Czy można żyć bez plastiku i dlaczego to takie trudne?

   Online, you'll probably find numerous interesting and substantive articles about how to live in harmony with nature and care for the environment, but I would like to describe this topic from a perspective of a person who still makes mistakes and isn't going to hide that or show everything in perfect words.  

   There's no doubt that plastic has dominated our life. We will find it even in the wild and seemingly pristine areas on Earth – on our way to Mount Everest, between coral reefs, and on paradise beaches. On Henderson Island (visited only by scientists once every few years), located at the greatest distance from human settlements in comparison to other islands, the sand is mixed with tons of plastic waste, and this is a proof that garbage can be found in places where there are no people. Each year, seas and oceans are polluted with eight million tons of plastic which not only destroys the ecosystem, but also brutally kills animals. It is estimated that by 2050, salt waters will contain more plastic than fish.  

   All of those facts are shocking, even though I assume that most of you aren't surprised – NGOs and ecologists have been trying to raise awareness of the public opinion on the disastrous situation of our planet. Many of us notice the problem and take incremental steps. In the past, the greatest ecological lifestyle triumph was waste segregation and turning off water while brushing teeth. Today, it's definitely not enough.

   I don't want to announce in a mentor's tone that every human should start following the guidelines devised to protect our planet overnight. I'm trying to be a realist and I am well aware that even the most passionate calls and detailed guidelines won't bring the expected effects in a second. Besides, I know how difficult it is to convince not only other people, but also myself.

* * *

   W internecie znajdziecie pewnie wiele interesujących i fachowych artykułów o tym, jak żyć w zgodzie z naturą i dbać o środowisko, ale ja chciałabym opisać Wam ten temat z perspektywy osoby, która wciąż popełnia błędy i nie ma zamiaru tego ukrywać ani opisywać wszystkiego w różowych barwach.

   Nie ulega wątpliwości, że plastik zdominował nasze życia. Znajdziemy go nawet w dzikich i pozornie nieskażonych obszarach ziemi – w drodze na Mont Everest, między rafami koralowymi i na rajskich plażach. Na najbardziej oddalonej od siedzib ludzkich wyspie Hendersona (odwiedzanej jedynie przez naukowców co kilka lat) piasek wymieszany jest z tysiącami plastikowych odpadów, a to znaczy, że śmieci są już nawet tam, gdzie nie ma ludzi. Każdego roku do mórz i oceanów trafia osiem milionów ton plastiku, który nie tylko niszczy ekosystem, ale w brutalny sposób zabija zwierzęta. Szacuje się, że do 2050 roku w słonych wodach będzie więcej plastiku niż ryb.

   Te wszystkie fakty są szokujące, chociaż domyślam się, że większość z Was nie jest zdziwiona – organizacje pozarządowe i ekolodzy od lat próbują uświadomić opinii publicznej fatalną sytuację naszej planety. Wiele z nas dostrzega problem i podejmuje coraz dalej idące wysiłki. Kiedyś szczytem ekologicznego stylu życia było segregowanie śmieci i zakręcanie wody w trakcie mycia zębów. Dziś to zdecydowanie za mało.

   Nie chcę obwieszczać Wam mentorskim tonem, że każdy wrażliwy człowiek powinien z dnia na dzień zastosować się do szeregu wytycznych, mających na celu ochronę naszej planety. Staram się być realistką i zdaję sobie sprawę, że nawet najbardziej płomienne apele i szczegółowe instrukcje nie przyniosą natychmiast oczekiwanych efektów. A poza tym, wiem jakie to trudne przekonać do działania nie tylko innych, ale przede wszystkim samą siebie. 

Pierwszą dużą zmianą przez jaką przebrnęłam było całkowite pozbycie się plastiku z lodówki i szafek kuchennych. Prawie wszystko trzymam teraz w słoikach. 

Te materiałowe woreczki wysłała mi kiedyś jedna z moich Czytelniczek. Można je prać i zajmują bardzo mało miejsca. Zastępują mi foliowe woreczki, których używamy w warzywniakach i supermarketach. 

   First and foremost, I would like to dispel the myth claiming that changing your lifestyle into a fully eco-friendly one is simple. That it's not a problem to: carry a reusable cup, a metal straw, and shopping bag with you for a whole day, resign from using paper towels, buy clothes made from eco-fabrics and wash them later in nuts, find food made of only organic ingredients, keep only products that had no contact with plastic in our cupboards and fridges. Let's be frank – that's indeed a problem. Eco-friendly lifestyle requires being well-organised, working on yourself, and a large dose of discipline. But we aren't carrying for the environment because it's convenient, and that is not about our convenience at all. We care for the environment because that is what we should do. The fact that an eco lifestyle is cumbersome doesn't relieve us from our duty. It is still difficult to maintain an appropriate level of motivation. And not only when we see how meticulously selected pieces of garbage end up in one waste container. Everyday life verifies our commitment.   

   Examples? After many of your suggestions (and a few fiascos), I've made a point of honour to get rid of the disposable cups and replace them with a reusable one. And I quickly recalled why I gave up the last time. I had forgotten to take it with me when I was leaving the house. When I came to a conclusion that I’d pull this off by leaving the cup in the car (so that I can already have it at hand from Monday), I left it in the car and forgot to take it to our weekend walk during which coffee has already become a tradition. Additionally, the stains from my lipstick won't come off from the silicone lid. Not to mention the fact that when I left an empty cup on a table in a café, a staff member threw it in the bin by accident and I had to dive in to retrieve it. A number of times I forwent the idea of drinking coffee altogether, and a few times I was hiding a paper cup under my coat so that no one sees me and thinks the worst things about me. After approximately three weeks, my fiascos were a sporadic thing, but I know that it was easier for me to find motivation for this change as I knew that each lapse could be reproached by the public. Who knows, maybe if I hadn't felt that pressure, I wouldn't have succeeded so fast.

* * *

   Przede wszystkim chciałabym obalić mit mówiący o tym, że zmiana trybu życia na całkowicie ekologiczny jest prosta. Że to żaden problem aby: nosić ze sobą przez cały dzień kubek wielorazowy, metalową słomkę, torbę na zakupy, zrezygnować z ręczników papierowych, kupować ubrania z ekologicznych materiałów i prać je potem w orzechach, wynajdywać jedzenie pochodzące tylko i wyłącznie z ekologicznych upraw i hodowli, czy trzymać w naszych szafkach kuchennych i lodówkach tylko to, co nigdy nie miało styczności z plastikiem. Powiedzmy sobie szczerze – to jest problem. Ekologiczny tryb życia wymaga zorganizowania, pracy nad sobą, dyscypliny. Ale nie dbamy o środowisko dlatego, że jest to wygodne, bo nie o naszą wygodę przecież chodzi. Dbamy dlatego, że tak trzeba. To, że życie w stylu eko jest uciążliwe z niczego nas nie zwalnia. Trudno jest natomiast podtrzymać motywację na odpowiednim poziomie. I to nie tylko wtedy, gdy widzimy, jak starannie wyselekcjonowane przez nas śmieci lądują potem do jednego zbiornika śmieciarki. Codzienność weryfikuje nasze zaangażowanie. 

   Przykłady? Po wielu sugestiach z Waszej strony (i kilku nieudanych próbach) postawiłam sobie za punkt honoru całkowite przestawienie się na kubek wielorazowy w kawiarniach. I szybko sobie przypomniałam, dlaczego poddałam się ostatnim razem. Zapominałam kubka, gdy rano wychodziłam z domu. Gdy stwierdziłam, że będzie lepiej, jeśli zostawię go w samochodzie (aby od poniedziałku do piątku mieć go przy sobie), to potem zapominałam zabrać go z samochodu na nasz weekendowy spacer, na którym kawa jest już tradycją. Na dodatek, z silikonowej pokrywki nie chcą zejść ślady mojej szminki. Nie będę już wspominać o tym, że gdy zostawiłam na sekundę mój pusty kubek na stoliku w kawiarni, to ktoś z obsługi wyrzucił go przez przypadek do śmieci i trzeba było zabawić się w nurka. Parę razy zrezygnowałam z kawy w ogóle, a parę razy chowałam papierowy kubek pod płaszczem, tak aby nikt go nie zobaczył i nie pomyślał o mnie wszystkiego, co najgorsze. Po mniej więcej trzech tygodniach gafy zdarzały mi się już naprawdę sporadycznie, ale wiem, że łatwiej było mi znaleźć motywację do tej zmiany, bo wiedziałam, że każde potknięcie może mi zostać publicznie wypomniane. Kto wie czy nie czując tej presji poszłoby mi równie szybko? 

Oto mój kubek wielorazowy. Wybierając go zwróciłam uwagę przede wszystkim na to, aby nie zawierał bisfenolu (toksyczna substancja, która znajduje się w większości plastikowych przedmiotów) i żeby wyglądał neutralnie. Jego wady (poza tą, że trzeba go myć i o nim pamiętać ;)) to trudna w doczyszczeniu pokrywka (nawet na zdjęciu widać minimalny ślad po mojej pomadce) i jej specyficzny silikonowy zapach, który czuć w trakcie picia kawy.

    It was difficult for me to truly believe in some of my actions – I was sending someone a parcel, agreement, or returning products to online stores, and I was trying to pack these items in simple manilla and a string or using boxes that I had received in previous deliveries (yes I keep boxed at home to avoid using new ones). However, when each day I received parcels that I hadn't ordered (tough life of a blogger) packed in five boxes, plastic foil, and styrofoam balls (and you can use sawdust) with plastic ribbons, I had the feeling that I am fighting a losing battle (that's why I've changed the info in the contact tab on my website). Please, pay attention to what boxes are chosen by particular online stores. Maybe it's possible to change the way things are packed at your workplace?  

   To those who want to act, but don't know how to start or know how to start but lack the motivation, I recommend something wise to read. I would start from "How to Give up Plastic" by Will McCallum. It is, in fact, a great read also for those who think that they know everything about an eco lifestyle. We often lose much energy on changes which de facto have little significance, and we stay oblivious to things, which are seemingly neutral and, in fact, really harm the environment. Even the determined and the eager to fight can be unaware that despite their will, they produce large amounts of harmful waste totally unknowingly.

