Macierzyństwo w świecie mody. Inne niż kiedyś, bo w ogóle istnieje.

   Byłabym nazbyt dosłowna, gdybym powiedziała, że macierzyństwo kiedyś „nie było w modzie”, bo przecież kobiety rodziły i wychowywały dzieci od zawsze, niezależnie od społecznych zmian, wydarzeń historycznych, a już na pewno – niezależnie od trendów. Nie skłamię jednak, jeśli stwierdzę, że do niedawna temat bycia mamą w świecie mody właściwie nie istniał, a jeśli już się pojawiał, to albo w kontrowersyjnych nagich sesjach ciężarnych gwiazd (wszyscy pamiętamy okładkę z Demi Moore z 1991 roku), albo w ramach podziwu dla modelek, którym w błyskawicznym tempie udało się zatrzeć ślad na swoich ciałach, że to dziecko w ogóle się pojawiło. A to właściwie tylko potwierdzało teorię, że dla prawdziwego obrazu ciąży i opieki nad małym człowiekiem nie ma przestrzeni w topowych magazynach, że tych tematów nie da rady przedstawić tak, aby wpisywały się w kampanię reklamową Louis Vuitton, zestawienie produktów do makijażu od Sisley czy Chanel, sylwetek z pokazów Chloe czy relacji z wystawy nowoczesnego artysty. I to mimo tego, że kobiety w tak zwanym wieku rozrodczym stanowiły główną grupę odbiorców marek luksusowych.

   Jeszcze w 2009 roku Internet piał z zachwytu nad Heidi Klum za to, że pięć tygodni po porodzie wystąpiła w pokazie Victoria's Secret. Dziś bardziej doceniamy te gwiazdy, które po takim samym czasie pokazują nieidealny brzuch i otwarcie mówią o tym, że potrzebują jeszcze trochę czasu. Blake Lively, ulubienica takich marek jak Chanel, opowiedziała w wywiadzie „o sama wiesz czym” czyli o dotychczas najbardziej wypieranym przez magazyny kobiece temacie – połogu. Beyonce dodała otuchy milionom kobiet, opowiadając o utracie ciąży. Wreszcie – influencerki, które (czy nam się to podoba czy nie) stały się głównymi modowymi wyroczniami, zupełnie nie miały ochoty na ukrywanie zmian w swoim życiu, więc gdy zostawały mamami, dzieci pojawiały się w ich codziennych relacjach. Te decyzje dziwią mniej, gdy uświadomimy sobie, że takie mamy są zwykle, jak to się kolokwialnie mówi: na własnej działalności, a to oznacza, że urlopy macierzyńskie, które im przysługiwały były marne. Najczęściej postanawiały więc godzić pracę z opieką nad dzieckiem i nie uciekać od związanych z nimi tematów. I tu nagle w przestrzeni publicznej (bo Instagram i inne media społecznościowe już do takiej przestrzeni się zaliczają) okazało się, że nawet bardzo modna świeżo upieczona mama potrzebuje laktatora, stanika do karmienia, zastanawia się czy puścić dziecko do żłobka albo kiedy zacząć naukę angielskiego. I że w swoich dylematach nie jest odosobniona.

   A potem nastał rok 2020, przyszła do nas epidemia i sprawiła, że do „niezależnych influencerek” dołączyły także kobiety, które do tej pory pokazywały w sieci wyłącznie swoją pracę. Redaktorki magazynów, właścicielki marek odzieżowych, projektantki, producentki sesji i gwiazdy filmowe – wszyscy musieliśmy zamknąć się w domach (z dziećmi), więc jeśli któraś z tych kobiet przez ostatni rok chciała dodać na swój profil nowe treści, to nie mogła już ograniczyć się do zdjęcia z czerwonego dywanu czy pokazu. To by nie przeszło – po pierwsze dlatego, że takie wydarzenia się nie odbywały, po drugie dlatego, że nie chciałyśmy już tego oglądać. Niektóre z nich postanowiły zejść z piedestału pod tytułem „jestem ponad recenzję bodziaków i nie noszę przy sobie pieluch” i chyba wyszło im to na dobre. Okazało się, że one też pchają wózki na spacerach (i wcale nie mają wtedy na nogach szpilek), a wieczorami robią w swoich minimalistycznych kuchniach popcorn i oglądają z córkami „101 dalmatyńczyków”. Pojawienie się tematu macierzyństwa w sferach zarezerwowanych na to co „glam i fancy” to oczywiście wynik również innych szerszych zmian. Od kilku lat kobiety coraz skuteczniej przejmują stery i to one – nie media, nie mężczyźni – kontrolują narrację na temat swojego ciała, wyborów życiowych, macierzyństwa. I coraz częściej mają w nosie, że może się to komuś nie spodobać. A co jest w tym wszystkim najlepsze? Że wbrew obawom niektórych, właśnie takie treści zdobywają największy poklask i zainteresowanie odbiorców. Czy to znaczy, że moda i dziecko pod pachą jednak wcale się nie wykluczają?

1. Popyt zawsze kreuje podaż. O ile ktoś najpierw powie głośno czego tak naprawdę chce.

   Jeśli przeszukamy archiwa amerykańskiego Vogue'a z ostatnich kilku miesięcy okaże się, że w magazynie od zawsze uważanym za synonim mody najwyższych lotów, zaczęły pojawiać się artykuły o problemach w karmieniu piersią, powrocie do pracy, niepłodności i innych kobiecych rozterkach. Podejrzewam, że nie jest to jednak wynik wspaniałomyślności redaktorek – po prostu każdy wyczuwa gdzieś pod skórą, że moda w rozumieniu abstrakcyjnym coraz rzadziej do nas trafia, jeśli nie może mieć odzwierciedlenia w codziennym życiu. Chcemy czytać o prawdziwych rzeczach, a niestety odpowiednia bielizna do porodu dotyczy po równo wszystkich mam – tych pracujących w laboratorium, szkole czy w agencji pr-owej.

