością dzielę się z Wami kodem zniżkowym, który został udostępniony specjalnie dla Czytelniczek bloga. Z hasłem MLE otrzymacie rabat wysokości 15% na cały asortyment. 

4. Krem do twarzy. Sensum Mare, 129 zł.

Perła w koronie, czy dla większości z nas najważniejszy kosmetyk ze wszystkich. To na niego jesteśmy w stanie wydać najwięcej i to w jego stronę kierujemy największe oczekiwania. Recenzję ulubionych kremów do twarzy stworzyłam już parę miesięcy temu, więc jeśli macie ochotę poczytać więcej o moim pielęgnacyjnym biadoleniu, to zapraszam tutaj. W tym momencie (tak jak w tamtym pamiętnym wpisie) również używam kremu od Sensum Mare. Krem do twarzy zużywam zazwyczaj w ciągu dwóch miesięcy (czasem nawet szybciej) mogę więc śmiało uznać, że ten krem jest wyjątkowo wydajny (używam go już ponad miesiąc, a zużyłam może jedną trzecią opakowania). Bardzo odpowiada mi też delikatny, ale jednak wyjątkowy zapach kosmetyków tej marki. Skóra po jego użyciu jest bardzo długo nawilżona. Ma ładne opakowanie i chociaż nie jest bardzo tani, to uważam, że jego cena jest naprawdę niewygórowana, jak na produkt tak wysokiej jakości. 

sukienka – MLE Collection // kolczyki – YES // ubranko Małej – body Roe&Joe, spodenki – Zara // stolik – vintage, produkcji czechosłowackiej // 

   Na koniec kilka słów do Was – zabieram się teraz za nowy artykuł, z kategorii tych, które lubicie najbardziej. Jeśli jednak chciałybyście abym poświęciła kosmetykom czy pielęgnacji jeszcze jeden artykuł w najbliższym czasie, to podpowiedzcie mi proszę, czego miałby dotyczyć – może zabiegów kosmetycznych? Ja sama najchętniej przeczytałabym konkretny wpis o olejowaniu włosów, bo albo coś robię nie tak, albo moje włosy się do tego nie nadają ;). Z góry dziękuję za wszystkie sugestie!

 

*  *  *

 

 

Last Month

   Gdy cofnęłam się w galerii zdjęć mojego telefonu do początku sierpnia, to aż nie chciało mi się wierzyć, że tyle rzeczy wydarzyło się w ciągu kilku tygodni. Przypominam sobie palące słońce w Normandii i błogie wieczory z kieliszkiem francuskiego wina w dłoni, a potem przyrównuję to sobie do wczorajszej pogody urywającej głowy i mam wrażenie, że to jakieś dwie odmienne pory roku. Wakacje skończyły się z przytupem i gdyby nie perspektywa nowych projektów i wyzwań, to żal by mi było, że w tym roku już nie pójdziemy z moją córeczką na plażę w Sopocie, turniej badmintona na "największą liczbę odbić" nie zostanie rozstrzygnięty, a rowery trzeba będzie schować do piwnicy. Taka kolej rzeczy oczywiście i ten jeden dzień smutków zostanie zaraz stłamszony przez wielką michę spaghetti bolognese, wieczory z puzzlami i maraton Harry'ego Pottera. Co ja plotę – jesień to tak naprawdę moja ulubiona pora roku (ale tak poza tym, to wszystko ze mną w porządku ;)) i mam nadzieję, że na blogu będzie to widać! Tymczasem czeka na Was naprawdę bogata fotorelacja z ostatnich tygodni wakacji. 

Szykujemy nasze ulubione letnie śniadanie. Truskawek już nie ma, ale gruszki z cynamonem też będą niezłe!

1. Początek sierpnia spędziłam na wyczekanym urlopie. Podróżowanie wygląda teraz jednak trochę inaczej… // 2. A już myślałam, że nie uda się zrealizować naszych planów! // 3. Plaża w Normandii. Jedyna w swoim rodzaju. // 4. Nie znoszę się pakować! I zawsze o czymś zapomnę. //

Tym razem omijaliśmy restauracje szerokim łukiem i gotowaliśmy sami. 

1. Coraz bliżej. W drodze do Saint Michel. // 2. Najlepsza pamiątka – po każdym odpływie można było znaleźć mnóstwo pięknych muszelek. // 3. Praca na wakacjach z moją małą asystentką. Jeśli nie miałyście okazji, to w tym wpisie możecie zobaczyć więcej zdjęć. // 4. Udoskonalam skoki na bombę. //

Popołudniowe słońce, senne spojrzenie i różowy pegaz. 

1. Zbudowaliśmy zamek z piasku. Zaraz zniknie pod wodą. // 2. Raczej nie widać tego na zdjęciu, ale właśnie tutaj, w trakcie taplania się w basenie doszłam do połowy książki, którą zawsze chciałam przeczytać (Hrabia Monte Christo). Audiobooki to wielkie odkrycie tych wakacji! // 3. Faktury, struktury i beże. // 4. Gdy na stół trafia słodki deser radość jest niewyobrażalna. Kto by się tam przejmował łyżką czy widelcem. //