* * *

   Ciężko też było mi uwierzyć w sens niektórych moich działań – wysyłając do kogoś paczkę, umowę czy zwracając produkty do sklepów internetowych, starałam się albo pakować wszystko w zwykły szary papier i sznurek albo wykorzystywać pudełka, które otrzymałam w poprzednich przesyłkach (tak, trzymam kartony w domu, aby nie zużywać nowych). Gdy jednak każdego dnia przychodziły do mnie paczki, których nie zamawiałam (ciężkie życie blogerki), zapakowane w pięć kartonów, folię, ze styropianowymi kulkami (a przecież można użyć trocin) i plastikowymi wstążkami, miałam wrażenie, że walczę z wiatrakami (stąd zmiana informacji w kontakcie na mojej stronie). Zwracajcie więc proszę uwagę, jakie pudełka wybrały konkretne sklepy internetowe. A może w Waszym miejscu pracy możnaby zmienić sposób pakowania paczek?

   Tym, którzy chcą działać, ale nie wiedzą, od czego zacząć, albo wiedzą, ale brakuje im motywacji polecam przede wszystkim coś mądrego do poczytania. Zaczęłabym od "Jak zerwać z plastikiem" autorstwa Willa McCalluma. To zresztą świetna książka również dla tych, którzy myślą, że wiedzą już wszystko na temat ekologicznego trybu życia. Często bowiem zużywamy sporo energii na zmiany, które de facto mają małe znaczenie, za to zupełnie nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo szkodzimy środowisku wykonując pozornie neutralne czynności. Nawet zdeterminowani i chętni do walki mogą nie wiedzieć, że mimo woli i zupełnie nieświadomie produkują ogrom szkodliwych odpadów.

  Jeśli jesteście zainteresowane książką, to mam dla Was kod rabatowy na jej zakup. Wystarczy, że użyjecie kodu: plastik (rabat liczony jest od ceny okładkowej, a nie od aktualnej ceny w jakiej teraz Empik sprzedaje książkę). Link do książki znajdziecie tutaj

   The book, just like a good thriller, is surprising you with each page and you’ll often open your eyes out of astonishment and fear. The greatest enemy hides in what's concealed from our sight – for example in microbeads. Tiny beads with a diameter no larger than 5 mm were designed to move between all types of drain systems. However, no one considered the finishing point of these small villains when they were designing them. Despite the fact that I'd always paid attention to the composition of products, especially cosmetics, I stayed oblivious to the dangerous contents of my bathroom cupboard. McCallum devotes a whole chapter to each household room, but I was most drawn by the topic connected with hygiene and body care. After all, the bathroom is where we keep the greatest number of cosmetics in disposable containers – it's best to purchase the largest ones as we will be forced to replace them less frequently (or packed in packages suitable for recycling: cardboard, glass, or metal). The  most dangerous, however, are the aforementioned microbeads – ingredients of toothpastes, liquid soaps, and shower gels that we wash off and which travel down the drain and reach the oceans. If you want to check whether plastics are present in your favourite lotion, search for the following names: polyethylene (PE), polypropylene (PP), polyethylene terephthalate (PET), and polymethyl methacrylate (PMMA).  

   What else should we get rid of from our bathrooms? Plastic cotton swabs whose production is forbidden in, among others, France and Scotland, and they are being withdrawn from consecutive UK supermarkets. An appropriate decision of one of the British chains (Waitrose) was enough to decrease the production of plastic by 21 tons! In the bathroom, we do the washing and we probably know that the dirty water takes nylon and polyester microfibres along; that's why you should place your clothes in special bags that are able to capture these small particles. Will McCallum highlights that fibres, which constitute as much as 30% of the plastic in the oceans, separate also during a regular use of clothing, yet the most harmful thing to do is throwing away clothes that are still suitable for wearing. The so-called "fast fashion", based on cheap and frequently replaced fabrics, has led to a situation in which 60% of the market is made up by artificial fabrics. "One fleece sweatshirt can be a source of 250 thousand microfibres". As you can see, it is another argument for purchasing high-quality clothes – first of all, they are made of natural fabrics, and secondly, they are more durable. Another solution is searching for clothes from special clothing lines which are more frequently created by chain stores. The market is relentless and its rules can be used for our own benefit – if we continue buying clothes from these lines, clothing companies will see profit behind investing in subsequent projects of a similar type.

* * *

   Książka, niczym dobry thriller, co rusz powoduje, że otwieramy szeroko oczy ze zdumienia i strachu. Największy wróg kryje się w tym, co niewidoczne dla oka – na przykład w mikrogranulkach. Małe kuleczki, o średnicy nieprzekraczającej 5 mm zaprojektowane zostały tak, by niezauważalnie przedzierać się przez wszelkie odpływy. Nad tym gdzie skończą swoją drogę się jednak nie zastanawiano. Choć od zawsze przykładam wagę do składu produktów, kosmetyków zwłaszcza, nie do końca zdawałam sobie sprawę, jak groźna może być zawartość mojej szafki w łazience. McCallum poświęca rozdział każdemu domowemu pomieszczeniu, ale właśnie to, co dotyczy higieny i pielęgnacji zwróciło moją uwagę. W końcu to tam stoi najwięcej kosmetyków w jednorazowych opakowaniach – najlepiej kupować jak największe – rzadziej je wymieniamy (albo zapakowane w nadające się do recyklingu: karton, szkło lub metal) . Najbardziej niebezpieczne są jednak wspomniane mikrogranulki – składniki past do zębów, mydeł w płynie, żeli pod prysznic, które spłukujemy i rurami wysyłamy do oceanów. Jeśli chcemy sprawdzić, czy w naszym ulubionym płynie są tworzywa sztuczne, szukajmy nazw: Polyethylene (PE), Polypropylene (PP), Polyethylene terephthalate (PET) i Polymethyl methacrylate (PMMA).

   Czego jeszcze w łazience nie powinno być? Plastikowych patyczków higienicznych, których produkcja zakazana jest między innymi we Francji i Szkocji, a w UK kolejne supermarkety wycofują je z oferty. Wystarczyła decyzja o rezygnacji jednej brytyjskiej sieci (Waitrose), by zmniejszyć produkcję plastiku o 21 ton! W łazience robimy pranie i prawdopodobnie nie wiemy, że wraz z brudną wodą odpływają mikrowłókna nylonowe lub poliestrowe, dlatego przed załadowaniem pralki warto umieścić ubrania w specjalnych wyłapujących drobinki workach. Will McCallum zwraca uwagę, że włókna, które stanowią 30% plastiku w oceanach, oddzielają się także podczas zwykłego użytkowania odzieży, ale najbardziej szkodliwe jest wyrzucanie niezniszczonych ubrań. Tzw „szybka moda” oparta na tanich i często wymienianych tkaninach spowodowała, że 60% rynku stanowią materiały ze sztucznych włókien. „Jedna bluza z polaru może być źródłem 250 tyś mikrowłókien”. Jak widać to kolejny argument przemawiający za kupowaniem ubrań wysokiej jakości – po pierwsze szyte są z materiałów naturalnych, po drugie starczają na dłużej. Innym rozwiązaniem jest szukanie ubrań wśród specjalnych kolekcji, które coraz częściej przygotowują dla nas sieciówki. Rynek jest bezlitosny, ale jego zasady możemy wykorzystać na własną korzyść – jeśli będziemy kupować ubrania z tych serii, to firmy odzieżowe będą widziały korzyści z inwestowania w kolejne tego rodzaju projekty.

Czy wiecie, że do wyprodukowania jednej pary dżinsów potrzeba około 11 000 litrów wody? Marka KappAhl, od której mam dżinsy, jest członkiem inicjatywy Better Cotton Initiative (BCI), która działa na rzecz zwiększenia dostępności zrównoważonej bawełny uprawianej przy mniejszej ilości wody i chemikaliów. Dzięki nowym rozwiązaniom można zaoszczędzić nawet do 40% wody.

Jeśli traficie do tej sieciówki zwróćcie uwagę jak wiele rzeczy posiada specjalne metki – to nie są kolekcje składające się z kilku projektów, tak jak ma to miejsce u innych marek odzieżowych. W KappAhlu kupimy nie tylko ekologiczne dżinsy o fajnym kroju, ale też ubranka dla dzieci, zwykłe T-shirty czy skarpetki. 

   "How to Give up Plastic" is first and foremost a handbook. In points, the author presents what we should do for the environment but also provides a detailed explanation why something is harmful and what is its impact on nature. Readers are also given tables and tasks which considerably facilitate the process of attaining aims. I'm sure that each reader after familiarising themselves with the shocking facts, reading a few interviews, and noticing the issue in real everyday life, will implement new resolutions into their lists. To prevent readers from reading only the beginning of the book, Will McCallum provide you with guidelines already in the foreword. I would like to present them here.

1. Do the shopping. What should each eco house have? A reusable bottle (in Tricity, let's simply drink tap water), reusable coffee cup, linen shopping bag, eco lunch boxes, and glass containers for storing food.

2. Clean your house thoroughly. Empty your kitchen cupboards off plastic dishes, cutlery, and straws. Read the list of ingredients on all your cosmetics and cleaning products – if they contain microbeads send them back to the producer with the information that you can't agree to pollute the environment.

3. Tell others about your actions. Tell your friends and family about the importance of cutting on plastic waste. Share particular guidelines.

4. Devise a plan. Plans ensure us better effectiveness. Test the water in the topic of stores that don't use plastic bags and cafés where you can purchase coffee at a lower price whenever you bring your own cup. Choose interesting meal recipes and take your meals to work. Create such a day schedule to decrease the use of plastics.

5. Start your own campaign to fight plastic – peaceful and one that avoids aggression and accusations as you can have the opposite effect instead of encouraging others to do the right thing. Speak with the owners of small businesses in your neighbourhood. Tell them about the things they can do to decrease plastic waste. Encourage your friends to take similar steps.

   When the world was impressed with the low costs and the practicality of plastic, no one pondered over the ways to utilise it. Today, the wave of plastic increasingly takes its toll not only on the natural environment but also on our health. Even thought the time for reflection and examination of conscience came a little bit too late, let's remember that large movements start with tiny steps. But if you still think that your own problems are enough to concern yourself with the animals and water in the oceans, you should know that using plastic in everyday life is simply very unhealthy. 