   Marki luksusowe, które od zawsze narzucały rytm temu, co będzie na topie, chyba wyczuły, że świadomość naszych potrzeb się zwiększa i muszą się bardziej wysilić, jeśli mamy identyfikować się z kreowanym przez nich stylem. Zrozumiały, że zapraszając do współpracy wyłącznie bezdzietne dwudziestolatki właściwie zamknęły się na sporą część kobiet, które owszem lubią markowe torebki i zakupy w net-a-porter, ale w nowych butach muszą też odprowadzić dziecko do przedszkola, no i nie bardzo odpowiadają im fasony z odkrytym brzuchem. Tę zmianę, znając kulisy „influencerskich współprac”, widzę na Instagramie jak na dłoni – wspominana już przeze mnie kiedyś Pernille Teisbeak, mama trójki dzieci, która od roku rzadko pokazuje się w stylu innym niż „artleisure” jeszcze nigdy nie realizowała tak wielu działań z topowymi modowymi markami (Hermes, Saint Laurent, Prada, Chanel – do wyboru, do koloru). Żadnej z nich nie przeszkadza, że między minimalistycznymi fotografiami pojawiają się także filmiki ze śmiejącym się bobasem i linki do artykułów o depresji poporodowej. Ale nie zawsze tak było.

   Największy wpływ na zmianę podejścia wielkich koncernów do tematu macierzyństwa miały kobiety, których pozycja w świecie mody była na tyle silna, że nie bały się chociażby utraty kontraktów, jeśli za bardzo pokazywały swoje nowe matczyne oblicze. Do tego grona z pewnością można zaliczyć Chiarę Ferragni. Chociaż nie śledzę jej profilu z zapartym tchem (za bardzo przypomina mi reality show) to z całą pewnością miała ona wszystkie karty w dłoni, aby rozegrać macierzyństwo po swojemu. To wielki luksus, na który nie każda z nas może sobie niestety pozwolić.

   Tym ważniejsze jest, aby próbować stawiać na swoim i mówić o potrzebach głośno – zwłaszcza jeśli mamy dużą siłę przebicia. Zmiana w branży modowej to tylko kropla w morzu potrzeb, o czym świat przekonał się, gdy w ciążę zaszła najsłynniejsza tenisistka wszech czasów. Serena Williams bez ogródek powiedziała o tym, o czym było wiadomo od zawsze – jeśli kobieta postanawia zostać matką jej kariera sportowa jest właściwie przesądzona. I nie mówimy tu o zmianach fizycznych, które oczywiście odciskają wielkie piętno na naszym ciele, ale o strukturach sportowego świata. Serena po urlopie macierzyńskim nie mogła liczyć na pierwsze miejsce w rankingu, które wywalczyła sobie na początku ciąży. Do gry miała wrócić jako… 453 zawodniczka, co oznaczało morderczą liczbę meczy do rozegrania, aby móc znów znaleźć się w czołówce. Sportsmenki do pracy wracają z czystym kontem, a ich dotychczasowe sukcesy mają wartość jedynie symboliczną. Dla porównania – Roger Federer ani razu nie był zmuszony do dłuższej przerwy w swoje dwudziestoletniej karierze, a jest ojcem czwórki dzieci.

   Bardziej w temacie dzisiejszego artykułu jest jednak przypadek Wiktorii Azarenki, również tenisistki, która w związku z tym, że zaszła w ciążę utraciła kontrakt ze sponsorem, czyli de facto główne źródło utrzymania. „- Moim marzeniem jest, aby zawodniczki otrzymywały godny zasiłek macierzyński, kiedy opuszczą turniej ze względu na ciążę lub dziecko. Płatny urlop macierzyński to bardzo istotna kwestia. Mam nadzieję, że uda się to wreszcie wprowadzić. Szczególnie, że tenis to jeden z najlepiej zorganizowanych kobiecych sportów. Nie powinniśmy wybierać między karierą sportową a byciem matką. Macierzyństwo to strasznie wymagająca praca, ale zarazem najlepsza, jaką znam. Można połączyć bycie matką i tenis, ale potrzebujemy reform -” wyjaśniała Białorusinka. Ciężko się nie zgodzić, prawda?

   Pewnie część z Was pomyśli: no dobrze, sport to poważna sprawa, ale co mają do tego markowe ciuchy i dylematy w stylu „co na siebie włożyć, gdy idę na plac zabaw”, to nie jest ani trochę poważne, a prawdziwa mama nie ma czasu na takie bzdury. Wolałabym jednak, abyśmy wszystkie przez chwilę zastanowiły się, czy macierzyństwo powinno sprawiać, że jakiekolwiek zainteresowania, które nie są bezpośrednio związane z naszymi dziećmi, powinny być uznawane za coś zbyt błahego, aby w ogóle o tym mówić. Znana angielska pisarka feministyczna, Rachel Cusk, napisała kiedyś, że „kiedy rodzi się matka, umiera kobieta” i chociaż wiem, co miała na myśli, to życzyłabym sobie, aby każda z nas mogła z całym przekonaniem powiedzieć, że to nieprawda. Tak jak w przypadku słynnych tenisistek – nie dajmy się zakrzyczeć innym i mówmy otwarcie o tym, czego chcemy i czego potrzebujemy. Od prawa do urlopów macierzyńskich, przez możliwość karmienia piersią także po powrocie do pracy, aż po zupełnie trywialne przyjemności, których jakoś nie odmawia się mężczyznom – ojcom (interesowanie się modą nie jest ani trochę głupsze od umiłowania dla sportowych samochodów). I wcale nie chodzi o to, abyśmy mogły bez wyrzutów sumienia kupić kolejną parę butów (zresztą zmiany klimatyczne coraz częściej sprawiają, że zainteresowanie modą nie jest tożsame z zakupami). To bardziej kwestia tego, aby kobiety dla których moda była ważna przed ciążą nie miały poczucia, że teraz nie ma dla nich miejsca w tym świecie.

Uwielbiam wieczorny rytuał czytania córeczce na dobranoc, bo z jednej strony mam poczucie, że budujemy we dwie fajny nawyk (kto wie, może kiedyś machniemy tak Harry'ego Pottera?), a z drugiej mam wtedy coś w rodzaju czasu dla siebie. No właśnie, „coś w rodzaju” oznacza, że nie wybieram literatury tylko pod siebie, bo chociaż wydaje mi się, że moja słuchaczka nie bardzo zwraca uwagę na fabułę, to jednak ciężkie historie wolę zostawić na kiedy indziej. Postanowiłam odpuścić Muminki i sięgnęłam po pierwszą część „Trylogii z Korfu”. Książki Geralda Durrella teoretycznie nie są przeznaczone dla dzieci (chociaż opowiadają o jego dzieciństwie), ale stanowiły idealny kompromis między lekturą dla niej i dla mnie. A gdy po paru minutach czytania na głos, córka usypiała, ja mogłam przyśpieszyć tempo i zanurzyć się głęboko w świecie pełnym bujnej i niesamowitej przyrody, humoru i niezwykłych perypetii ekscentrycznej brytyjskiej rodziny. Każda z części była dla mnie jak antidotum na otaczającą nas teraz rzeczywistość (gdybym mogła, to po tej lekturze ruszyłabym na Korfu nawet jutro). Jeśli do tej pory nie słyszeliście jeszcze o rodzinie Durellów (których historia doczekała się nawet własnego serialu), to macie dużo do nadrobienia. Z całego serca polecam zacząć właśnie od tej trylogii („Moja rodzina i inne zwierzęta”, „Moje ptaki, zwierzaki i krewni”, „Ogród Bogów”). ​