Koronaselfie. 1. Moje jedyne uzależnienie. // 2. O takim przejściu między domem a tarasem marzę. // 3. No i to są wakacje! // 4. Odrobina banalnych zachodów słońca jeszcze nikomu nie zaszkodziła. //W miejscu, do którego pojechałam, nie było nie tylko ludzi, ale też zasięgu. I chyba to i lepiej. Zamiast ciągłego weryfikowania liczby zakażeń na pomorzu zapewniłam sobie pandemiczny nastrój lekturą. „Dziennik roku zarazy” o epidemii dżumy wygrzebany z biblioteczki mojej mamy pasował jak ulał. Ale od razu uprzedzam, że to bardziej ciekawostka historyczna niż wciągająca powieść ;). Tak – mam wszystkie miski i talerze z innej parafii. Miody z kolei kupuję w Apimelium. Kilka z Was pytało mnie o miodową paczkę, o której kiedyś pisałam i miło mi Was poinformować, że wróciła ona w nowej odsłonie (pasieka Apimelium kontynuuje ideę regularnych dostaw kremowanych pysznych miodków). Dodatkowo mam dla Was niespodziankę w postaci kodu rabatowego, dzięki któremu nabędziecie miodową paczkę za 89 zł (zamiast 99 zł). Wystarczy, że użyjecie hasła MLE (kod jest ważny do 4 września). Radzę zrobić zapas na jesień i schować dobrze przed łasuchami! Z początku myślałam, że tę książkę szybciej przeczyta moja córeczka niż ja, ale po kilku stronach zmieniłam zdanie. Publikacja jest dedykowana wszystkim, w każdym wieku. Cóż to była za przyjemność poczytać o różnicach między naturalizmem, a realizmem, dowiedzieć się o kulisach tworzenia najsłynniejszych europejskich teatrów i poznać sylwetki wielkich twórców. Cała książka napisana jest bardzo przystępnym językiem i naprawdę przy niej odpoczęłam. Jeśli sami tęsknicie za czymś lekkim, a jednocześnie niegłupim, to polecam Wam "Jak ugryźć teatr współczesny" autorstwa Tomka Żarneckiego i Gosi Kulik. 1. Historia teatru w pigułce. // 2. Miodowa paczka od Apimelium wreszcie przybyła i wraz z moimi Puchatkami będziemy testować zawartość słoiczków. // 3. Sięgamy już coraz wyżej i w końcu pasują na nas kalosze! // 4. Z czym najchętniej pijecie herbatę? //A Wam co serwują na śniadanie? U nas można połamać zęby, ale i tak zjadamy wszystko ze smakiem.1. Dzień dobry Panie Portosie! Dziś są Twoje czwarte urodziny! Z tej okazji przypominam niezwykle popularny blogowy artykuł o tym, jak Portos zdobył Europę. // 2. Suszymy wakacyjne bukiety. // 3. Słońce wstało, ale ja jeszcze trochę podsypiam. // 4. Poranne czytanie bajek. //Ten kubełek (który zresztą mogłyście zobaczyć w tym wpisie) jest od marki Balagan. Dodałam do niego jedwabną apaszkę Meshi, która trochę podkręca moje biało-czarne zestawy. Można ją również zawiązać jako opaskę na włosy albo nosić klasycznie na szyi. W ofercie są jeszcze inne wzory, a wszystkie powstały we współpracy z cenionym polskim ilustratorem – Tomkiem Opalińskim.Nie wiem jakim cudem udało nam się to wszystko przytaszczyć na plażę w Sopocie. Na szczęście było wiele rąk do pracy! Za wcześnie na cokolwiek. Takie pustki na plaży w sezonie mogą oznaczać tylko jedno – jest grubo przed siódmą rano. Jednym z naszych flagowych produktów będzie tej jesieni ten długi płaszcz. 1. Z jednej strony naprawdę uwielbiam te sesję wizerunkowe dla MLE, a z drugiej, to po prostu kupa roboty. // 2. Spakowana! // 3. Nawet nie wiecie jak się naszukałam tych pięknych hortensji… na szczęście uratowała mnie Pani z niezawodnego Narcyza. // 4. Piękna Asia w garniturze, który pokazywałam Wam ostatnio we wpisie "Look of The Day". //Założycielki MLE Collection patrzą z nadzieją na nadchodzący sezon… Czy ktoś kiedyś nie powiedział, że kto z kim przystaje takim się staje?Niestety, repertuar naszych pozycji jest dosyć ograniczony i czasem się powtarza…1. Powrót do domu. I do dobrze zaopatrzonej biblioteczki. // 2. Walizka rozpakowana. To wychodzi nam znacznie lepiej! // 3. Lato w Gdańsku (choć wygląda niczym z paryskiej alejki). // 4. Nie ma mnie tu! Ta ręka służy tylko do włączania kolejnej drzemki. //A to zestaw od NAGO1. Nowości od marki Sisley. // 2. Puchate niczym chmury. // 3. Odpoczywamy w Park Cafe w Konstancinie. // 4. Jeden z kilku powodów, które sprawiają, że cieszę się na zimną jesienną szarugę – swetry z MLE. //Wieczorna aranżacja szafki nocnej. W takiej wersji również bardzo mi się podoba. 1."Proszę nam zarezerwować najlepszy stolik w mieście!" // 2. Tak. To moja najważniejsza rola i najpiękniejsze chwile. // 3. Ten krem ma super skład i zapach niebios. // 4. Wieczór w sierpniu. Książki, gruba warstwa kremu na rękach i kwiaty z łąki, które, no cóż… szybko kończą swój żywot. //Jeśli na bieżąco śledzicie mojego bloga, to wiecie, że markę Bioecolife pokazywałam Wam już nie raz, więc polecam ją z czystym sumieniem. Krem kojąco-nawilżający do twarzy z aloesem i ogórkiem to prawdziwa uczta dla skóry. Składniki aktywne kremu to: hydrolat z igieł sosny, wyciąg z pestek ogórka, olej arganowy, sok z liści aloesu, olej jojoba, ekstrakt z pestek arnoty właściwej, witamina E, olej z pestek słonecznika. Krem ma też bardzo dobry stosunek ceny do jakości. Moja pomoc jest już tutaj zbędna.Pierwsza nasza randka we dwoje od dawna (bo tych we trójkę mamy co nie miara). O restauracji Treinta Y Tres, mieszczącej się na ostatnim piętrze budynku Olivia Star, słyszeliśmy już dawno temu i trochę wstyd, że ja – gdańszczanka z urodzenia – trafiłam tu tak późno.  
Niesamowity widok na Trójmiasto w pięknej oprawie.Wnętrze restauracji zostało zaprojektowane przez pracownię Sandry Taruelli. Z kolei szef kuchni to utytułowany hiszpański restaurator Paco Perez, który na swoim koncie ma już pięć gwiazdek Michelin. Dobranoc. Wracamy do pieluch, ale jeszcze tu zawitamy!Buciki dla dzieci to dla mam często niemniej kontrowersyjny temat niż karmienie piersią. No dobrze, trochę przesadzam, ale to naprawdę ważna rzecz, aby maluch miał dobrze trzymające stopę buciki. Mamy trochę par z sieciówek, ale niektóre z nich nie nadają się na dłuższe spacery. Jeśli więc są tu mamy, które szukają czegoś naprawdę solidnego, to gorąco polecam polską markę Mrugała (i to nie jest reklama). 