   I can assure you that everyone who takes up the everyday challenge will quickly acquire a certain type of sensibility and knack that will change their initial discomfort into personal satisfaction. What seems extravagant yesterday is slowly becoming a norm today. Those who have succeeded in understanding that have the right to feel proud. And pretty soon, such a stance will stop raising a smile and disregard and start raising common respect.   

   I didn't want to write this article as a specialist in the topic of ecology as I am far from being one. That's why I need to confess to stay fully true – I'm introducing changes, but it doesn't mean that I'm always successful. Sometimes, it turns out that even though I want to do good, I do what's wrong, and I don't see a physical capacity to avoid plastic entirely. For example, yesterday I bough pasta packed in a bag at a local store and, quite frankly, I can't recall a place where I would encounter a pasta that would come in eco packaging. Surely, you would be able to spot a myriad of mistakes in my actions and claim that "you're far from being eco". And probably you would be right as life is permeated with plastic to the limit, and changing all our habits and replacing products that we use will take years. However, I think that all of that is not about giving prestigious titles (even though a little competition with other eco freaks may spark some more motivation to some extent). From the very beginning, I knew that I wouldn’t be able to include as many pieces of information as I would like to in this article. Fortunately, many of you come to my aid – in the comments you write about your own attempts, failures, and successes, but also dispel some of the myths – and I'm really grateful for that.

* * *

   Książka „Jak zerwać z plastikiem” to przede wszystkim poradnik. Autor w punktach przedstawia, co powinniśmy zrobić dla środowiska, ale też dokładnie tłumaczy i wyjaśnia dlaczego coś jest szkodliwe i jak wpływa na naturę. Czytelnikom daje także tabelki i zadania, które znacznie ułatwiają realizację celów. Jestem pewna, że każdy czytelnik po poznaniu szokujących faktów, przeczytaniu kilku wywiadów i dostrzeżeniu problemu w życiu codziennym, będzie miał na swojej liście nowe postanowienia. W obawie przed tym, że ktoś przeczyta tylko początek książki, Will McCallum już na wstępie przedstawił wskazówki, które chciałabym Wam przytoczyć.

1. Idź na zakupy. Co powinno znaleźć się w każdym ekodomu? Butelka na wodę wielokrotnego użytku (w Trójmieście pijmy po prostu wodę z kranu), wielorazowy kubek na kawę, płócienna torba na zakupy, ekologiczne apudełka na lunch i szklane pojemniki do przechowywania żywności.

2. Zrób wielkie porządki. Opróżnij szafki kuchenne z plastikowych naczyń, sztuców i słomek. Przeczytaj listy składników na opakowaniach kosmetyków i domowej chemii – jeśli zawierają mikrogranulki razem z resztą plastiku odeślij do producentów z informacją, że nie godzisz się na zanieczyszczanie środowiska.

3. Opowiedz innym o tym, co robisz. Mów swoim przyjaciołom i rodzinie, jak ważne jest ograniczanie użycia plastiku, podziel się z nimi konkretnymi wskazówkami.

4. Opracuj plan. Dzięki planom możemy być skuteczniejsi. W wolnej chwili zrób rozeznanie w temacie sklepów, w których nie używa się plastikowych reklamówek, kawiarni, gdzie taniej można wypić kawę przygotowaną we własnym kubku. Wybierz ciekawe przepisy na dania, które będzie można zabierać do pracy, ułóż plan dnia tak, by jak najbardziej ograniczyć korzystanie z tworzyw sztucznych.

5. Rozpocznij własną kampanię na rzecz walki z plastikiem – pokojową, nieopartą na agresji i oskarżeniach, bo zamiast zachęcić możesz osiągnąć odwrotny skutek. Rozmawiaj z właścicielami drobnych przedsiębiorstw w okolicy, opowiadaj o tym, co mogą zrobić , by ograniczyć użycie plastiku. Namawiaj do tego przyjaciół.

   Gdy świat zachwycił się niskimi kosztami i praktycznością plastiku nikt nie zastanawiał się, jak go utylizować. Dziś fala plastikowych śmieci coraz bardziej odbija się nie tylko na naturalnym środowisku, ale i naszym zdrowiu. Choć czas na refleksję i rachunek sumienia przyszedł odrobinę za późno, pamiętajmy, że wielkie ruchy zaczynają się od drobnych kroczków. A jeśli wciąż uważacie, że macie dość własnych problemów, aby przejmować się zwierzątkami i wodą w oceanach, to musicie wiedzieć, że używanie plastiku w codziennym życiu jest po prostu bardzo niezdrowe.

  Zapewniam Was, że każdy, kto podejmie to codzienne wyzwanie, szybko osiągnie pewien typ wrażliwości, a równocześnie wprawy, które zmienią początkowy dyskomfort w osobistą satysfakcję. To, co wczoraj wydawało się ekstrawagancją, dziś powoli staje się normą. Kto to zrozumiał, ma prawo poczuć się dumny. I już niedługo taka postawa przestanie wywoływać uśmiech i lekceważenie ignorantów, a zacznie budzić powszechny szacunek. 

   Nie chciałam pisać tego artykułu jako specjalista w temacie ekologii, bo oczywiście nim nie jestem. Od razu więc się przyznam, aby nie mijać się z prawdą – wprowadzam zmiany, ale to nie oznacza, że za każdym razem mi się to udaję. Czasem okazuje się, że chcąc dobrze robię źle, nie widzę też fizycznie możliwości, aby w stu procentach unikać plastiku. Wczoraj na przykład kupiłam makaron zapakowany w worek w osiedlowym sklepie i szczerze mówiąc nie przypominam sobie miejsca, w którym zetknęłabym się na makaron zapakowany w ekologiczny sposób. Na pewno bez problemu znalazłybyście u mnie całą masę błędów, mogły złapać za rękę i powiedzieć "wcale nie jesteś eko". I pewnie miałybyście rację, bo nasze życie jest przesiąknięte plastikiem do granic możliwości i zmiana wszystkich przyzwyczajeń i używanych produktów potrwa lata. Myślę jednak, że w tym wszystkim nie chodzi o nadawanie zaszczytnych tytułów (chociaż odrobina rywalizacji z innym ekozapalańcem na jakimś poziomie może dodać nam motywacji). Od samego początku wiedziałam, że nie dam rady przytoczyć w tym artykule wszystkich informacji, które bym chciała. Na szczęście wiele z Was właśnie mi w tym pomaga – w komentarzach piszecie o własnych próbach, porażkach i sukcesach ale też prostujecie niektóre mity, za co jestem bardzo wdzięczna. 

***

sweter – MLE Collection // pościel – Zara Home // koc – TK Maxx (kupiony dawno temu) //

 

Last Month

   There are a few days left until the end of September, but since autumn has already knocked on my door, I hope that you won't be bothered by a small speed-up. As you know, I spent the beginning of this month abroad, and I was doing some catching up for the blog and the new MLE collection during the remaining weeks. I didn't have too much free time, but whenever I found a calmer evening, I was working on pumpkin-based recipes – home-made food is something that I've been appreciating in a very special way lately. I'm even happier for the upcoming weekend – my parents, who are attending the UN summit in NYC at the moment, will finally spend a weekend with us. And that means that we can already prepare our bellies for the best baked turkey in the world and ourselves for a food stock for a whole week.

* * *

   Do końca września zostało jeszcze kilka dni, ale ponieważ jesień już do mnie zawitała, to mam nadzieję, że nie obrazicie się za to małe przyspieszenie. Początek tego miesiąca spędziłam jak wiecie poza Polską, a kolejne tygodnie poświęciłam na nadrabianie blogowych zaległości i pracy przy nowej kolekcji MLE. Wolnego czasu nie miałam zbyt wiele, ale gdy znalazło się jakieś spokojniejsze popołudnie to uskuteczniałam przepisy z dyni – domowe jedzenie to coś, co doceniam ostatnio w szczególny sposób. Tym bardziej cieszę się więc na ten weekend – moi rodzice, którzy w tym momencie są w Nowym Jorku na szczycie ONZ, w końcu spędzą z nami weekend. A to oznacza, że można już szykować brzuchy na najlepszego pieczonego indyka na świecie i zapasy jedzenia na cały tydzień. 

Artykuł o Portosie podróżującym po Europie pobił rekord popularności wszystkich wpisów w historii bloga (a ja nie byłam nawet pewna, czy ten temat w ogóle będzie Was interesował). Możecie przeczytać go tutajJesień rozpoczynamy z masą nowych wspomnień – niektóre zdjęcia już dałam do wywołania. 
Jednym z naszych przystanków była Nicea, w której znalazłam wymarzone buty (i dzień później biegałam już w nich po Wenecji).Operacja "mniej plastiku" czyli korzystanie z jednej torby zamiast pięciu foliowych siatek. Powroty do domu są najfajniejsze. Portos trochę za bardzo przyzwyczaił się do dyspensy, którą zafundowaliśmy mu w trakcie wyjazdu. 1. Pierwszy wieczór przy kaflowym piecyku już za nami. // 2. Trzy z nich pełnią funkcję ozdoby na parapecie, a z czwartej zrobiłam zupę. // 3. Obiady w domu. Mamy już dosyć jedzenia na wynos. // 4. Nasze dwa piękne płaszcze z MLE Collection. Który wybieracie? //Portos jak zwykle znalazł idealne miejsce na drzemkę. Pałętanie się pod moimi nogami to jedno z jego ulubionych zajęć. Nareszcie znalazłam zieloną herbatę, która mi smakuje. Dziękuję MoyaMatcha! Kukicha to zielona herbata, której skład w całości tworzą gałązki i łodygi liści – te części herbacianych krzewów, których nie znajdziemy w innych herbatach. Stąd też jej nazwa: „kuki” w języku japońskim oznacza łodygę lub patyk. Kukicha powstaje przy okazji produkcji innych zielonych herbat kiedy blaszki liści są oddzielane od pozostałych elementów. Jej smak przez to jest zdecydowanie inny: delikatniejszy, słodszy i lekko orzechowy. Dzięki znikomej zawartości kofeiny kukicha świetnie nadaje się do picia dla dzieci, kobiet w ciąży i o późnych porach dnia. 

A taka piękna przesyłka czekała na mnie po powrocie. Kolczyki w kształcie gałązki pochodzą od marki Pick a Twig i są niezwykle wygodne, aż zapominam, że mam je na uszach. Ponadto marka stawia na metale pochodzące z recyclingu, więc jest proekologiczna. W sklepie dostępne są jeszcze modele w kolorze srebrnym.