2. Czy każda modna mama na Instagramie to „instamama”?

   W dzisiejszych czasach najpopularniejszym źródłem modowych inspiracji dla mam jest bezapelacyjnie Instagram. Ja sama często szukam w tej aplikacji przeróżnych informacji – pomysłów na strój, nowej kolorystyki dla produktów MLE, lokalizacji sesji zdjęciowej, ale też idealnej czapeczki, ręcznie robionych zabawek z organicznej wełny czy solidnych bucików dla dwulatki. Potrzeby mam więc różne, ale na palcach jednej ręki mogłabym policzyć stricte „parentingowe” konta, które obserwuję. Oczywiście, rozumiem wysyp tych w całości poświęconym dzieciom. Ja sama nie znajduję piękniejszego obrazu do fotografowania niż moja córeczka w przeróżnych codziennych scenkach i chętnie zamęczałabym efektami wszystkich wokoło, ale z szerszą publiką wolę jednak dzielić się przede wszystkim tym, co jest związane z moją pracą. Pewnie po części dlatego, że gdy sama szukam czegoś związanego z tematyką dziecięcą w internecie, to oczekuję pewnej dozy merytorycznej wiedzy.

   Z wykształcenia jestem psychologiem, z zawodu właścicielką marki odzieżowej, fotografką i blogerką, miałabym pewnie coś do powiedzenia w temacie marketingu, ale nigdy nie śmiałabym wchodzić w buty specjalistów od żywienia niemowląt czy poprawnej postawy (nie raz i nie dwa czytałam dyskusję na temat wyników morfologii krwi przedszkolaka prowadzoną przez przypadkowe osoby, albo byłam nagabywana przez producentów mleka modyfikowanego, którzy chcieli płacić bajońskie kwoty za artykuł, w którym poleciłabym ich produkt jako idealny substytut naturalnego karmienia). Zdając sobie sprawę z ciężaru odpowiedzialności jaki spoczywa na popularnych influencerach, w tym przypadku mogłabym, co najwyżej posługiwać się cytowaniem innych, bardziej wykwalifikowanych osób.

   A więc profile eksperckie – jak najbardziej. Często są one zresztą prowadzone przez kobiety, które także są mamami, ale jednak to ich wykształcenie i praktyka zawodowa, a nie „przeczucia”, są głównym motorem treści, które dodają na swoje profile i ciężko byłoby przykleić im łatkę typowych „instamatek”. Coraz więcej pedagogów, logopedów, ginekologów-położników, fizjoterapeutów ma tam swoje miejsce i przekazuje innym fachową wiedzę – to na pewno lepsze niż słuchanie wywodów, o tym, że „moje dziecko nauczyło się spać samo w łóżeczku, gdy powiesiłam przy nim wiązankę czosnku i pareo z motywem chakry” ale mimo wszystko korzystajmy z nich z dystansem. Instagram nigdy nie zastąpi poradni pediatrycznej.

   Jest jednak sporo „miękkich” tematów, które pozwalają nie tylko dokonać lepszych decyzji zakupowych, ale też zbudować wokół siebie pewnego rodzaju grupę wsparcia, której potrzebuje nawet najmodniejsza mama. Wiem na jaki profil zajrzeć, aby znaleźć oznaczenia do fajnej marki odzieżowej dla dzieci, albo jeśli szukam nowej, ale mądrej zabawy, która zajmie nam pół godziny, gdzie szukać inspiracji na szybki obiad dla całej rodziny, albo jak chronić dziecko przed słodyczami. Nie mówiąc już o komentarzach! Na profilach ulubionych sklepów z asortymentem dziecięcym znajdę od razu opinie innych użytkowniczek – czy ta kołderka się mechaci, czy do tego fotelika trzeba zamówić przejściówki, jak dany wózek poradzi sobie na plaży i tak dalej. Mamy możliwość dzielić się doświadczeniami i zbierać informacje od innych w bardzo szybki i sprawny sposób.

Kosmetyki dla dzieci to temat, który często pojawia się w komentarzach – być może dlatego, że ostrożnie przekazuje Wam moje polecenia i odkąd zostałam mamą naprawdę niewiele razy zmieniłam coś w pielęgnacji córki. W tej kwestii wychodzę z założenia, że im mniej tym lepiej i jeśli coś się sprawdza, to lepiej nie kombinować. Przy naszej wannie od wielu miesięcy królują więc te same produkty (to znaczy, nie dokładnie te same, bo oczywiście trzeba co jakiś czas uzupełniać zapas), czyli kompletna seria Clochee Baby&Kids (między innymi szampon i żel do mycia, emulsja do kąpieli, delikatne masełko). Tę markę kojarzycie pewnie dobrze, bo do tej pory z sukcesem tworzyła produkty dla kobiet i zaskakiwała nas coraz ciekawszymi proekologicznymi rozwiązaniami. Nie dziwi więc fakt, że seria dla dla dzieci posiada wszystkie niezbędne certyfikaty, jest naturalna i wegańska, nietestowana na zwierzętach, a opakowania są przyjazne środowisku. Zdobiący je wizerunek rysia Ryszarda nie jest jedynie zabiegiem estetycznym – zakup kosmetyków dla dzieci wspiera rysie znajdujące się w Dzikiej Zagrodzie w Jabłonowie. Jeśli macie ochotę wypróbować te produkty, to mam dla Was kod rabatowy dający 20% zniżki na zakupy w sklepie Clochee. Wystarczy, że w koszyku użyjecie kodu KTBABY (kod nie obowiązuje na zestawy i linię PREMIUM, jest ważny do 22 kwietnia).