Złoto i czerń. 

Sopocianie już czują ten wiatr z północy. W tym wpisie znajdziecie więcej zdjęć i cały opis stroju.Z moją małą kucharką. Dostałyśmy od kochanej teściowej zapas jabłek, więc upiekłyśmy wspólnie pierwsze jesienne ciasto!1. Lody pasują do wszystkiego. // 2 i 3. Dobre, bo polskie. // 4.Tylko ja i mój kawałek ciasta.  //Cały przepis pochodzi z fantastycznej książki Elizy Mórawskiej – "O jabłkach".1. Jak stary obraz. // 2. Jeszcze gorące! // 3. Czysta biel. // 4. Gdy chodzi o jedzenie Portos jest zawsze na posterunku. //Moje ukochane Kaszuby. I ostatni dzień w tym składzie, bo tata wrócił już do pracy w Brukseli. Gdybym umiała, to zaśpiewałabym teraz "już kormorany odleciały stąd", ale lepiej dla innych, że potrafię się powstrzymać…Jestem w niebie!1. Ostatnie chwile wakacji. // 2. Kaszubskie akcenty. // 3. Pogoda w kratkę, sweter w paski. // 4. Podziwiamy ostatnie letnie krajobrazy. // Pozdrawiamy i czekamy na babie lato!

*  *  *

 

Po 3 miesiącach totalnego zaniedbania wiem na pewno, że pielęgnacja ma sens + Kosmetyki, do których teraz wracam.

   Urodzenie dziecka, nauka do matury, koronawirusowy lockdown czy zdobywanie Kilimandżaro – różne sytuacje w życiu sprawiają, że z jakiegoś powodu zapominamy o istnieniu kosmetyków. Niektórzy po takim detoksie dochodzą do wniosku, że nie były one im wcale potrzebne, ale ja nie jestem taką osobą. 

   Domyślam się, bazując na moim doświadczeniu, że w niejednym komentarzu przeczytam o mamach, które tuż po urodzeniu dziecka wszystko ogarniały, a ja jestem po prostu leniwą krową, więc wspomnę tylko o pewnym banale – nie oceniajmy siebie nawzajem zbyt surowo i pamiętajmy, że możemy się różnić pod paroma względami. Jedni są dobrzy z matematyki, inni z historii. Jedne kobiety wychodzą ze szpitala w szpilkach i fryzurą w stylu aniołków Victoria’s Secret, inne przez miesiąc po porodzie nie potrafią znaleźć szczotki do włosów. 

   Wszystkie chyba widziałyśmy zdjęcia Księżnej Kate gdy, po każdym z trzech porodów, wychodziła ze szpitala w eleganckiej sukience, w profesjonalnym makijażu i uśmiechem na ustach. To przypadek skrajny, w końcu mówimy o Księżnej, ale dobrze obrazuje to, jak różnie podchodzimy do tego tematu. Mi zdecydowanie bliżej było do Oli Żebrowskiej, która nie bała się wyjść ze szpitala w dresach i bez makijażu. Mnie było jednak zdecydowanie łatwiej – nie wiem czy zdobyłabym się na taki luz gdybym wiedziała, że czeka na mnie pod szpitalem stado paparazzich. Tym większy szacunek! 

   I tu pojawia się kolejny paradoks. Z jednej strony podziwiamy kobiety, które mają na tyle dużo dystansu do siebie i asertywności wobec oczekiwań otoczenia, że się kwestią pociążowej urody w ogóle nie przejmują. Z drugiej strony podziwiamy także te, które tą urodę utrzymują – szczególnie jeśli mówimy o przypadkach, w których wymaga to dużego nakładu pracy. Oczywiście to pewne uogólnienie – dla każdej z nas macierzyństwo to bardzo indywidualny czas. Dla mnie było drogą przez nieumyte włosy i poplamione bluzy (bo bluzki nie miałam na sobie do dzisiaj).

   Przy okazji mogłam się przekonać, że kosmetyki jednak działają. Po trzech miesiącach nieużywania żadnych kosmetyków, poza pastą do zębów i mydła, widzę jak na dłoni, że ten cały kosmetyczny przemysł jednak ma jakiś sens. I działa. Poniżej przeczytacie o tym, co stało się z moją skórą twarzy, ciałem i włosami w takcie takiego nieplanowanego detoksu. Podaję też zestawienie kosmetyków, do których postanowiłam wrócić, bo wiedziałam, że pomogą mi przywrócić mój wygląd do akceptowalnego stanu. 

   Zwróćcie uwagę, że większość kosmetyków możecie kupić w bardzo atrakcyjnych cenach. Prawie wszystkie marki udostępniają kod rabatowy, a jedna przygotowała go specjalnie dla Was.

Ten kod jest specjalnie dla Czytelniczek bloga – „MLE20” upoważnia do zniżki 20% w sklepie D’ALCHEMY i dotyczy wszystkich kosmetyków i zestawów w regularnych pojemnościach (promocja obowiązuje do 15 października).

1. Krem pod oczy.

   Przed porodem byłam przekonana, że mam dość mocno podkrążone oczy. Jak to mówią – wszystko zależy od punktu widzenia. Wtedy miałam do czynienia z jakimś ledwo widocznym odcieniem fioletu. Teraz skóra pod oczami jest sina i opuchnięta – w zasadzie wystarczy dopasować jakiś strój i zestaw na halloween gotowy. Do listopada jednak daleko – z resztą zamiast przebranych dzieci straszyć będzie wtedy dalej wirus, więc żadnej imprezy nie będzie.