Dziewczyny z 2in przyjechały do Trójmiasta z Warszawy. Wybrałyśmy się więc do Drukarni w Gdańsku. Po szybkiej kawie zabrałam dziewczyny do mojego ulubionego trójmiejskiego pleneru. Plaża dla psów między Sopotem a Orłowem to idealne miejsce na zdjęcia. W zeszłym tygodniu w trakcie spaceru zrobiłam tam niedzielny "Look of The Day", a teraz wróciłam tam ze wszystkimi produktami z jesiennej kolekcji i trochę poważniej podeszłam do sesji. Gdy robię zdjęcia na potrzeby MLE Collection zazwyczaj poświęcam na to cały dzień. Na sweter w arany trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. To jeden z naszych produktów premium. Trochę zdjęć zza kulis. Portos miał być modelem, ale gdy tylko zobaczył morze od razu wbiegł do wody, a potem zaczął zakopywać patyki… 

A tu mała gratka wszystkich fanów ekologicznego stylu życia. Mgiełka nawilżająca do twarzy i dekoltu marki La Fare ma właściwości rozświetlające i pielęgnujące. Ja używam jej zaraz po prysznicu. Wszystkie produkty La Fare posiadają prestiżowy certyfikat ECOCERT, a opakowania wytwarzane są opakowań biodegradowalnych. Dostępne są tutaj, a stacjonarnie możecie zakupić je w wybranych drogeriach ZIKO DERMO.

Takie bukiety za 20 złotych znajdziecie tylko na sopockim rynku. Kto by się spodziewał takiego przenikliwego zimna!? Kurtkę, golf i okulary znajdziecie na stronie NAKD, a jeśli użyjecie kodu MLEX20 to otrzymacie 20% zniżki. 1. i 4. Swetry z naszej jesienno-zimowej kolekcji. Obydwa są w kolorze złamanej bieli, nie gryzą i są niesamowicie ciepłe. // 2. Te jabłka znaleźliśmy na spacerze. Będą racuchy! // 3. Poranki w pędzie, makijaż minimalny. //Zapowiedź wpisu, który szykuję dla Was jeszcze na ten tydzień. 

Każdy właściciel niesfornego psiaka wie jaki to sukces. Smycz zawieszona na jednym paluszku to efekt wielu miesięcy treningu – szczerze mówiąc myślałam, że Portos postawił sobie za punkt honoru, aby nigdy nie nauczyć się chodzenia na luźnej smyczy. Taki sukces możliwy jest póki co tylko na dobrze znanych trasach, ale nie poddajemy się. Miłego wieczoru wszystkim!

***

 

Z psem przez Europę

   When Portos appeared in our life, we knew that it would bring about some commotion. Even though it wasn't easy at times, we were trying to take him everywhere it was possible – to family dinners, walks with friends, trips out of town, to cafes or to work (Portos is, in fact, my right hand). Each time we went to the beach, we chose a specially designated area for dogs. It didn't matter that when we came out of water, our towels were usually occupied (for example, by two Rottweilers). What’s important is the fact that we were able to have a life with Portos that we had dreamt about, and he seems to be happy owing to that.

   We decided to go on our first long journey at the beginning of this year – we were convinced that a ski trip would be a perfect occasion for Portos to cross the Polish border and see other parts of the world. For more trivial reasons – our whole family was travelling with us so we couldn’t leave him with anyone. The trip was almost ideal (with a small exception that I will mention later), so we had no doubt that we would take Portos on our next longer holidays.

   When it turned out that we would have to visit a town in Provence, we assumed that it's an ideal pretext to organise a longer trip. We started the planning from choosing places of accommodation. We chose Rothenburg ob der Tauber in Germany, Zermatt in Switzerland (or rather the summit of the Gornergrat), Saint-Remy and Nice in France, and Venice. We wanted our last accommodation to be somewhere in Poland. We mostly took into consideration the distances between the cities – the longest journey was the first stage, but we could easily cover it during one day, even including numerous stopovers for walks and a bowl of water for Portos.

   I've known Rothenburg since childhood and if you are searching for a scenic Bavarian town on your way to Italy or France it will be a perfect match. We stayed at Romantik Hotel Markusturm that has been managed by one family from the very beginning. We stayed overnight and hit the road on the following day. We were able to take a walk around the city with Portos, but we also took an additional stopover before the highway on a wild clearing so that he could get a run. After a few hours' ride, we reached Furka Pass in the Swiss Alps. We wanted to catch up on some kilometres so we chose travelling by train. It took us and our car (!) to the other edge of the pass. In Täsch, we left our car and took the famous glass train that took us to Zermatt. Portos was really behaving nicely while on the train. Of course, he was slightly more effervescent and was trying to look behind the window, but after a few minutes he placed his head near my legs and soon after that started to close his eyes. After half of the trip (which took half an hour) he was well asleep.

   Going back to the topic that I mentioned at the beginning of the post – during our trip there was a moment when we didn't really know what to do with Portos. We wanted to visit the famous mountain town of Cortina d'Ampezzo (Winter Olympics of 1956) and, of course, we took our pet companion along. Unfortunately, Portos started to be really impatient – he was pulling the leash, barking on all encountered dogs, and becoming ballistic each time he saw people with curly hair (yes, we were astonished by this fact as well). Keeping him short didn't help as well. After an hour, we decided to return to our apartment as sauntering with Portos wasn't pleasant in the least – neither for him nor for us. When we reached Zermatt, we knew that we have more than an hour left to the next train, and the town was dangerously reminiscent of Cortina. However, this time we were better prepared. For the last half a year we have been training walking on a leash (it is real hard work) and we were equipped with a multitude of snacks. Whenever we spotted another dog (or, God forbid, someone with an afro), we quickly took out a snack and distracted Portos. However, most of the time we were trying to talk to him in a calm voice and hide the fact that we were nervous about the whole trip ourselves. Fortunately, this time it was a piece of cake. At 6 o'clock sharp, we went on a mountain train that took us to the altitude of 3100 metres above sea level.

   A few words about the hotel on the summit of the Gornergrat as many of you were asking about it in the comments. You can reach the hotel only by train and no one will tell you about this fact when you’ll be booking your stay. Therefore, bear in mind that you should take into consideration the train tickets when calculating the price of your stay (for two people and Portos it was around PLN 1000 for a two-way ride so that's quite a lot). The advantages are that we get full catering and it's of top quality. The stay while being surrounded by stunning views and the trip to the summit of Gornergrat are a real adventure, but it would be even more pleasant if we knew about the additional expenses.

   On the following day, we got back to our car and hit the road again. We reached Provence on the early afternoon so we were able to run all the errands that took us to this town in the first place and to find some time for sightseeing around its vicinity. When it comes to the accommodation in this region of France, the choice is really wide – finding a scenic chateau is not a problem. On our first night, we slept in Chateau De Roussan. Afterwards, we moved to a real paradise on earth, which is Chateau Des Alpilles (that's right – we were already there in May). In both of these places, Portos felt really great and was amiably welcomed by the hosts.

   After two (or, in fact three) days in Provence, we headed for Cote d'Azur. Nice welcomed us with beautiful weather, and the staff of Negresco Hotel treated Portos like a king. During the check in, they patted him, and there were bowls and a special bed (which was unfortunately too small) waiting for him in the room. In the town itself, Portos also behaved well. He was even invited to a CHANEL boutique. The security worker spotted me waving to Portos through the store window, but our dog was keener on staying outside with his owner. In Western Europe, there're no restrictions concerning entering the stores with dogs. The only exceptions are patisseries and chocolate stores (I wonder why?).

   After Nice, the time has come to reach the finishing line of our trip – Venice. The attentive readers of the blog have probably noticed that I've been to this famous city on water not once and not twice. But it also happens that Portos has never been there! So he had to catch up with us. Having reached the parking (you can't drive into the city in a vehicle), we hailed a water taxi and that's how our shaggy friend travelled by a third type of transport means. In the beginning, we were slightly afraid that the boat driver (a boat that was really neat and well-maintained) wouldn’t be that happy about us taking a dog on board, but he was very surprised when we asked whether it wouldn't be a problem. As it later turned out, Venetians are really welcoming towards dogs. To such an extent that when we sat at the famous Florian cafe and ordered a breakfast, a waiter came after a moment with a flask of water and a bowl (probably it was supposed to show Portos that the water is fresh). And five minutes after that, he came back with a plate of cold cuts. We were even more surprised by that fact as we got only one slice on each of our sandwiches, and Portos got at least ten. While walking around the city streets, we felt as if we were walking with Brad Pitt instead of a dog. He stirred a commotion and often posed to photos. I think that he would like to stay longer in that city…

   During the whole trip, we didn't face any unfriendly comments, restrictions from hotel staff, waiters in restaurants, or even ticket inspectors on trains. Of course, we made sure that the hotels we had chosen allow animals, but still we were taken aback by the hospitality and the amiable approach of total strangers. The more so that we felt really bad that – when searching for a hotel in Poland on our way back – it turned out that no hotel on our route allows such a possibility. The difference was also visible on petrol stations – abroad all stations are open for animals. Unfortunately, in Poland, they weren't too welcoming. It was forbidden to enter with dogs at all of them (I wonder what happens when the weather is sweltering and the clients are travelling alone with their dogs – should they leave the dog in the trunk and count on the fact that the pet doesn’t choke?). I've been thinking for quite some time what's the reason behind it – I'm curious about your opinions on that.

   To finish off, I've got a couple of practical pieces of advice concerning travelling with a dog. From my story, it might seem that covering such a route with a pet is a piece of cake. Well that's right if you have socialised your dog enough before and allowed him to get used to driving. A well behaving dog will be a great companion – it depends only on us. Apart from a meticulous upbringing as a puppy, it's important to make sure that the dog is able to endure a two-hour drive. Also, you should take into consideration that the trip won't be as smooth as usual. You should give your dog water at least every three hours. It is also the maximum time that we can drive without taking a stop, remembering that each time we stop we should give our pet some time for a run. That's why you need to wisely choose petrol stations (in Germany, almost all of them are equipped in a special line of greenery) or take extra stopovers.