  Wracając jednak do meritum – jeśli śledzę profile mam, to takie na których znajdę także coś poza codziennymi bolączkami i radościami związanymi z macierzyństwem. Chociaż sama w prywatnym życiu pewnie wpisałabym się w wymogi stereotypowej instamatki (długo karmiłam piersią, używałam chust zamiast klasycznych nosideł, trening spania uważam za torturę i bardzo długo miałam ogromny problem z tym, aby moim dzieckiem opiekował się ktokolwiek poza mną, nie zdecydowałam się też na żłobek, ale od razu zaznaczam, że znam kobiety, które postępowały inaczej i też uważam je za dobre mamy) to bardzo chciałam też zobaczyć, że w nowej rzeczywistości znajdzie się miejsce dla Kasi sprzed ciąży. Sama świadomość, że nie trzeba zmieniać się o 180 stopni przynosiła mi ukojenie.

Rex London Drewniany konik do ciągnięcia // Rex London kredki // Zeszyt do kreatywnej zabawy Art Dots // Egmont Toys Drewniana gra zręcznościowa chwiejny mur // Egmont Toys Układanka magnetyczna farma // Gra drewniana labirynt z kulką

Jeśli chodzi o wspólne zabawy, to w tym wypadku zdecydowanie najsłabiej sprawdzają się u nas pluszaki. Mamy oczywiście kilka ukochanych misi (w tym jeden jeszcze z mojego dzieciństwa), ale sprawdzają się one głównie przy zasypianiu. Uwielbiam za to wszelkiego rodzaju gry, książeczki magnetyczne i inne zabawy, które pochłaniają nas do reszty na dłuższy czas. Wybrałam kilka moich ulubionych „czasowypełniaczy” – książeczka magnetyczna, gra zręcznościowa „chwiejny mur”, ukochane puzzle od Donsje, organiczna ciastolina, albo po prostu tradycyjne kredki. Na stronie Petit Concept w zakładce „zabawki” znajdziecie też naprawdę wiele ciekawych produktów, których nie widziałam nigdzie indziej. Przy okazji mam dla Was kod rabatowy na cały asortyment w sklepie Petit Concept dający 10% zniżki. Wystarczy, że użyjecie hasło: petit10 (kod jest ważny do 18 kwietnia). 

3. Kilka profili modnych mam.

   Największym powodzeniem na Instagramie cieszą się te profile, których autorki mają charakter, nie ociekają sztucznością i przekazują autentyczną historię – w tym pewnie wszystkie się zgodzimy. Jeśli jednak chodzi o pozostałe kwestie, to jesteśmy różne i pewnie każdą z nas na Instagramie inspiruje coś innego, chociażby w związku z innym gustem. Potraktujcie więc poniższe polecenia jako moje subiektywne wybory.

  @Carolinastorm

   Jeśli ktoś pamięta jeszcze początki modowych blogów, to pewnie natknął się na Carolinę. Zaczynała jak większość z nas – pokazując swoje stylizacje. Przez dekadę influencerzy w zdecydowanej większości zmienili jednak sposób komunikacji z odbiorcami i dziś jej strona nie jest już aktualizowana, za to profil na Instagramie pełen jest przede wszystkim wnętrzarskich inspiracji. Carolina wyszła za mąż za założyciela portalu Bloglovin i urodziła syna. Jej zdjęciach to subtelna kombinacja mody z użyciem topowych marek, dizajnu, książek, sztuki i codziennego, acz bardzo stylowego życia mamy.

 @Angelickpicture

   Można by się spierać, w którym momencie jej odważne (według niektórych) zdjęcia są wyrazem artystycznej ekspresji, a kiedy przekraczają już pewną granicę intymności, ale z całą pewnością macierzyństwo oczami Angelici jest piękne. Ta blond Szwedka jest fotografką, ale to jej prywatny profil wywołał w sieci prawdziwą burzę. Ja sama, chociaż z wielką ciekawością oglądam jej relacje i nowe zdjęcia, mam mieszane uczucia, zwłaszcza jeśli chodzi o to, jaki stosunek do prezentowanych treści będzie miała jej córka w przyszłości. Pamiętam jednak, że gdy odkryłam jej profil (a sama byłam wtedy w ciąży) to pozwolił mi on spojrzeć na swoje zmieniające się ciało znacznie przychylniejszym okiem. 

  @NataliaKlimas

   Przyznaje się bez bicia, że profil Natalii zaczęłam obserwować dopiero wtedy, gdy została mamą. Ze wszystkich podanych dziś kont, to jest chyba najbardziej skoncentrowane na macierzyństwie. Natalia jest mamą dwóch córeczek i właściwie codziennie pokazuje nam, jak wygląda jej codzienność, którą dzieli między domem na Mazurach a Warszawą. Jest trochę łez, trochę szczerości i próśb o radę, ale wszystko podane w takiej formie, że macierzyństwo nadal wydaje się być czymś fajnym. Natalia ma do tego fajny wyrazisty styl – nawet gdy wychodzi na spacer po zaśnieżonych polach jej stylizacje przyciągają uwagę.

 @Morgansezalory  

   Prywatny profil założycielki francuskiej marki Sezane był dla mnie kiedyś bardziej interesujący, bo więcej było na nim prawdziwego życia – dziś dominują tam głównie zdjęcia z Pinteresta i efekty jej pracy. Jeśli jednak cofniecie się do starszych wpisów, to zobaczycie jak wygląda idealny paryski apartament i idealna francuska rodzina. To znaczy, nie taka „na tip top”, ale taka jak lubimy ją sobie wyobrażać – z luzem, szczyptą nonszalancji i wrodzonym wyczuciem styla. W Polsce mamy też parę fajnych prywatnych profili modnych mam prowadzących własne biznesy – @PaulinaPyszkiewicz (założycielka marki LeBrand), @JustynaKonczewska (właścicielka butiku Crush), Kasia Szymków czyli @JestemKasia.

    Celowo omijałam w tym tekście ciemną stronę modowej branży i Instagrama, który – jak wszyscy wiemy – pełen jest sztuczności, hejtu, próżności, a czasem po prostu bezdennej głupoty. Nie napiszę jednak nic zaskakującego jeśli powiem, że ta aplikacja jest odzwierciedleniem społeczeństwa, a konta kierowane są do różnych odbiorców. Mamy prawo do bardzo ostrej selekcji i korzystajmy z niego – obserwujmy te profile, które nas motywują, inspirują, ułatwiają codzienność i sprawiają, że czujemy się lepiej, a nie zaszczepiają w nas negatywne emocje. Pamiętajmy też, że presja społeczna, która mimo zachodzących zmian, nadal ma się świetnie, powoduje, że jako mamy jesteśmy bardziej skłonne do porównywania się z innymi. Nic w tym dziwnego – oddajemy dzieciom całe nasze serce, a tym samym jesteśmy bardziej podatne na zranienie. Im mniej pewne się czujemy, tym łatwiejszym jesteśmy celem (nie tylko dla innych, ale też dla naszych wewnętrznych krytyków). Cały czas czujemy się pod ostrzałem i często mamy poczucie, że nieważne jak bardzo byśmy się starały i tak zawsze znajdzie się ktoś, kto skrytykuje nasz wybór. Tym bardziej, że wymagania stawiane matkom są często nie do pogodzenia: „poświęcaj się dziecku bez reszty, ale się nie zaniedbuj”, „wróciłaś do pracy i zrobiłaś to kosztem dziecka”, „siedzisz w pieluchach i nic nie robisz całymi dniami” i tak dalej, bez końca, sprzeczność goni sprzeczność.