   Wracam więc do mojego ulubionego kremu D’ALCHEMY w skład którego wchodzi między innymi wyciąg z krwawnika, nagietka, dziurawca i rumianku – to idealny zestaw do walki z opuchlizną i siną skórą. Marka specjalizuje się w kosmetykach o działaniu anti-aging. Preparaty D’ALCHEMY powstają z roślin uprawianych metodami ekologicznymi lub dziko rosnących na terenach pozbawionych zanieczyszczeń. Potwierdzają to m.in. certyfikaty organiczności surowców, przyznawane przez niezależne instytucje międzynarodowe. Wszystkie kosmetyki są bez parabenów, ftalanów, siarczanów (SLS/SLES), olejów mineralnych, parafiny, wazeliny, silikonów, lanoliny, glikolu (PEG), MEA/DEA/TEA, kwasu para-aminobenzoesowego (PABA), syntetycznych barwników, syntetycznych substancji zapachowych, składników pochodzenia zwierzęcego. Uffff! Skończyłam! Innymi słowy, jak widzicie, producent pilnuje, by nie znajdowało się w nich nic, co z dużym prawdopodobieństwem może podrażniać naszą skórę. Poza tym, mimo bogatej konsystencji kremu błyskawicznie się wchłania i umożliwia natychmiastowe wykonanie makijażu.

Jeśli spodoba Wam się, któryś z kosmetyków Basic Lab warto użyć kodu „TWOJBASIC” – umożliwia zakup produktów z 20% rabatem (promocja nie dotyczy zestawów).

2. Serum.

   Gdybym jeszcze miesiąc temu miała w dwóch słowach opisać moją skórę, to byłyby to słowa: szara i zmęczona. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest zaniedbana. Gdy wspominałam, że przez pierwsze trzy miesiące po porodzie tknęłam tylko pastę do zębów, nie żartowałam (no dobra, jeszcze szampon do włosów – tłuste włosy mogłyby skończyć się rozwodem, a rozwód załamaniem – bez sensu). Na pewno już doskonale wiecie, że od zadań specjalnych nie służy krem, tylko serum. To w tych małych buteleczkach jest ukryte znacznie więcej dobrodziejstw, do tego często w mocniejszej, bardziej skoncentrowanej formie. Mój kosmetyczny „Święty Graal” to serum od Basic Lab z 15% zawartością trehalozy, która jest świetnym przeciwutleniaczem i ma właściwości silnie nawadniające. Natomiast 10% stężenie peptydu snap-8 i małocząsteczkowego kwasu hialuronowego działa odmładzająco. Stosuję je na dzień i na noc – obiecałam sobie, że zużyję je do ostatniej kropli.

Tonik z wodą siarczkową. Na stronie Balneokosmetyki można kupić wszystkie produkty o 20 % taniej. Wystarczy wpisać kod „balneo20”. Promocja trwa do 09.09.2020r.

3. Tonik.

   Znacie tę teorię, że jak kobieta przestaje stosować makijaż i związane z nim zabiegi pielęgnacyjno-higieniczne to wtedy niby skóra może odpocząć i cera staje się ładniejsza? Może to i prawda – jak jesteśmy w liceum (choć szczerze mówiąc – i tak wątpię!). W moim przypadku odstawienie kosmetyków skończyło się tym, że moja cera nigdy gorzej nie wyglądała – taka brutalna prawda.

   Na szczęście odwyk się skończył. Już nie myję twarzy wyłącznie podczas kąpieli pod prysznicem. Na umywalce dumnie stoi butelka toniku i od kilkunastu dni codziennie rano opłukuję nim twarz. Co do samego preparatu to pozostaję wierna marce Balneokosmetyki. Przez wiele lat ich stosowania wiem czego się po nich spodziewać i są to zdecydowanie pozytywne efekty. Cała linia jest stworzona na bazie najsilniejszej na świecie wody siarczkowej (bardzo silnie zmineralizowana woda lecznicza o wysokiej zawartości bioaktywnej siarki oraz innych mikroelementów takich jak: sód, wapń, magnez, potas, chlor, brom, jod. Ma działanie antybakteryjnie, przeciwzapalne i bakteriobójcze). Tonik dodatkowo ma w składzie witaminę C, naturalną betainę, ekstrakt z cytryny i pomarańczy, kompleks cukrowy i naturalny prebiotyk (zawiera aż 99% składników pochodzenia naturalnego). Poza tym świetnie nadaje się do cery suchej, wrażliwej i naczynkowej.

Tylko do końca października można kupić maskę Aquayo w atrakcyjnej cenie z kodem „ MASK20” – promocja upoważnia do zakupu kosmetyku z 20% rabatem. Jeśli macie czas i lubicie ekologiczne nowinki, to koniecznie przeczytajcie, o tym jak  tworzone są ich opakowania.

4. Maska na noc.

   Tonik to jednak tylko artyleria to wyczyszczenia (dosłownie) przedpola. Piechotą i kawalerią w jednym, której zadaniem jest przywrócenie mojej twarzy ładnego wyglądu jest maska – broń, która daje szybkie i spektakularne efekty. I do tego pasuje do naszych typowych kobiecych rytuałów. To właśnie wieczorem, gdy dzieci leżą już w łóżkach, mamy chwilę dla siebie – maska na noc idealnie wpasowuje się w ten rytm. W moim przypadku dodatkowym celem jest odzyskanie naturalnego odcienia skóry twarzy. Już w przeszłości szukałam odpowiedniego produktu i przekonałam się, który najlepiej sprosta temu zadaniu. W składzie ma minerały morskie, który silnie nawilżają skórę i dodają jej blasku. Praktyczną zaletą jest to, że nie muszę kupować całego zestawu, a jedynie sam krem w wymiennym wkładzie. Na marginesie dodam, że kosmetyki Aquayo zamknięte są w opakowaniach składających się z minimum 30 procent materiału pochodzenia roślinnego – dokładnie mowa tu o trzcinie cukrowej.