   When we reach the hotel, we cannot leave the dog in the room and leave. First, you need to unpack, then, take him for a walk, return to the room, and stay with him for a while. It's important to show the dog that you are returning to the place at which he was earlier and where the pet recognises the smell of your items. Understanding the command "stay" by the dog is also vital. After leaving the room, we should listen for a while what's going on the other side of the door. If the dog is squealing, we should return and take him for a walk, buy him something delicious and something on which he can chew for a long time, and try to leave him in the room again. I also recommend preparing a plan B (fortunately we didn't need to use it) which allows taking the dog with you.

What should we take if we are taking our dog on a long car trip?

1. Certification of rabies vaccination. In the EU, no one will check our dog at the customs, but this document is very useful in case of any unpleasant situations (which fortunately didn't happen to us). The certification is available at the vet's office where the dog received his vaccination.

2. Civil liability insurance. Generally, it's best to have such insurance as it will be useful, for example, when we cause damage to our neighbour owing to a leaking pipe, but dog owners shouldn't even hesitate to buy it. Of course, as every owner of a pet, I'm sure that my sweetest Portos would never harm a fly, but I also know that you can't foresee some situations. The insurance will also cover damage that the dog can cause in the hotel room.

3. A portable water bowl. We've got something in the form of a bowl/bottle. You can find it in each pet shop.

4. A dog bed or a favourite blanket – something that will smell like home. It will calm the dog in a hotel room and will become of use, especially if the staff doesn’t think about a dog bed.

5. Food. It's quite obvious, but it's good to think about how to transport it in advance. The container should be tightly sealed and easy to carry. Remember! During the first two days of the trip, give portions that are smaller by 1/4.

6. Snacks. Believe me that it's really important to have something that the dog loves at hand. It's best to buy something tiny that will help us to distract the pet and allow us to control his behaviour during a walk as well as something to chew that will calm him down when he stays alone in the hotel. It's also worth taking your dog's favourite toy.

7.  Muzzle. Of course, a muzzle that will allow the dog to breathe (that is to open his mouth). It didn't come in handy to us but it is always worth carrying a muzzle with you.

8. Bags. A lot of bags as the trip can make the animals really nervous influencing their basic needs. I usually choose bags that undergo recycling.

9. Seatbelts and a car mat. It is probably the most important thing without which you shouldn't embark on any longer trip. The dog should be protected with special seatbelts and sit on the rear seats and not in the trunk. We bought a special mat that protects the whole back of the car. I know that some people choose the so-called transporters. If you have any experiences with transporters, I'll be eager to read about them.

10. Sticky roller. Seemingly, it's a detail, but you will curse your pet's fur if you don't take it with you ;).

   Travelling with a dog is surely something different than a trip involving a group consisting only of homo sapiens. It requires some preparation and patience, and sometimes it may even seem cumbersome. However, sharing experiences with your best friend and looking at his happiness when he can accompany us in our subsequent adventures is a sufficient prize. We are sure that this small part of Europe is only the beginning.

* * *

   Gdy Portos pojawił się w naszym życiu wiedzieliśmy, że narobi trochę zamieszania. Chociaż czasem nie było to łatwe, staraliśmy się, aby towarzyszył nam wszędzie tam, gdzie to możliwe – zabieraliśmy go na rodzinne obiady, spacery ze znajomymi, wypady za miasto, do kawiarni czy do pracy (Portos to tak naprawdę moja prawa ręka). Gdy chodziliśmy na plażę, wybieraliśmy specjalnie wydzielony skrawek dla psów. To nic – że gdy wychodziliśmy z wody – nasze ręczniki były zwykle zajęte (na przykład przez dwa rottweilery). Portos wydaje się być szczęśliwy, najwyraźniej odpowiada mu nasz styl życia. Tak jak nam – jego. Wszystko jest tak, jak sobie wyobrażaliśmy.

   Na pierwszą daleką podróż zdecydowaliśmy się na początku tego roku – byliśmy przekonani, że wyjazd na narty to wymarzona okazja, aby Portos przekroczył granicę Polski i poznał trochę świata. Z bardziej prozaicznych powodów – cała rodzina jechała razem z nami, więc nie mieliśmy go z kim zostawić. Podróż minęła nam właściwie idealnie (z małym wyjątkiem, o którym piszę później), więc nie mieliśmy wątpliwości, że na kolejne dłuższe wakacje znów zabierzemy Portosa ze sobą.

   Kilka miesięcy temu dowiedzieliśmy się, że będziemy musieli odwiedzić pewne miasto w Prowansji. Uznaliśmy wtedy, że to świetny pretekst, aby zorganizować sobie dłuższy wyjazd. Planowanie rozpoczęliśmy od ustalenia miejsc, w których będziemy nocować. Padło na Rothenburg ob der Tauber w Niemczech, Zermatt w Szwajcarii (a właściwie szczyt góry Gornergrat), Saint-Remy i Niceę we Francji, a na koniec wybraliśmy Wenecję. Ostatni nocleg chcieliśmy znaleźć gdzieś w Polsce. Kierowaliśmy się przede wszystkim odległościami między miastami – najdłuższa trasa czekała nas na początku, ale bez problemu można ją było pokonać w ciągu jednego dnia, nawet zakładając liczne przystanki na spacery i pojenie Portosa.

   Rothenburg znam od dziecka i jeśli szukaliście kiedyś urokliwego bawarskiego miasteczka w drodze do Włoch czy Francji, to właśnie je znaleźliście. My zatrzymaliśmy się w hotelu Romantik Markusturm prowadzonym od zawsze przez jedną rodziną. Spędziliśmy tam wieczór i następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy dalej. Udało nam się przejść z Portosem po miasteczku, ale po drodze, nim wjechaliśmy na autostradę, zatrzymaliśmy się jeszcze na dzikiej polanie, aby mógł się naprawdę wybiegać. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do przełęczy Furka w Alpach Szwajcarskich. Chcieliśmy nadrobić drogi dlatego wybraliśmy transport pociągiem, który zabrał nas i nasz samochód (!) na drugi koniec przełęczy. W Täsch porzuciliśmy samochód i wsiedliśmy w słynny przeszklony pociąg, który zawiózł nas do Zermatt. Portos zachowywał się w nim naprawdę przyzwoicie, oczywiście był trochę ożywiony i próbował wyglądać za okno, ale po kilku minutach położył głowę na moich kolanach, po paru sekundach zaczął przymykać oczy, a w połowie drogi (która trwała łącznie pół godziny) spał już w najlepsze.

   Wracając do wątku, który poruszyłam na początku artykułu – w trakcie naszego wyjazdu na narty był moment, w którym za bardzo nie wiedzieliśmy, jak poradzić sobie z Portosem. Chcieliśmy odwiedzić słynne górskie miasteczko Cortina d’Ampezzo (Zimowe Igrzyska Olimpijskie 1956) i oczywiście zabraliśmy ze sobą naszego czworonożnego towarzysza. Niestety, gdy tylko wyszliśmy na główny deptak, Portos zaczął się bardzo denerwować – ciągnął smycz na wszystkie strony, obszczekiwał napotkane psy i wpadał w furię, gdy widział ludzi w kręconych włosach (tak, też nas to zdziwiło). Nie pomogło nawet trzymanie na krótkiej smyczy. Po godzinie postanowiliśmy wrócić do naszego apartamentu, bo spacerowanie zamieniło się w udrękę dla niego i dla nas. Gdy dotarliśmy do Zermatt, wiedzieliśmy, że do następnego pociągu mamy ponad godzinę, a miasteczko w niebezpieczny sposób przypominało właśnie Cortinę. Tym razem byliśmy jednak lepiej przygotowani – przez ostatnie pół roku ostro trenowaliśmy chodzenie na smyczy (to naprawdę żmudna praca) i mieliśmy ze sobą mnóstwo przysmaków – gdy tylko na horyzoncie pojawiał się pies (albo nie daj Bóg ktoś z afro na głowie), szybko wyciągaliśmy smakołyk i odwracaliśmy jego uwagę. Przede wszystkim jednak cały czas staraliśmy się mówić do niego spokojnym głosem i nie dać po sobie poznać, że sami denerwujemy się podróżą. Tym razem poszło na szczęście jak po maśle. Punkt osiemnasta wsiedliśmy do górskiego pociągu, który wyniósł nas na zawrotną wysokość 3100 metrów.

   Kilka słów o hotelu na szczycie góry Gornergrat, bo wiele z Was pytało o niego w komentarzach. Do hotelu można dotrzeć wyłącznie pociągiem i nikt nie uprzedza nas o tym fakcie, gdy dokonujemy rezerwacji. Miejcie więc na uwadze, że do kosztu noclegu trzeba doliczyć bilety (dla dwóch osób i psa w dwie strony to koszt około 1000 złotych a więc naprawdę sporo). Plusy są takie, że w hotelu dostajemy pełne wyżywienie i jest ono na wysokim poziomie. Samo nocowanie wśród takich widoków i podróż na szczyt Gornergrat jest prawdziwą przygodą, ale na pewno byłoby milej, gdybyśmy wcześniej wiedzieli o nadprogramowych wydatkach.

   Następnego dnia wróciliśmy do naszego samochodu i znów ruszyliśmy w trasę. Do Prowansji dotarliśmy wczesnym popołudniem. Mogliśmy więc załatwić sprawy, które ściągnęły nas do tego miejsca i znaleźć jeszcze trochę czasu na zwiedzanie okolicy. Jeśli chodzi o noclegi w tym rejonie Francji to wybór jest naprawdę ogromny – znalezienie urokliwej posiadłości nie jest żadnym problemem. My pierwszej nocy spaliśmy w Chateau De Roussan. Później przenieśliśmy się do prawdziwego raju na ziemi, czyli do Chateau Des Alpilles (dobrze pamiętacie – byliśmy tam już w maju). W obydwu tych miejscach Portos czuł się świetnie i był mile widziany przez gospodarzy.

   Po dwóch (a właściwie trzech) dniach w Prowansji skierowaliśmy się w stronę Lazurowego Wybrzeża. Nicea przywitała nas piękną pogodą, a obsługa w hotelu Negresco przyjęła Portosa jak króla. Przy zameldowaniu został wygłaskany, a w pokoju czekały na niego miski i specjalne posłanie (które niestety było trochę za małe). W samym mieście Portos również zachowywał się elegancko. Został nawet zaproszony do butiku CHANEL, bo wypatrzył go ochroniarz gdy machałam do Portosa przez szybę, ale wolał zostać ze swoim panem na zewnątrz. Na zachodzie Europy nie ma zakazu wprowadzania psów do sklepów. Wyjątkiem są ciastkarnie i sklepy z czekoladkami (ciekawe dlaczego?).