   Przyjrzyjmy się więc swoim potrzebom z czułością, bo wygląda na to, że nikt za nas tego nie zrobi. A dla tych wszystkich z Was, które planują macierzyństwo, ale trochę boją się, że po porodzie zatracą własną tożsamość, zamkną się w domu, będą chodzić tylko w lnianych sukienkach do kostek, pisać komentarze o „bombelkach”, a poczucie wyobcowania wśród bezdzietnych eleganckich koleżanek będzie narastać za każdym razem, gdy zamiast zafundowania sobie modnej fryzury postanowią kupić nowe pudełko klocków duplo, mam dobrą wiadomość – naprawdę nie musi tak być. Nawet jeśli jest jeszcze sporo do zrobienia, jeśli sporo stereotypów musi upaść, to z całą pewnością macierzyństwo jeszcze nigdy nie było traktowane przez świat mody tak poważnie – i miejmy nadzieję, że to dobry zwiastun. 

PS Ostatni wpis poświęcony macierzyństwu pojawił się tutaj prawie rok temu. Obiecywałam Wam wtedy, że ta tematyka nie zawładnie blogiem i mam nadzieję, że nie zawiodłam Was w tej kwestii. Dam Wam teraz trochę odetchnąć od moich maminych przemyśleń :). 

The countdown has started – Chanel 100 years of celebrity

   W dzisiejszym świecie, w którym to, co wczoraj było pożądane staje się niechcianym przeżytkiem następnego dnia, lubimy operować określeniem „ponadczasowy”. Doceniamy, gdy przedmiot nie traci na swoim uroku z biegiem lat, gdy jeden model marynarki posłuży nam przez parę sezonów, gdy czas mija a nasza ulubiona torebka nadal pasuje do wszystkiego.

   Ale jak zatem znaleźć odpowiednio mocne słowo na coś, co nie straciło na swojej aktualności przez dokładnie sto lat? Butelka wygląda tak, jakby zaprojektowano ją rok temu, w duchu modnego minimalizmu. Zapach przypomina nowoczesne kompozycje, a jego reinterpretacja sprzed paru lat (Premiere) to mój numer jeden. Logo to wciąż niedościgniony wzór, którym inspirują się największe marki na świecie.

   Chanel N5 obchodzi w tym roku swoje setne urodziny. Jego twórczyni twierdziła, że jest on dla niej czymś w rodzaju „manifestu nowoczesności” – niewątpliwie był nim w 1921 roku, dziś jest już synonimem klasyki. 

  W związku z tą okrągłą rocznicą, marka rozpoczęła już wielkie odliczanie – jubileusz przypada na maj, czyli piąty miesiąc w roku (to nie przypadek, Gabrielle Chanel podobno sugerowała się także datą, gdy wybierała nazwę dla swoich kultowych perfum). W internecie możecie już zobaczyć film poświęcony tej okazji. Chętnych do jego obejrzenia zapraszam tutaj

Last Month

   Z ciekawości zerknęłam, co napisałam Wam w marcowym "Last Month" w zeszłym roku. Był to czas całkowitej i powszechnej izolacji, nikt z nas nie wiedział co będzie dalej i jak bardzo powinien się bać. Czy wirus zostanie z nami na miesiąc? Dwa? A może na zawsze? Pamiętam, że bardzo nie chciałam wtedy publikować czegokolwiek, mając świadomość, że to nie był dobry moment na "lifestylowe treści". Sama po sobie jednak widziałam, jak bardzo potrzebne były mi wtedy drobne rzeczy, które mimo tych niezwykłych czasów pozostały niezmienne i nawet jeśli nowy artykuł od ulubionej blogerki to coś zupełnie nieistotnego to chociaż na chwilę potrafił poprawić mi humor.

   Pewnie nie spodziewaliśmy się, że po dwunastu miesiącach obostrzeń, noszenia maseczek i walki z wirusem na różnych frontach, będziemy mierzyć się z najgorszą z dotychczasowych fal. Mimo tego mam wrażenie, że nastroje są jakby lepsze – to, co już znane przeraża mniej, do wielu rzeczy zdążyliśmy się przyzwyczaić, a najstarszych, dzięki szczepionkom, ochronić przed najgorszym. Nawet porównując zdjęcia w dzisiejszym wpisie z tymi sprzed roku widzę sporo plusów. Zapraszam Was do małego fotograficznego zestawienia z ostatnich tygodni. 