5. Włosy.

   Jak już wspomniałam, moje włosy miały ten luksus przez ostatni czas, że używałam szamponu. To oczywiście ironia, wiadomo, że szampon to absolutnie podstawowa higiena, która nie gwarantuje niczego, poza tym, że włosy nie robią się tłuste. W moim przypadku wystąpiły typowe skutki ciążowej i pociążowej burzy hormonalnej, czyli wypadanie (i to garściami), suchość i łamliwość. O radę poprosiłam moją fryzjerkę. Zasugerowała mi zmianę kosmetyków do włosów z Kevina Marphiego na Davines, bo mają lepszy skład. Zdecydowałam się na serię Ol i po kilku myciach faktycznie jest lepiej. Wyglądają zdrowiej i są sypkie. Szczególnie warty polecenia jest olejek z tej serii.

Teraz można kupić wszystkie kosmetyki Cellublue z 30% rabatem – wystarczy użyć kodu „ZDROWASKORA”. Widoczny na zdjęciu krem został stworzony z 98% naturalnych składników – reguluje, uelastycznia skórę i ma naturalny zapach. Mogą go stosować kobiety karmiące i w ciąży.

6. Balsam do ciała na rozstępy.

   Moje ciało przez ostatnie trzy miesiące przeszło ogromną metamorfozę. W ciąży przytyłam dwadzieścia kilogramów (tak, to niewątpliwie temat na kolejny wpis), więc łatwo sobie wyobrazić jakim naprężeniom uległa skóra w okolicach brzucha, piersi czy ud. Od razu przyznam bez ogródek – nie używałam przez te trzy miesiące kosmetyków przeciw rozstępom. Nie chcę się nawet zastanawiać nad tym, czy to by coś wyraźnie zmieniło, skupiam się na gorącej nadziei, że jeśli teraz wprowadzę je do gry, to na pewno za jakiś czas efekt będzie widoczny. Po poprzedniej ciąży, z Julią, walczyłam z podobnym problemem i wtedy udało się szybko pozbyć rozstępów – dlaczego teraz miałoby być inaczej? (wiem, wiem, wiek, ciąża ciąży nie równa, ale nie pozbawiajcie mnie nadziei!). Koleżanka poleciła mi markę Cellublue a w szczególności serię Mom’s World (jest dość popularna we Francji). Ostatnio też widziałam, że Maffashion „maltretuje” swoje obserwatorki (w tym mnie) reklamami tej marki, a co by nie mówić robi to na tyle dobrze, że sama też uwierzyłam i postanowiłam je przetestować.

   Dotarłyście do końca moich narzekań. Gratulacje! Mam nadzieję, że wśród tych krótkich recenzji znalazłyście coś dla siebie. Jeśli macie na swoim koncie podobne „kosmetyczne detoxy” to chętnie przeczytam o Waszych wrażeniach. Z niecierpliwością (i narastającym strachem ;)) czekam na Wasze komentarze!

Konsumencka rewolucja czyli czym teraz kieruję się kupując kosmetyki

   Dużo słyszy się o tym, że przesadny perfekcjonizm, to problem dzisiejszych kobiet po trzydziestce. Pełnimy wiele ról i z każdej chciałybyśmy wywiązać się idealnie. Chętnie bierzemy odpowiedzialność za siebie, za najbliższych i całą machinę codziennego życia. Tyczy się to także wszelakich zakupów. No bo ile razy w ostatnim miesiącu nadrabiałyśmy kilometrów, aby kupić truskawki i marchewkę z ekologicznej uprawy? Kiedy ostatni raz wrzuciłyśmy do koszyka jajka bez wcześniejszego sprawdzenia liczby czerwonych pieczątek? Zdarza Ci się kupić dziecku pierwsze lepsze body, które wpadło Ci w ręce, czy też poddajesz je analizie? I niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która przez tydzień nie miała otwartych na komputerze dwóch kart z prawie identycznymi modelami białych trampek, aby porównywać je bez końca i żałować, że na stronie dostępny jest tylko poczwórny zoom. Nie wspomnę już o tym, jak konsekwentnie staramy się wrzucać na listę zakupów rzeczy wyprodukowane w Polsce, a zamawiając coś przez Internet zwracamy uwagę na to, która firma wysyła swoje produkty bez wykorzystania plastikowych opakowań. A na koniec i tak większość rzeczy zwracamy, bo okazuje się, że po przeanalizowaniu wszystkich czynników ten biały ręcznik jednak nie spełnia naszych oczekiwań, a poza tym w innym sklepie znalazłyśmy podobny, ale z bawełny „eko”.

   Mój prześmiewczy ton jest tak naprawdę nieuzasadniony – to świetnie, że coraz więcej z nas (i z tego co obserwuję: większość Czytelniczek bloga) zwraca tak dużą uwagę na to, aby robić mądre zakupy. Zawsze odczuwam jednak pewną obawę przed skrajnościami, w które zresztą sama się wpędzam. Pogoń za „mniej” może być tak samo złudna i wyczerpująca, jak pogoń za „więcej”. W końcu nadal zostajemy niewolnikami rzeczy. W naszych lodówkach, szafach czy kosmetyczkach mamy tylko to, co się sprawdza i czego potrzebujemy, ale z drugiej strony poświęciłyśmy na to mnóstwo bezcennego czasu.  

   Zaczęłam od szerokiego tematu, ale dziś skupię się tylko na wątku kosmetycznym – chociaż i on wyszedł mi całkiem obszerny. Po prostu im więcej czytam i im więcej szukam, tym bardziej widzę, że tak naprawdę nie wiem nic. Albo prawie nic. Informacji, teorii, zagrożeń, obietnic czy profitów, wynikających z zakupu danego kosmetyku jest zawsze tak wiele, że ciężko jest wyłuskać z tego ziarnko obiektywnej prawdy. Na dodatek coś, co jest prawdą dzisiaj, po miesiącu może okazać się oszustwem. Internet, łatwy dostęp do ocen innych klientów, sprytny marketing i pozorna transparentność marek dają nam złudne poczucie, że kupujemy to, co dla nas najlepsze. Czy jest jakiś sposób, aby nie wpaść w tę pułapkę fałszywego pragmatyzmu? 