   Po Nicei przyszedł czas na finał naszej podróży – Wenecję. Baczne obserwatorki bloga na pewno zauważyły, że w słynnym mieście na wodzie byłam nie raz i nie dwa razy. Ale tak się składa, że Portos nie był ani razu! I trzeba to było nadrobić. Po dotarciu na parking (do Wenecji w ogóle nie można wjeżdżać samochodami) zamówiliśmy taxi wodne i tym sposobem nasz włochaty przyjaciel zaliczył trzeci środek transportu. Z początku trochę się obawialiśmy, że kierowca łodzi (która była bardzo ładna i zadbana) będzie kręcił nosem na psa, ale ten bardzo się zdziwił, gdy zapytaliśmy, czy to nie problem. Jak się potem okazało wenecjanie są wobec psów bardzo gościnni. Do tego stopnia, że kiedy usiedliśmy w słynnej kawiarni Florian i zamówiliśmy śniadanie, po chwili przyszedł do nas kelner z karafką wody i miską (chyba chodziło o to, aby Portos miał pewność, że jego woda jest świeża). A pięć minut później wrócił z talerzem szynki. To zaskoczyło nas podwójnie – bo w naszych kanapkach było tylko po jednym plasterku, a Portos dostał ich chyba z dziesięć. Przechadzając się z nim ulicami miasta mieliśmy wrażenie, jakby towarzyszył nam nie pies, a Brad Pitt. Wzbudzał spore poruszenie i często pozował do zdjęć. Myślę, że chciałby tam zostać na dłużej…

   W ciągu całej naszej podróży nie spotkaliśmy się z żadną krzywą uwagą, ani obostrzeniami ze strony obsługi hotelowej, kelnerów w restauracjach czy chociażby kontrolerów biletów w pociągach. Oczywiście, wcześniej upewniliśmy się, że hotele, które wybraliśmy dopuszczają zwierzęta, ale i tak byliśmy zaskoczeni gościnnością i przyjaznym nastawieniem ze strony zupełnie obcych ludzi. Tym bardziej było nam przykro kiedy – szukając w drodze powrotnej hotelu na południu Polski  – odkryliśmy, że żaden hotel na naszej trasie nie dopuszcza takiej możliwości. Różnicę zauważyliśmy też na stacjach benzynowych – zagranicą można było z psem wejść do każdej. W Polsce niestety kręcili na nas nosem. Wszędzie obowiązywał zakaz wprowadzania psów (jestem ciekawa co mają zrobić klienci, gdy na zewnątrz panuje ukrop, a podróżują sami z psem – zostawić go w bagażniku i liczyć, że się nie udusi?). Długo zastanawiałam się z czego to wynika – chętnie poznam Wasze zdanie na ten temat.

   Na koniec kilka konkretnych porad na temat podróżowania z psem. Z mojej opowieści wynika, że pokonanie takiej trasy z czworonogiem to bułka z masłem. Owszem, jeśli wcześniej odpowiednio socjalizowaliśmy psa i przyzwyczajaliśmy do jazdy samochodem. Dobrze ułożony pies będzie świetnym towarzyszem – zależy to tylko od nas. Poza skrupulatnym wychowywaniem w wieku szczenięcym, trzeba się też upewnić, że pies bez problemu jest w stanie wytrzymać dwie godziny w samochodzie. Nastawcie się też na to, że podróż nie będzie przebiegała tak płynnie jak zwykle. Psa trzeba nawadniać minimum co trzy godziny, jest to też maksymalny czas na jaki możemy sobie pozwolić bez przystanku, pod warunkiem, że gdy już gdzieś się zatrzymujemy, to dajemy mu szansę na wybieganie się. Musicie więc z rozmysłem wybierać stacje benzynowe (w Niemczech prawie każda stacja posiada specjalny pas zieleni) albo robić ekstra przystanki.

   Gdy dotrzemy do hotelu nie możemy po prostu zamknąć psa w pokoju i wyjść. Należy najpierw się rozpakować, później wziąć psa na spacer, wrócić razem z nim do pokoju i znów chwilę z nim posiedzieć. To ważne, aby pies zobaczył, że wracacie do miejsca, w którym był już wcześniej i w którym czuje zapach Waszych rzeczy. Niezbędna jest też tutaj umiejętność rozumienia przez psa komendy „zostań”. Po wyjściu z pokoju powinniśmy przez chwilę posłuchać, co się dzieje po drugiej stronie drzwi. Jeśli pies piszczy i skrobie drzwi – no cóż, powinnyśmy wrócić, znów wziąć psa na spacer, po drodze kupić dla niego coś pysznego, co będzie długo gryzł i znów spróbować go zostawić. Proponuję jednak przygotować sobie plan B (u nas na szczęście nie był potrzebny), który dopuszcza zabranie ze sobą psa.

Co musimy wziąć ze sobą, jeśli wybieramy się z psem w daleką podróż samochodem?

  1. Zaświadczenie o szczepieniu przeciwko wściekliźnie. Na terytorium Unii Europejskiej nikt nie będzie sprawdzał naszego psa na granicy, ale ten papier jest naprawdę bardzo przydatny w razie jakichkolwiek przykrych sytuacji (które nam się na szczęście nie przytrafiły). Zaświadczenie można dostać od weterynarza, u którego pies był szczepiony.

  2. Ubezpieczenie cywilne. Najlepiej w ogóle mieć takie ubezpieczenie, bo przyda się chociażby wtedy, gdy zalejemy sąsiada, natomiast właściciel psa powinien wykupić sobie takie ubezpieczenie bez zastanowienia. Oczywiście, jak każdy właściciel czworonoga jestem przekonana, że mój najsłodszy Portosik nigdy w życiu nie skrzywdziłby muchy, ale wiem też, że niektórych sytuacji się nie przewidzi. Ubezpieczenie pokryje także szkody, które pies może wyrządzić na przykład w pokoju hotelowym.

  3. Przenośna miska na wodę. My mamy coś w rodzaju misko-butelki. Znajdziecie ją w każdym sklepie zoologicznym.

  4. Posłanie. Albo ulubiony kocyk. Czyli coś, co będzie pachnieć domem. Na pewno uspokoi to psa w pokoju hotelowym i przyda się, szczególnie jeśli obsługa nie pomyślała o posłaniu.

  5. Jedzenie. To dość oczywiste ale warto zawczasu pomyśleć o tym, w czym je przewieziemy. Pojemnik powinien być szczelnie zamknięty i łatwy do przenoszenia. Aha! Przez pierwsze dwa dni podróży dawajmy o 1/4 mniej karmy niż zwykle.

  6. Smakołyki. Uwierzcie mi, to naprawdę ważne, aby mieć pod ręką coś, za czym szaleje nasz pies. Najlepiej kupić coś malutkiego czym będziemy odwracać uwagę psa albo go przywoływać w trakcie spaceru i coś do pogryzienia, co uspokoi go na przykład gdy zostanie sam w hotelu. Warto też zabrać ulubioną zabawkę.

  7. Kaganiec. Oczywiście taki, który pozwoli psu ziać (czyli otworzyć pysk). Nam się nie przydał ale zawsze warto go mieć.

  8. Woreczki. Duuużo woreczków bo psy mogą z nerwów załatwiać się częściej niż zwykle. Ja wybieram takie, które poddają się recyklingowi.

  9. Pasy i mata do samochodu. To chyba najważniejsza rzecz, bez której nie powinniście wyruszać w żadną dalszą podróż. Pies musi być zapięty i siedzieć na tylnym siedzeniu, nie w bagażniku. My kupiliśmy specjalną matę która zabezpiecza cały tył samochodu. Wiem, że niektórzy wybierają tak zwane transportery. Jeśli ktoś ma z nimi jakieś doświadczenia to chętnie o nich przeczytam.

  10. Rolka do ubrań. To niby taki szczegół ale będziecie przeklinać sierść Waszego psa jeśli o niej zapomnicie ;).

   Podróżowanie z psem na pewno jest inne niż wyjazd samych przedstawicieli gatunku homo sapiens. Wymaga przygotowania i cierpliwości, a niekiedy może wydawać się uciążliwe. Dzielenie przeżyć ze swoim najlepszym przyjacielem, obserwowanie jego szczęścia, gdy może nam towarzyszyć w kolejnych przygodach jest jednak wystarczającą nagrodą. My jesteśmy pewni, że ten skrawek Europy to dopiero początek.

Piękna Szwajcaria w tle. Jesteśmy już po wizycie w Rothenburgu i pędzimy do przełęczy Furka. Poniżej możecie zobaczyć jak wygląda przenośna misko-butelka dla psa.  Szybki deser w oczekiwaniu na pociąg. Kawiarnia była skromna, nie można w niej było płacić kartą, ale psy były bardzo mile widziane. Pies który jeździł koleją. Portos jednego dnia zaliczył aż trzy pociągi. Urocze miasteczko Zermatt. To właśnie tu najbardziej obawialiśmy się o zachowanie Portosa. Tym razem poszło nam jednak znacznie lepiej niż ostatnio…Jedziemy górską kolejką na szczyt Gornergrat. A ta strzelista i złowrogo wygladająca góra to oczywiście Matterhorn. Dotarliśmy na szczyt. Warunki pogodowe idealne dla narciarzy. A hotel trochę jak z horrou… Na szczycie przywitała nas temperatura bliska zeru, ale tego akurat się spodziewałam. Do torby zapakowałam buty UGG i prototyp naszego zimowego swetra – prosto z zakładu dziewiarskiego. Jestem nim naprawdę zachwycona. Uważam, że nie ustępuje jakością nawet słynnym norweskim swetrom – jest wyjątkowo ciepły, niegryzący i ma taki wzór o jakim zawsze marzyłam. Do sprzedaży powinien wejść w listopadzie wraz z innymi swetrami z serii premium.  