Gdy przyjeżdża do ciebie ekipa z VOGUE, a ty szukasz w swojej szafie czegoś naprawdę oryginalnego ;). 
1. Ponad pół roku od ostatniej wizyty u fryzjera. Byłam umówiona na pierwszego kwietnia, ale… jakby to powiedzieć… chyba się nie uda. // 2. Zakrywa to, czego nie chcemy pokazać. Chroni nas przed deszczem i wiatrem. Jest oporny na przemijający czas i nie ma dla niego znaczenia czy nosi go kobieta czy mężczyzna. Mowa o idealnym trenczu. Zrobiłyśmy dla Was trzy przedsprzedaże z różnym terminem dostaw, tak aby starczyło dla każdego – wczoraj rozpoczęłyśmy wysyłki pierwszej partii. // 3. Bardzo rzadko zgadzam się na jakąkolwiek aktywność w mediach komercyjnych, ale raz na rok można zrobić mały wyjątek (zapraszam do kiosków). // 4. Na pogodę w kratkę – sweter w paski. //Z powodu pandemii zespół Vogue'owej ekipy był bardzo okrojony (w tle błądzące po mieszkaniu "krzesło grzechu"). 1. Ciasto własnej roboty. To uproszczona wersja tej tarty. // 2. Uwielbiam te kadry, na które sama na pewno bym nie wpadła. // 3. Gdy Monika na sekundkę zostawi laptopa mały haker już jest gotowy. // 4. Wiosna idzie! //Tak wyglądał u mnie Dzień Kobiet. Kwiaty to zawsze coś miłego, ale chciałabym, aby na kolejne takie święto kobiety doczekały się szanowania ich praw. 1. Z każdym dniem coraz jaśniej. // 2. Poniedziałek pod kontrolą.  // 3. Jak ich nie kochać? // 4. Czyli jednak nie ścinamy? //Gdańsk. W biegu. Mała i miła paczuszka od Bioecolife. Głęboko nawilżające serum do twarzy z kwasem hialuronowym i aloesem oraz delikatny peeling enzymatyczny. Serum posiada naturalne oleje roślinne: ze słodkich migdałów, arganowy, z pestek ogórka, z baobabu i jojoba. Kwas hialuronowy zawarty w serum to oczywiście ten "właściwy", który faktycznie wnika w skórę. Specjalne cząsteczki liposomowe przenoszą go w głębokie warstwy naskórka. Jeśli kwas nie zostanie zamknięty w liposomach nie ma możliwości przenikania w głąb skóry, ponieważ bardzo szybko pęcznieje, powiększa swoją objętość i jest zwyczajnie za duży żeby przejść barierę naskórka. Działa wyłącznie na powierzchni skóry. Natomiast cząsteczki liposomowe nie zmieniają swojej objętości i z łatwością przenikają zewnętrzną powłokę skórną. Docierają w głąb skóry i tam się rozpadają i uwalniają kwas hialuronowy, skwalan i ceramidy. 1. Magiczne serum w przybliżeniu. // 2. "Wiosna na ulicy Czereśniowej" po raz 2356633. // 3. Naleśniki. Gdy mieszam składniki "na oko" zawsze wychodzą najlepiej. // 4. Dni bez makijażu coraz więcej. //Jeśli jeszcze nie miałyście okazji, to serdecznie zapraszamy do showroomu Iconic w Gdańsku, gdzie poza pięknym wzornictwem możecie zobaczyć też nasze ubrania na żywo.
1.Nasza dwurzędowa sukienka już wyprzedana, ale w piątek pojawi się w wersji "premium" w kolorze granatowy. // 2. Nasze najcudowniejsze dresy z wełny merynosowej. Po zimie przeżywają u mnie renesans w zestawie z trampkami i dżinsową kurtką. // 3. Ta pikowana kurtka z szalem wróci jeszcze w pojedynczych rozmiarach. Jest moim ulubieńcem na szybkie wyjścia. // 4. Koszulową kurtkę można nosić jak sukienkę. Na zdjęciu poniżej możecie zobaczyć jak wygląda w połączeniu z kozakami. //Ta koszulowa kurtka z mieszanki wełny i bawełny to kolejna kwietniowa nowość. Wypatrujcie jej już w ten piątek. AKTUALIZACJA! Mamy jeszcze parę sztuk tej sukienki :).
Piątkowe rozpakowywanie paczek. Trochę się tego uzbierało! 1. Ktoś z daleka o mnie pomyślał i wysłał coś miłego. Zawartość pudełka zobaczycie niżej. // 2. W czym robimy mazurka? A w czym Tiramisu? A białą kiełbasę? Przedświąteczne porządki w kuchni już za nami. // 3. Fotogeniczne zakupy. Bez plastiku jest też ładniej! // 4. Pierwsze (średnio-udane) pieczenie już za nami. Wracamy do sprawdzonych przepisów Zosi, bo te niesprawdzone z internetu coraz częściej zawodzą. //W mojej paczuszce znalazł się cydr wiosenny "Kwaśne Jabłko", "Herbata Clea" czyli mięta z koszyczkami rumianku z manufaktury Brown House & Tea, coś słodkiego i dwie urocze obrączki na serwetki w kształcie wielkanocnych zajączków. Jeśli szukacie pomysłu na świąteczny prezent, to takie gotowe zestawy od Tori przychodzą Wam na ratunek. Macie wiele różnych paczuszek do wyboru, ale we wszystkich znajdziecie pyszne, wysokogatunkowe produkty z polskich manufaktur. 
Gdy w sklepie meblowym Twoje dziecko postanawia zrobić małe porządki. Za mało zdjęć śniadań było powyżej, nadrabiam zaległości. ;) Podarty naleśnik, trochę truskawek (wiem, że to zbrodnia o tej porze roku, ale te greckie były naprawdę zaskakująco dobre), dwie łyżki twarożku ze strzałkowa i miód. 1. Uczymy się co jest delikatne, co można ciągnąć, szarpać a co trzeba głaskać. // 2. Ulubione pary na ten sezon. // 3. Autoportret w wersji pół na pół.// 4. Moje skarby. //Nowy dzień. Plan zrobiony. Ciekawe co wypadnie z listy. 1. Sezon na kosze uważam za otwarty (już od miesiąca ;)). // 2. "Look of The Day" w wersji dwulatki. // 3. Porządek. Na pięć minut. // 4. Wspólne czytanie zajmuje nam naprawdę sporo czasu w ciągu dnia. //Jeszcze na dobre nie zaczęła się wiosna, a my, w MLE Collection już szykujemy nowe modele swetrów na zimę. Znając życie z tych wszystkich prototypów najwyżej jeden trafi do docelowej sprzedaży. Wielkanocne kotki, czyli bazie. Oglądamy, głaszczemy, niektórzy też miauczą dla urealnienia sceny. Ten pokój już gotowy na Wielkanoc. Ten słodki zajączek to ręcznie malowana nocna lampka. 
1. Długie godziny przed komputerem. Portos pilnuje abym nie szła za często do lodówki. // 2. Za to ten bobas pilnuje, aby mama nie pracowała ani minuty dłużej niż się umawialiśmy. // 3. Ten dzień w którym wyglądasz, jak G…argamel! // 4. Najpiękniejszy świąteczny akcent w moim mieszkaniu. Takie wieńce zawsze robiłam razem z dziewczynami z trakcie wielkanocnych warsztatów. W tym roku niestety, nie mogły się odbyć. Na pocieszenie Narcyz uruchomił możliwość zamówienia takiego cuda do domu. Można dla siebie albo dla kogoś z kim chcielibyśmy spędzić święta, ale z oczywistych względów nie możemy. //

I to tyle! Dziś mamy w Sopocie tyle słońca, że biorę aparat i pędzę korzystać. Nie siedźcie za długo w internecie!