Wszystkie moje kosmetyki pielęgnacyjne, które mam w tym momencie. 

 

1. Droga na skróty.

   Gdy dostajesz się na wymarzoną psychologię, przebierasz już nogami na myśl o tym, że odkryjesz wszystkie te tajemne mechanizmy i zawiłe procesy myślowe, które rządzą naszym umysłem. Tymczasem, już na pierwszym wykładzie dowiadujesz się, że to do czego człowiek nieustannie dąży to upraszczanie. Nasz mózg, niczym procesor w komputerze, ma ograniczone zasoby przetwarzania informacji, musi więc jak najszybciej wykształcić sobie pewne automatyzmy, które nie będą niepotrzebnie „obciążać” procesora (tzw. metoda oszczędności poznawczej). Pomaga nam to w szybszym podejmowaniu decyzji dotyczących codziennych spraw. Każdego dnia stajemy bowiem przed całą masą mniej lub bardziej istotnych wyborów. Przygotować domowy obiad czy wziąć jedzenie na wynos? Jeśli to drugie, to z której restauracji? Czy skoro dziecko nie miało dziś drzemki, to powinniśmy położyć je spać szybciej niż zwykle? W co się ubrać skoro na zewnątrz są chmury? Te decyzje są bardzo błahe i zwykle na ich podjęcie poświęcamy ledwie kilka sekund – robimy to automatycznie, analizujemy tylko tyle informacji, ile potrzeba, by zrobić to, co należy: zdecydować, wybrać reakcję, przejść do następnego punktu. Fachowo nazywa się to heurystykami wydawania sądów i w zdecydowanej większości przypadków pomagają nam one sprawnie funkcjonować.

   Co ma psychologia do kosmetyków? W przypadku ich kupowania też stosujemy różne schematy. Niektóre z nich nie zawsze są jednak trafne. „Skończył mi się krem do twarzy, a to najważniejszy kosmetyk więc wybiorę ten z górnej półki” – klik i drogi krem ląduję w naszym koszyku. „Na opakowaniu jest informacja, że ten żel do mycia ciała zawiera olej migdałowy, więc musi być dobry i ekologiczny” – no chyba lepiej wybrać ten niż inny. „Widziałam, że tego serum używa Julia Wieniawa, a lubię jej piosenki” – kupujemy więc to, co poleca znana osoba. Chcemy mieć poczucie, że decyzji nie podejmujemy w sposób bezmyślny, znajdujemy więc jakiś punkt zaczepienia, jedną przesłankę, której nie poddajemy krytycznej ocenie i na jej podstawie dokonujemy zakupu. Wszyscy tak robimy i nie jest to nic złego – gdybyśmy pochylały się nad każdą decyzją zakupową straciłybyśmy pół życia. A naprawdę nie ma sensu analizować tego, czy lepiej wybrać waciki karbowane czy gładkie. Oczywiście chciałabym dobierać swoje kosmetyki bardziej świadomie, ale jednocześnie nie chce mi się poświęcać energii, czasu i pieniędzy na czytanie, testowanie i ciągłe aktualizowanie informacji. Heurystyki, nawet jeśli są obarczone pewnym błędem, pozwalają nam nie angażować umysłu w kwestie, w gruncie rzeczy, nieistotne dla naszego szczęścia. No ale jakoś trzeba wybrać ten krem, prawda?

2. Posegregujmy priorytety.  

   Jaki powinien być dobry kosmetyk? Powinien działać szybko i skutecznie, być tani, wyprodukowany w Polsce, naturalny, mieć ładne opakowanie i w żaden sposób nie szkodzić. Trochę jak z firmą budowlaną która zawsze powinna budować szybko, tanio i dobrze, choć każdy wie, że w rzeczywistym świecie połączenie tych wszystkich trzech cech jest niewykonalne. Podobnie jest z kosmetykami. Jeśli złapałyście się kiedyś na myśleniu „chciałabym aby opakowania po moich kosmetykach nie zaśmiecały planety” a jednocześnie uznałyście, że „no chyba ta marka zwariowała jeśli myśli, że będę im odsyłać te buteleczki do ponownego użytku, nie mam do tego głowy ani czasu” albo „chciałabym, aby kosmetyk zmniejszył wszystkie moje zmarszczki i fajnie jeśli jego głównym składnikiem będzie nieprzetworzony jogurt, bo cenię naturalne składy” to wiecie, że znalezienie konsensusu w tym całym galimatiasie naszych wyidealizowanych oczekiwań jest trudne.

    Od lat staram się, aby zdecydowana większość kosmetyków pielęgnacyjnych (i innych rzeczy również), które kupuję było produkowanych w Polsce i posiadało naturalne składy. Tylko w niewielu przypadkach robię wyjątki. Mam swoje trzy ulubione marki kosmetyczne o bardzo silnym działaniu, które akurat nie są polskie, ale myślę, że ten wyjątek dobrze potwierdza regułę. Biologique Recherche, Image Skincare i Dermaquest opisywałam na blogu już parę razy i w przypadku profesjonalnej pielęgnacji nie mają sobie równych (na zdjęciu poniżej możecie zobaczyć czego obecnie używam). Uważam, że jeśli raz na kilka\kilkanaście miesięcy kupię coś „zza granicy” to jeszcze można mi to wybaczyć i nie nazywać zdrajczynią. Dotyczy to jednak tylko kosmetyków, których skuteczność ma być naprawdę „piorunująca”. No i jeśli już decyduję się na taki zakup, to znajduję produkty w polskim sklepie internetowym – staram się więc dokładać chociaż mini cegiełkę do czyjejś polskiej działalności. W przypadku pozostałych mazideł mam już inne podejście.