Następnego dnia rano. Czekamy na pociąg powrotny. Miło było spotkać kilka innych psiaków – chociaż po cichu liczyłam, że Portos będzie pierwszym psem, który zdobędzie tak wysoki szczyt ;). Po zimowych krajobrazach pozostało ledwie wspomnienie. Kilka godzin później byliśmy już w słonecznej Prowansji. Zatrzymaliśmy się niedaleko naszego ukochanego miasteczka Saint-Remy, które słynie z najpyszniejszych melonów na świecie. Na stole widać pierwsze ślady nadchodzącej jesieni. Po dwóch dniach biegania po francuskich posiadłościach i odkrywania nowych zapachów Portos ledwo żył. Był tak grzeczny, że nawet smycz nie była potrzebna. Chodził za nami krok w krok. A taki widok zastaliśmy gdy wróciliśmy z kolacji. Portos wie, że nie wolno mu wchodzić do łóżka i zwykle nie robi tego gdy jesteśmy w mieszkaniu. Czeka aż wyjdziemy, a gdy tylko usłyszy, że wracamy od razu zeskakuje – dowody jego wizyty na naszych poduszkach niestety zostają. Tym razem Portos nawet nie drgnął, gdy weszliśmy do pokoju. Musiał być naprawdę zmęczony…Po Prowansji przyszedł czas na Niceę.  No cóż… znów pełna klęska. Nie wiem czy to ta hotelowa pościel tak go ośmieliła, że mimo naszych krzyków i protestów postanowił zaryzykować, wskoczyć i zobaczyć co się stanie. Wyszliśmy z założenia, że to co dzieje się w Nicei… zostaje w Nicei.  Do Wenecji dotarliśmy wieczorem. Zamówiliśmy taxi wodne i 15 minut później byliśmy już w naszym apartamencie (Palazzo Volpi). Słynna Cafe Florian na placu św. Marka. Poza menu każdy gość dostaje od razu repertuar orkiestry, która gra tuż obok. To właśnie tu Portos dostał talerz szynki. 

Tak, dobrze widzicie. To Portos w weneckiej gondoli, czyli idealny finał naszej europejskiej podróży. Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca tego wpisu i wraz z Portosem życzymy udanego weekendu!

***

 

 

Last Month

August is almost over so it's time to invite you for another summary of the last weeks. I'm a great fan of autumn and winter, and since the weather has given us so many sunny days I have completely forgotten about the feeling of nostalgia – I'm even slightly glad that the times of thick sweaters and tea with cloves are coming. Before that comes, see a few sweltering retrospects!

* * *

Sierpień już prawie za nami, więc wypada zaprosić Was na kolejne zestawienie z ostatnich tygodni. Jestem wielką fanką jesieni i zimy, a ponieważ w tym roku pogoda podarowała nam wiele słonecznych dni to zupełnie obce jest mi poczucie nostalgii – trochę nawet się cieszę na grube swetry i herbatę z goździkami przy naszym piecyku. A póki to nastąpi, zobaczcie kilka upalnych retrospekcji!

Muzeum Żandarma w Saint Tropez. Zachwyci każdego fana Louisa De Funès. Można w nim zobaczyć między innymi oryginalny samochód, którym podróżował Żandarm czy jego biuro na posterunku. 1. Biurko żandarma. // 2. Taki widok jest całkiem w porządku. // 3. Deser idealny czyli truskawki z bitą śmietaną. We Francji też to lubią ;). // 4. Kto nie oglądał legendarnego Louisa De Funès i jego zabawnych historii musi nadrobić braki w weekend! //"Ile razy mam powtarzać, że porucznika nie ma. Poszedł aresztować nudystów na plaży. Nie mam pojęcia kiedy wróci".1. Ten "Look of The Day" pojawił się w ostatnią niedzielę. // 2. Marina w Gdyni? Nie! To port w Saint Tropez. // 3. Górzyste i średnio przyjazne zejście do Escalet Beach. // 4. Pierwszy dzień wyjazdu, a ja już zakochana. //1. Ten "look" możecie zobaczyć tutaj. // 2 i 3. Kilka kadrów z malowniczego miasteczka. // 4. Odbieramy fotografie, które wywołaliśmy na miejscu. Czekając nie miałam co robić ;). //

To zaszczyt siedzieć na miejscu gwiazdy! Cafe Senequier słynie z białego nugatu i… swoich gości. Nieprzerwanie od lat 50 artyści i wielkie gwiazdy przesiadują na czerwonych krzesłach i przypatrują się jachtom wpływającym do malutkiego portu. Uliczki Saint Tropez skąpane w popołudniowym słońcu… Nie dziwię się, że wszyscy mają pozasłaniane okna!

Włosy wysuszone na słońcu, brak makijażu i stylowe japonki ;). Czyli "blogerka ma wolne". Moja sukienka jest od Bynamesakke. 

Takie zachody słońca na plaży tylko w Saint Tropez.  Taki poranek poproszę każdego dnia! Jogurt naturalny, jabłko, banan i trochę miodu spadziowego.  Był sztorm, słońce i wiatr, więc łatwo można było poczuć morską atmosferę. W tym roku chciałyśmy pokazać, że nie warto szukać plenerów do sesji za granicą. Zimową kampanię dla MLE Collection przygotowałyśmy na naszym morzu. Myślę, że każda z nas nie raz oberwała żaglem w głowę ale było warto!A tutaj kilka kadrów z backstage'u. Pierwsze dwa zdjęcia z sesji pojawiły się już na stronie. Ta bossmanka właśnie dziś wejdzie do sprzedaży. Od kilku dni możecie też już kupić sweter, który widzicie poniżej. Na wszystkie zdjęcia z sesji trzeba poczekać do przyszłego tygodnia.  1. To jedyna chwila, gdy stał w bezruchu i mogłam go uwiecznić na zdjęciu. // 2. Pora na… śniadanie! // 3. Moje okulary i jej spódnica. Panterka rządzi. // 4. Nasz flagowy produkt… //

Po sesji na polskim morzu udałam się do Warszawy. Zdjęcia do kampanii to jedno, ale trzeba jeszcze przygotować materiał na Instagram MLE Collection. To dlatego mam na sobie kozaki i sweter ;).1.  Czy tak popularne ostatnio „superfoods” naprawdę mogą zdziałać cuda? Więcej informacji znajdziecie w tym wpisie.  // 2. Z dziewczynami. // 3. Pierwsze ślady jesieni w Warszawie. // 4. My z Portosem mamy za sobą jedną dłuższą wyprawę na narty i właśnie szykujemy się do kolejnej. //

Tym razem warszawki widok na koniec. Udanego weekendu dla wszystkich!

 

 

5 filmów, które spodobają się i jej i jemu

   It is said that people can be divided into those who dream to spend their Friday evening in the company of their significant other and an appropriate stock of food while watching a movie and into those who dream about the same situation but have no idea what movie to watch and simply choose to attend a party instead. To save your liver, I've decided to prepare today's post about five movies for two.

1. "Perfect Strangers"

This movie is worth watching with your significant other not only because it shows the nature of today's relationships. This bitter-sweet comedy-drama is funny, captivating, and you can't really say that it's flat. The whole story is based on a meeting of friends who are supposed to reveal the contents of their smartphones to remaining guests. The director wreak his rage on the protagonists and tries to prove that telling the whole truth is not always the best solution. And one more thing! Before watching the film, make sure that you'll be able to show the contents of your mobile phone to your partner because after the movie, it can be difficult to weasel out of it ;))).

* * *

Podobno ludzie dzielą się na takich, którzy w piątkowy wieczór marzą tylko i wyłącznie o tym, aby w towarzystwie drugiej połówki i odpowiedniego zapasu jedzenia odpalić na komputerze film oraz na takich, którzy też o tym marzą, ale nie mają pojęcia jaki film wybrać i z braku laku idą na imprezę. Z troski o Waszą wątrobę przygotowałam więc dzisiejszy wpis o pięciu filmach dla dwojga. 

1. "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie"

   Ten film warto obejrzeć we dwójkę nie tylko dlatego, że pokazuje nam naturę dzisiejszych związków. Ta słodko-gorzka tragikomedia jest zabawna, wciągająca, a przy tym nie można nazwać jej płaską. Cała akcja kręci się wokół spotkania znajomych, którzy muszą pokazywać zawartość swoich smartfonów pozostałym gościom. Reżyser pastwi się nad swoimi bohaterami i próbuje udowodnić, że mówienie całej prawdy nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem. Aha! Przed obejrzeniem tego filmu upewnijcie się, że będziecie gotowi pokazać swój telefon partnerowi, bo po seansie może być ciężko się z tego wywinąć ;))).  

2. "Heartbraker"

Each time when someone hasn't seen that movie, I howl like a coyote and then begin a five-minute monologue on the advantages of this French production. It is a very lightweight comedy – nothing sophisticated – but the cast itself should give you some food for thought. In case of that movie, the director did not choose goofy actors and actresses who have no other ambitious roles in their movie resume (as it often happens in case of American romantic comedies). Vanessa Paradis is well known, but Romain Duris will surely be a surprise to some. The outfits of the female protagonist are pleasant to the eye, not to mention Monaco itself where the movie takes place. If you like witty, but not vulgar humour and would like to spend a nice evening, the trials and tribulations of a professional don juan, Alex, will surely live up to these expectations.

* * *

2. "Heartbraker. Licencja na uwodzenie."

   Za każdym razem wyję jak kojot, gdy jakiś zapytany przeze mnie osobnik odpowiada, że nie widział tego filmu, a następnie rozpoczynam pięciominutowy monolog o zaletach tej francuskiej produkcji. To lekka komedia – nic wyszukanego – ale sama obsada powinna dać do myślenia. W tym przypadku nie zaangażowano bowiem głupkowatych aktorów, którzy w swoim CV nie mogą pochwalić się żadnymi ambitniejszymi rolami (tak jak często ma to miejsce w amerykańskich komediach romantycznych). Vanessę Paradis znają wszyscy, ale Romain Duris na pewno będzie dla niektórych z Was zaskoczeniem. Miłe dla oka są stroje głównej bohaterki i oczywiście Monako, w którym rozgrywa się większość scen. Jeśli lubicie błyskotliwy, a nie wulgarny humor i chcecie miło spędzić wieczór to perypetie zawodowego uwodziciela, Alexa, na pewno sprostają temu wyzwaniu. 