*  *  *

 

 

 

Kosmetyki, które zużyłam do ostatniej kropli.

   Promienie światła docierają do mojej łazienki tylko od połowy marca do końca września, bo jej wąskie okna wychodzą na północny zachód. Rzadko kiedy jest w niej jasno. Szczególnie mi to nie przeszkadza, bo korzystam z niej przede wszystkim wcześnie rano i wieczorem, ale gdy w ostatni poniedziałek pierwszy raz od kilku miesięcy zobaczyłam ją w końcu w pełnym świetle, pomyślałam sobie, że jak zwykle nagromadziłam przez zimę za dużo przedmiotów. Kupki prania niebezpiecznie wypełzały z kosza, gumowe kaczki, foremki i wiaderka mojej córeczki nie miały swojego miejsca i pałętały się między perfumami Chanel, szczotką do peelingu, a kaloszami męża (co?? A co one w ogóle tam robiły?!), a kolor fugi jest trudny do zidentyfikowania.

    Chciałabym teraz napisać to, co zwykle czytuję się na kobiecych blogach, czyli „widząc to od razu zapragnęłam uporządkować tę przestrzeń na wiosnę!”, ale nic takiego się nie wydarzyło. W ostatnich tygodniach wiele zawodowych spraw zaprząta mi głowę tak mocno, że skłamałabym twierdząc, że ogarniam dom na poziomie, który by mnie satysfakcjonował, o gruntownych porządkach w ogóle nie ma mowy. Wyznaczyłam sobie listę priorytetów i gdy w końcu mam chwilę, to wolę usiąść wśród bałaganu z córką i bawić się z nią ciastoliną niż pędzić pakować zmywarkę. Ustaliliśmy z mężem, że wspólnie przed świętami doprowadzimy mieszkanie do ładu i ta myśl mnie uspokaja, gdy spoglądam na telewizor, którego powierzchnia mogłaby teraz służyć do kręcenia reklamy, w której pani tworzy rysunki w rozsypanej mące.

    Jak zwykle odchodzę od meritum, bo po pierwsze coraz częściej łapię się na tym, że szeroko pojęte urządzanie przestrzeni zakrząta moje myśli bardziej niż moda czy kosmetyki, a po drugie dlatego, aby móc przejść do tłumaczenia się, że dzisiejszy wpis będzie krótki.   Efektami mojej pracy nie będę mogła się z Wami pochwalić jeszcze przez wiele miesięcy (nie, nie będzie to książka, chociaż o niej też myślę coraz częściej), bo mnie samą denerwuje, gdy ktoś ogłasza wszem i wobec nowy projekt, a potem o przedsięwzięciu ani słychu ani widu. Zresztą zauważyłyście już pewnie, że do wszystkich biznesowo-zawodowych spraw podchodzę bardzo poważnie i już samo pisanie o tym, dlaczego o tym nie piszę sprawia, że pocą mi się ręce ;). W tym tygodniu musiałam już jednak wrócić do Was z czymś więcej niż „Look of The Day” („musiałam” to niedobre słowo, po prostu chciałam), a tak się składa, że wiem, jak bardzo lubicie kosmetyczne wpisy (statystyki nie kłamią), no i dla mnie takie recenzje to szybka sprawa.

    Zeschnięte przy nakrętce, niewyciśnięte do końca, zużyte w jednej trzeciej, zepchnięte na tył szafki – trochę tego mam, chociaż i tak znacznie mniej niż jeszcze parę lat temu, gdy chętnie otwierałam kosmetyki o tym samym zastosowaniu, nawet jeśli nie zużyłam jeszcze tych wcześniejszych. To brzmi tak, jakbym teraz zmuszała się do tego, aby stosować kosmetyk tylko dlatego, że już go otworzyłam, nawet jeśli coś mi w nim nie pasuje… no cóż, czasami właśnie tak jest. Ale zdarza się też dokładnie na odwrót – że zbieram z dna słoiczka resztki, tak jak wtedy, gdy wygrzebują z pudełka ostatnią łyżkę lodów o smaku masła orzechowego i złorzeczę na samą siebie, że nie kupiłam większych zapasów. Dzisiejszy wpis będzie o tych drugich ;).

1. Maska różana i żel do mycia twarzy od Fresh.

   Najlepszą recenzją jaką wystawiamy kosmetykom jest chęć ich ponownego zakupu. Zwłaszcza w czasach, gdy do wyboru mamy ich naprawdę dziesiątki tysięcy i aż żal nie wypróbować czegoś nowego. A jednak czasem się zdarza. O marce Fresh pisałam już dwa lata temu i chyba nieprzypadkowo był to wtedy też początek wiosny. Produkty z jej oferty mają w sobie pewną świeżość, pachną bardzo naturalnie i po ponurej zimie używa się ich jeszcze przyjemniej. Pamiętam, że tę różaną maskę do twarzy (Rose Face Mask) wgrzebywałam palcem do samego końca, a same pewnie dobrze wiecie, że maski to taki produkt, który najczęściej się marnuje bo rzadko je używamy. Drugi produkt, który widzicie na zdjęciu to delikatny żel do mycia twarzy, który pachnie jak lato (Soy Face Cleanser). I chociaż dla skóry faktycznie jest delikatny, to i tak poradzi sobie z tuszem do rzęs i mocniejszym makijażem. UWAGA! Kosmetyki są dostępne tylko w sieci Sephora. Marka Fresh dostępna jest wyłącznie w perfumeriach Sephora i na sephora.pl.

2. Serum do twarzy z witaminą C oraz DMAE od Jan Marini.

   Wczoraj wycisnęłam z niego ostatnią pompkę i jestem pewna, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy do niego wrócę. Dlaczego? Przede wszystkim już kilka sekund po jego nałożeniu miałam wrażenia, że moja skóra ma równiejszy, ładniejszy kolor i wygląda zdrowiej (serum jest wyłącznie pielęgnacyjne, nie ma w sobie żadnego pigmentu). Za tym efektem na pewno będę tęsknić. Po trzech tygodniach stosowania (nie oszczędzałam go) mam wrażenie, że zmarszczki są mniej widoczne. Producent nazywa ten kosmetyk „bardzo silnym koktajlem” i zapewnia, że momentalnie poprawia wygląd skóry – brzmi to jak przesadzona reklama, ale naprawdę ja miałam takie wrażenie. Serum znalazłam na mojej ulubionej stronie z profesjonalnymi kosmetykami – Topestetic. Zamawiałam tam już zresztą kilka innych kosmetyków, które uważam za mój „top topów” (między innymi tę maskę od Biologique Recherche, balsam do ust z Image albo ten żel do mycia twarzy z witaminą C i DMAE). Jeśli macie ochotę przetestować kosmetyki Jan Marini w sklepie Topestetic, to mam dla Was kod rabatowy dający 20% zniżki na wszystkie produkty tej marki (promocje nie łączą się). Kod JANMARINI20 jest ważny od dziś do końca 24 marca.