Na zdjęciu widzicie produkty od trzech moich ulubionych marek profesjonalnych. Od Image Skincare polecam zieloną maskę z probiotykiem i prebiotykiem (miałam też tę maskę z witaminą C która była super) i nawilżający balsam do ust, który dodatkowo ma filtr SPF15, z Biologique Recherche maskę długotrwale nawilżającą (niezmiennie polecam Wam też ten krem, ale przeczytajcie dokładnie jak go używać w tym wpisie) a od Dermaquest mam bazę pod makijaż, który go przedłuża i sprawia, że podkład lepiej wygląda na skórze. Wszystkie kosmetyki profesjonalne kupuję w jednym miejscu –  w Topestetic. Ten sklep internetowy posiada naprawdę bogaty zbiór najlepszych światowych i polskich marek, rekomendowanych przez lekarzy medycyny estetycznej, chirurgii plastycznej oraz dermatologów.

    Zacznijmy od tego, że właściwie przed każdym zakupem stawiam sobie pytania, czy na pewno danej rzeczy potrzebuję. Jeśli chociaż przez chwilę się waham to znaczy, że jeszcze się bez niej obejdę. Zakupy pod wpływem chwili właściwie już mi się nie zdarzają. Najpierw musi nastąpić potrzeba, a dopiero potem poszukiwanie. Na przykład: mój t-shirt się podarł i nie nadaje się do noszenia, mogę kupić nowy. Albo: wieczorem chcę zrobić ciasto z truskawkami, więc pójdę po kobiałkę do sklepu (zdecydowanie gorzej jest pójść do sklepu i bez namysłu nakupować truskawek, rabarbaru, jagód i malin formułując w głowie myśl, że może do czegoś w najbliższych dniach się przydadzą) i podobnie jest z kosmetykami („kończy mi się maska do włosów i szampon więc mogę zamówić nowe”, albo „znów pojawiły się wypryski na policzkach – wrócę do tej maski probiotycznej która mi pomogła”). Gdy już wiem, że coś kupić trzeba, szukam odpowiedniego produktu z oferty ulubionych polskich marek, do których mam zaufanie – Yonelle, Veoli Botanica, Sensum Mare, Clochee i parę innych. Jestem też podatna na wpływy autorytetów, ale niestety nie tych z Instagrama. Dlaczego? Bo widzę jak często na profilach influencerek pokazywane są marki, których propozycję reklamowania sama wcześniej odrzuciłam, bo były za słabej jakości. Mam tą komfortową sytuację, że mogę pozwolić sobie na polecanie tylko i wyłącznie tego, co sprawdziłam na własnej skórze i naprawdę polubiłam – i widzę, że ta moja ostra selekcja jest przez Was doceniana. Wracając jednak do moich autorytetów – mam sprawdzone panie kosmetolożki w salonie do którego chodzę od lat (Balola w Sopocie), dziewczyny nieustannie się tam dokształcają i zawsze podsuwają mi coś, co działa (wiele z ich poleceń ląduje później na blogu ;)). Przychylniejszym okiem patrzę także na marki, których założycielkami są kobiety. Chociaż nie, cofam to. Właściwie to jest na odwrót. Zwykle gdy odkrywam jakąś super markę, okazuje się, że stoi za nią właśnie nasza płeć.

Jeśli szukacie kosmetycznego pewniaka, to wejdźcie na stronę polskiej marki Yonelle. Założyły ją dwa autorytety w branży kosmetycznej – doktor nauk chemicznych Małgorzata Chełkowska oraz biolog Jolanta Zwolińska. Yonelle to polska marka, która doczekała się niezliczonych nagród i wyróżnień za swoje technologiczne odkrycia. Ja przetestowałam produkt o groźnie brzmiącej nazwie MEDIFUSION krem w ampułce z mezoigłami, który ma po prostu odmłodzić skórę (wcześniej używałam też naprawdę super kremu na noc). Krem aplikuje się tylko przez 16 dni (co drugi wieczór) i efekty są naprawdę widoczne – po prostu wygląda się młodziej. Na pewno jeszcze kupię ten produkt. Na zdjęciu widzicie również serum pod oczy, które też jest świetne (kurze łapki mniej widoczne, skóra nie wydaje się już tak cienka i delikatna). 

    Muszę się też przyznać do czegoś – niestety mojej konsekwencji nie dostrzeżecie przy kosmetykach kolorowych – nie używam ich zbyt wielu, ale bardzo ciężko jest mi znaleźć alternatywy dla zagranicznych marek. Podkłady, cienie do oczu, róże czy bronzery – tu wciąż widzę niszę do wypełnienia. Właściwie nie spotkałam na swojej drodze idealnego kolorowego produktu polskiej produkcji, nie mówiąc już o takim, który spełniałby nie tylko wymagania makijażowe, ale również moje standardy ekologiczne, a jego skład byłby naturalny. No właśnie. A jak z tą naturalnością jest? Czy nie dajemy się przypadkiem nabić w bambuko?

3. Naturalne kosmetyki a benzyna i olej opałowy. 

   Od kilku lat furorę robi określenie „naturalny”. Wierzymy (albo może lepiej powiedzieć, że chcemy wierzyć), że odpowiednie zioła, olejki roślinne i inne podobne specyfiki rozwiążą wszystkie nasze kosmetyczne problemy. I jak to dziś w handlu bywa, ponieważ wierzyć w to chce duża część z nas, to producenci na tą potrzebę odpowiadają. Mamy więc mnóstwo naturalnych specyfików na rynku, a wraz z nimi osoby zachwycone efektem ich działań, jak i takie, które się nimi srogo rozczarowały. Warto sobie w tym momencie zadać pytanie, co jest tak naprawdę naturalne i czy naturalne oznacza zawsze mniej szkodliwe. W końcu naturalne z pochodzenia są benzyna, olej napędowy, tworzywa sztuczne (wszystkie biorą się z ropy naftowej będącej naturalnym surowcem mineralnym, a „mineral oil” to często składnik naturalnych kosmetyków) i benzoesan sodu (wytwarzany m.in. przez owoce leśne środek zabezpieczający je przez grzybami). A bynajmniej tak ich nie traktujemy.