3. "Good Year"  

   Why do I think that it's a good movie for two? With its atmosphere, it reminds me of my favourite "Chocolat " with Jueliette Binoche, but this film production didn't brought my male friends to their knees. However, with "Good Year" it's different. The protagonist is the cynical Max (Russel Crowe), a London broker, who got lost somewhere along his way to successful life and money. When he receives a letter informing him that his beloved uncle Henry is dead, he goes to Provence with a bad grace to sort out the legacy. There is an old Chateau waiting for him there, his uncle's unfinished love stories, and the beautiful Marion Cotillard. The landscapes, music, ambiance, actors and actresses – everything falls in place making the movie slightly trivial, but we all know that such movies are the best to watch.

* * *

3. "Dobry rok"

   Dlaczego uważam, że to dobry film dla dwojga? Klimatem przypomina mi nieco moją ukochaną „Czekoladę” z Juliette Binoche, ale ta produkcja niestety nie rzuciła na kolana męskiej części moich znajomych. Z „Dobrym rokiem” jest inaczej. Główną rolę gra cyniczny Max (Russel Crowe), londyński makler, który goniąc za sukcesem i pieniędzmi trochę się zagubił. Gdy przychodzi do niego list z informacją, że jego ukochany wuj Henry nie żyje, z niechęcią jedzie do Prowansji, aby uporządkować sprawy spadkowe. Na miejscu czeka na niego zapuszczone Chateau, niedokończone historie miłosne wuja i piękna Marion Cotillard. Krajobrazy, muzyka, nastrój, aktorzy – wszystko gra tak, jak powinno, co czyni film nieco banalnym, ale wiemy przecież, że takie ogląda się najlepiej. Jeśli macie taką możliwość to obejrzyjcie film w wersji oryginalnej, bo polskie tłumaczenie niestety nie jest najlepsze. 

4. "The Talented Mr Ripley"   

   If you like "English Patient" (and I won't believe that it could be different), you should definitely see another Anthony Minghella's piece. "The Talented Mr Ripley" is a multidimensional movie and it's really difficult to categorise it as one genre – men will like it for the criminal thread, women will surely appreciate the beauties of the Italian Amalfi Coast and top-rated cast – Matt Damon, Gwyneth Paltrow, and Jude Law (not forgetting about Cate Blanchett, who'll also appear on screen). 

* * *

4. "Utalentowany pan Ripley" 

   Jeśli spodobał Wam się „Angielski pacjent” (a nie wierzę, że mogło być inaczej) to koniecznie obejrzyjcie kolejne dzieło Anthony'ego Minghella. „Utalentowany pan Ripley” to film wielowymiarowy i ciężko przypisać go do jednego gatunku – mężczyznom spodoba się wątek kryminalny, kobiety na pewno docenią uroki włoskiego wybrzeża Amalfi i gwiazdy światowego kina – Matta Damona, Gwyneth Paltrow oraz Jude Law'a (nie zapominając o Cate Blanchett, którą również zobaczycie na ekranie).  

5. "Tell No One"  

   It is another French movie on my list, but it has nothing to do with the comedy genre. "Tell No One" is the adaptation of Harlan Coben's book of the same title. A paediatrician, whose wife died soon after they got married, receives a mysterious e-mail. The message reveals that his beloved wife is still alive…Some of you will probably recognise the leading actor. It is François Cluzet who starred in such iconic movies as "The Intouchables" (by the way, it's also a great movie that just has to be seen).

* * *

5. "Nie mów nikomu"

   To kolejny francuski film na mojej liście tyle, że ten mało ma wspólnego z komedią. „Nie mów nikomu” to ekranizacja pierwszej powieści Harlana Cobena o tym samym tytule. Pediatra, którego żona umarła niedługo po ślubie, otrzymuje tajemniczego e-maila. Z listu wynika, że ukochana jednak żyje… Część z Was rozpozna pewnie aktora grającego główną rolę. To François Cluzet, który grał w kultowych już "Nietykalnych" (swoją drogą to również świetny film, który trzeba zobaczyć). 

 

Last Month

   I'll have a few reasons to remember this month for a very long time.Thankfully, I've got photos that will remind me about everything many years after the events.On this sweltering evening, I'd like to show you a short summary of a few recent weeks, and I'm praying for a storm like an Indian shaman – who would have thought that summer will bring us so many hot days.

* * *

   Będę mieć kilka powodów, aby ten miesiąc zapamiętać na bardzo długo. Dobrze, że mam zdjęcia, które po latach będą mi o wszystkim przypominać. W ten upalny wieczór zapraszam Was na krótkie zestawienie z ostatnich kilku tygodni i niczym indiańska szamanka modlę się o burzę – kto by pomyślał, że lato dostarczy nam tyle gorących dni. 

***  

   Gdy po raz pierwszy przeczytałam wiadomość o tym, że ktoś jest zainteresowany wydaniem mojej książki za granicą, szybko uznałam, że to pewnie jakaś prowokacja dziennikarza o kiepskim poczuciu humoru. Nagle wszystkie cytaty o „girlpower” i motywacyjne frazesy o wierze we własne możliwości schowały się gdzieś za kobiecą niepewnością. Wydawnictwo „Stary Lew” okazało się jednak prawdziwe – wśród jego perełek znalazłam nawet słynne „Mapy” Aleksandry i Daniela Mizielińskich, co od razu wzbudziło moje zaufanie. „No dobrze, ale od samej propozycji do publikacji jest jeszcze długa droga i wydawnictwo w każdej chwili może się rozmyślić” – pomyślałam, niczym godna następczyni zawsze pozytywnego Kłapouchego. Nawet gdy na moje konto wpłynęła zaliczka postanowiłam dalej trzymać wszystko w sekrecie i wciąż powtarzałam sobie, że to nie może być prawda. Ale gdy do moich drzwi zapukał kurier z zagraniczną przesyłką i egzemplarzem mojej książki w obcym języku, czułam się naprawdę dumna – ktoś poza Polską docenił moją pracę, chociaż mało kto słyszał tam o moim blogu czy rodzinnych konotacjach. Naprawdę dziwne uczucie. Od niedawna na Ukrainie, po ukraińsku, w ukraińskich księgarniach można kupić mój „Elementarz Stylu”.

1. Wieczory i odurzający zapach lilii. // 2. Letni plener do wpisu o "slow life" który możecie zobaczyć tutaj. // 3. Z okazji wydania książki mieliśmy małe świętowanie – Portos jak zwykle zajął honorowe miejsce. // 4. Moje ulubione śniadanie w ostatnich dniach – zimny jogurt naturalny, garść borówek, pokruszone herbatniki bezglutenowe, miód i łyżka syropu klonowego. //Po latach znów zawitałam do Rzymu. 1. W oczekiwaniu na…? // 2. Istnieją legendy związane z liczbą wrzucanych monet – jedna ma zapewnić powrót do Rzymu, dwie – romans, trzy – ślub. // 3. Dobrze się siedzi w miłym towarzystwie. // 4. // Fontanna na Piazza Navona. //

Czekając na koniec siesty…

   Na tym zdjęciu jestem otoczona przez sześć kobiet, dzięki którym wiele się nauczyłam – przede wszystkim o samej sobie. Dzięki nim jestem silniejsza i szczęśliwsza. Ale wiem też, że ich siła nie wynika z tego, że wszystko w życiu szło im jak po maśle. Są silne bo napotykały na przeszkody, które musiały pokonać.Tyle razem przeżyłyśmy, że gdy słyszę piosenkę „This is a Man’s World” to zastanawiam się czy autor tych słów sobie żartował czy po prostu tak bardzo się mylił.

Czyste natręctwo.

Fontanna di Trevi skąpana w porannym słońcu. 

Włoskiego jedzenia i rozmów nigdy za wiele. 

1. i 4. Piazza Navona // 2. Włoskie specjały. We Włoszech nigdy nie ma problemu z dostępnością bezglutenowego makaronu w restauracjach. // 3. Uwielbiam banalne zdjęcia na wakacjach. // 

Rzymskie koloseum o zachodzie słońca.

   Włoskie przepisy w mojej kuchni. A właściwie ich uproszczona wersja. To danie przygotowuję głównie wtedy, gdy jestem bardzo głodna, ale nie mam najmniejszej ochoty na gotowanie. Wystarczy podsmażyć na oliwie z oliwek, rozgnieciony czosnek i pokrojone pomidory, doprawić i dodać do ugotownego makaronu. Podawać koniecznie ze świeżą bazylią. 

Czas na kolację! Pod tym zdjęciem dostałam od Was mnóstwo pytań o t-shirt i spodnie (wybrałam kolejno xs i 32). Na obydwa produkty (i na wszystko co nie jest przecenione) możecie wykorzystać kod makelifeeasier20 dzięki któremu otrzymacie 20% zniżki w sklepie NA-KD1. Przygotowania do kolejnej sesji dla MLE Collection. // 2.  Chyba cała Polska zjechała się do Trójmiasta – na szczęście jest tu jeszcze kilka miejsc, gdzie można znaleźć odrobinę przestrzeni dla siebie // 3. "Chwila" z rowerem. // 4. Naprawdę czasem mu się wydaje, że go nie widzę. //

   Jestem zakochana w tych polskich kosmetykach! KOI to mała rodzinna firma – testując produkty widziałam, że w każdy włożono serce. Kremy pachną pięknie, są przy tym delikatne i mają przyjemną konsystencję. Zakochałam się też w toniku, którego zwykle nie używam ale w upały robię wyjątki. Kosmetyki zawierają wysokie stężenia substancji aktywnych. Jeśli macie wątpliwości od którego produktu zacząć to wybrałabym ultranawilżający krem do twarzy. 

1. Lipcowe śniadanie. // 2. …i lipcowe wieczory.  // 3. Kosmetyki KOI w zestawie podróżnym. Już je pakuję do walizki na wakacje! :) // 4. Nadal nie mogę w to uwierzyć! A polskie wydanie możecie nadal kupić tutaj (koniecznie wybierzcie opcję w twardej okładce, jest ciut droższa ale o niebo fajniejsza – gwarantuję :)). //Upały nie dają żyć i bez wiatraka nie wyobrażam sobie przetrwania nocy w mieszkaniu… Zawsze razem. Lato wciąż trwa a my myślami jesteśmy już w okresie karnawałowym… co powiecie na sylwestrową sukienkę z takiego materiału?

Lato w pełni więc cieszmy się nim póki jest. Spokojnego wieczoru!

***