Naturalna marka kosmetyczna – prawda czy fałsz? W przypadku marki Veoli Botanica zdecydowanie to pierwsze. Kiedy w 2016 roku Monika Solorz postanowiła stworzyć nową markę, kosmetyki naturalne stanowiły produkt niszowy. Prywatnie, od dawna była fanką naturalnych produktów. Już wtedy miała intuicję, że tak jak ona, inne kobiety również zrezygnują z tradycyjnych składów, na rzecz tych wartościowych i autentycznych. Wprowadzenie całkowicie wegańskich, polskich kosmetyków naturalnych z pewnością było dużym wyzwaniem, ale moim zdaniem udało się zrealizować ten cel. Swoje doświadczenia z tą marką zaczęłam niepozornie, od olejku do ciała z płatkami róż, który był genialny i żałuję, że się skończył. Teraz używam kremów do twarzy na dzień HAVE A NICE FACE i na noc REPAIR BY NIGHT (oba kremy mają bogatą formułę, która zaskakująco szybko się wchłania). Veoli Botanica łączy opatentowane substancje naturalne takie jak GEMMOCALM ®, Hydroavena™ HpO, LycoMega® Polyplant Red Fruits, BIOPHILIC ™ H oraz Dermasooth™, które w produkcji są bardzo drogie, dlatego uważam, że stosunek ceny do jakości tych produktów jest bardzo dobry, zresztą same poszukajcie internetowych recenzji – naprawdę trudno znaleźć jakieś minusy. 

   Zacznijmy od tego, że sam przymiotnik „naturalny” niczego tak naprawdę nie gwarantuje. Większość składników każdego kosmetyku to mniej lub bardziej przetworzony surowiec naturalny (jak w wspomniane wyżej paliwa), więc nazwać naturalnym można cokolwiek. Oczywiście możemy oprzeć na odpowiednich certyfikatach, które z reguły gwarantują nieco bardziej zbliżoną naszym oczekiwaniem definicję „naturalności”. Jak to z reguły w  życiu bywa, kosmetyki naturalne najbardziej renomowanych producentów (a więc też niestety dosyć drogie), są optymalnym połączeniem naturalnego pochodzenia i efektywności działania. Te produkowane masowo dla drogeryjnych sieciówek często są albo naturalne tylko z nazwy, albo mało skuteczne. Powtarza się tu zresztą schemat z rynku odzieżowego – producenci natychmiast wychwytują nowe oczekiwania klientek. Moda na „eko” przekłada się na marketing, a językowa dowolność i brak uniwersalnych standardów powoduje, że świadomy wybór jest tylko złudzeniem – odpowiednio przewidzianym przez marketingowych speców wymyślających kolejne linie produktów. 

    Sens kupowania produktów naturalnych czy ekologicznych jednak jest i to muszę mocno podkreślić. Nawet jeśli od czasu do czasu natkniemy się na firmę, która tylko wykorzystuje popularne slogany do zwiększenia sprzedaży. Rynek jest okrutny – produkuje się to, co później chętnie kupujemy. Jeśli przestaniemy wybierać kosmetyki bardziej przyjazne środowisku i z naturalnym składem, to producenci całkiem zarzucą prace nad takimi produktami, bo po prostu przestanie im się to opłacać. 

Maska z probiotykami od Image. Wcześniej nie byłam fanką zielonych masek, bo wydawały mi się dobre dla nastolatek. Nie mam skóry tłustej (a to z myślą o niej stworzono tę maskę), ale nie ma ona wysuszającego działania. Już tuż po użyciu widać, że stany zapalne na skórze się wygaszają, szybciej się goją, znika obrzęk. Używam jej nawet dwa razy w tygodniu bo w lecie moje problemy skórne się nasilają.

   Świadomy wybór – to hasło odmieniane przez wszystkie przypadki jest dziś kluczem do dobrych zakupów. Tak przynajmniej myślimy. Internet powoduje, że mamy dostęp do setek recenzji, opisów, sklepów i porównywarek. Wszyscy lubimy to uczucie dobrze dokonanego zakupu, kiedy mamy wrażenie, że znaleźliśmy dobry produkt w dobrej cenie. I trzeba przyznać, że czasem rzeczywiście to działa. Wiertarka ma wiercić, kosiarka kosić, a rower jeździć. Z tego typu użytkowymi przedmiotami sprawa jest prosta. Jeśli nie działają, zostaje nam gwarancja. Tym samym przy odrobinie determinacji i odporności na marketingową papkę producentów, dokonanie świadomego wyboru jest możliwe. Przynajmniej w przypadku przedmiotów typowo użytkowych, co do których łatwo jest ocenić, czy dobrze spełniają swoją rolę. Co więcej w ich przypadku potrzeba ich posiadania jest często autentyczna, wynikająca z realnych potrzeb – trudno zrobić dziurę w ścianie palcem, mało kto chce kosić trawę kosą, zalety korzystania z roweru są także dosyć oczywiste. Z kosmetykami nie jest już tak prosto. Po pierwsze, trudno porównywać je w usystematyzowany sposób. Po drugie efekty ich działania zawsze będą subiektywne. Po trzecie, coraz więcej czytamy na ich temat, a coraz mniej wierzymy w to, co czytamy. Nasze wybory zakupowe nie powinny stawiać życia na głowie i wpędzać w nerwice, ale jednocześnie muszą nadążać nad zmieniającym się światem. Tylko w którym miejscu leży złoty środek? Chętnie przeczytam, co o tym myślicie. 

*  *  *

sukienka / koszula nocna z jedwabiu – Lovli Silk (polska marka) // krzesło z oparciem – TON // biżuteria – Stag Jewels (polska marka)