3. Algorich Serum rewitalizujące i przeciwzmarszkowe od Sensum Mare.

   To już moje trzecie opakowanie tego serum. Pierwsze testowanie rozpoczęłam w sierpniu 2019 roku i to właśnie ten produkt sprawił, że w ogóle wdrożyłam do swojej codziennej pielęgnacji tę kategorię kosmetyku. Wiem, że bardzo lubicie tę markę – świadczą o tym nie tylko komentarze na blogu, ale też recenzje na różnego rodzaju forach czy rankingach. Być może kojarzycie KWC (Kosmetyk Wszech czasów) czyli zakładkę na słynnym wizaz.pl, gdzie użytkowniczki oceniają konkretne produkty – tam opinie o serum również są wyjątkowo pozytywne. To, na co Wy zwracacie uwagę, to stosunek ceny do jakości – to polski produkt ze składem z najwyższej półki w pięknym opakowaniu, ale cena jest jednak niższa niż w przypadku marek luksusowych. Z kodem MLE otrzymacie zniżkę na cały asortyment w Sensum Mare o wysokości 15%. Kod jest ważny do końca marca.

4. Krem do rąk REGENERATING i masło REGENERATING do ciała od marki Phenome.

    Marki Phenome zapewne nie muszę przedstawiać Czytelniczkom bloga. Używam jej od wielu lat, zwłaszcza produktów do pielęgnacji ciała – silnie nawilżacze REGENERATING są jedyne w swoim rodzaju i ciężko znaleźć równie dobry zamiennik (wraz z kremem do rąk, masło stanowi idealny duet regenerujący). Ten akapit jest jednak o kremie do rąk. Mam dwie tubki – jedna trzymam w samochodzie, drugą mam w mieszkaniu. Krem przepięknie pachnie, a stopień nawilżenia jest idealnie „wyważony” to znaczy: skóra rąk jest dobrze nawilżona, a jednocześnie nie zostaje na niej nieprzyjemny lepiący film. Wiele razy polecałam Wam ten produkt w komentarzach, gdy pisałyście mi, że rzadko kiedy polecam kremy do rąk, a Wy szukacie czegoś idealnego, więc czekacie na propozycję ;). Ten na pewno Was zadowoli – tubka jest też bardzo wydajna (starcza mi nawet na pół roku), no i wygląda na tyle ładnie, że wcale nie mam potrzeby chowania jej do szuflady. AKTUALIZACJA: marka Phenome właśnie podesłała mi kod dla Was (dziękuję w imieniu Czytelniczek!), wystarczy użyć kodu #MLE30 aby uzyskać aż 30% zniżki na wszystko. 5. Kilka innych produktów, które nigdy nie trafiają na tył szafki.

    Perfumy Chanel, a dokładniej Chanel No5 PREMIERE, czyli odświeżona wersja kultowego zapachu towarzyszy mi niezmiennie od kilku lat. Pojawiają się przy nim różne alternatywy, jak nasze firmowe perfumy MLE, Chanel Mademoiselle i parę innych, ale to te perfumy noszę najczęściej. Gorąco polecam też olejek do włosów od Gisou (mam teraz trzeci flakon) i inne produkty Negin. Puste opakowanie, które widzicie na zdjęciu to krem na noc LE LIFT, który pokazywałam w styczniowym wpisie. No i szampon od Joanny za dziewięć złotych. Nie twierdzę, że jest idealny, ale utrzymuję kolor moich włosów w ładnym tonie i zużywam każde jego ilości.

shirt and jeans / koszula i dżinsy – Zara (dżinsy to stary model, koszula jest teraz dostępna). 

 

Nasz czas wolny w pandemii – z czego zrezygnowałyśmy, a co robimy częściej?


    Czwartego marca, czyli pięć dni temu, minął dokładnie rok od ujawnienia pacjenta zero – pierwszej osoby zakażonej koronawirusem w Polsce. Jeśli wirus czyta ten wpis, to muszę go rozczarować – nie będzie tortu i życzeń urodzinowych, a już na pewno nie zaśpiewamy sto lat. Oczywiście są ludzie, dla których niewiele się w zasadzie zmieniło – po prostu siedzenie z piwem przez ekranem zamiast bycia synonimem życiowej porażki, stało się oficjalnym sposobem walki z pandemią i troski o innych. Jest też niewielka grupa dla której ostatni rok był – przynajmniej pod względem zawodowym – udany (pozdrawiam branżę przesyłkową i producentów sprzętu do home office). Jednak dla zdecydowanej większości, miniony rok był po prostu trudny. Dla tych młodszych, którzy nie pamiętają 1989 roku choćby jako momentu nagłego wypełnienia się sklepowych półek wcześniej uginających się wyłącznie od octu i żurku, jest to w zasadzie pierwsze w życiu historyczne wydarzenie o skali globalnej, którego są częścią i o którym ich dzieci i wnuki będą czytać w podręcznikach – zarówno tych z historii, jak i tych z biologii. Pandemiczna rzeczywistość ostatniego roku wywróciła nasze życie do góry nogami.
    
    Nigdy nie spędziłam w domu tyle czasu, co przez ostatnie 12 miesięcy. Mój synek ma już prawie rok i urodził się w twardym lockdownie. Wtedy cieszyłam się, że to nawet dobrze się składa – skoro mam siedzieć przez jakiś bliżej nieokreślony czas w domu, to przynajmniej nacieszę się noworodkiem. To było złudzenie, bo raz: w najgorszych snach nie przypuszczałam, że to potrwa rok (a już wiemy, że potrwa dłużej), dwa: wszystko ma swoje granice, w tym spełnianie się jako matka z czasów prehistorycznych, siedząca w jaskini w obawie przez mamutami i wilkami.

   Życie nie zna próżni. Jeśli ktoś jest przystosowany do aktywnego trybu życia, to nie wytrzyma psychicznie, jeśli nie znajdzie sobie zamienników tego, co kochało się i robiło wcześniej. Zamienniki te powinny pochłaniać tyle samo energii i emocji co pierwotne oryginały, bo inaczej będą po prostu słabymi zamiennikami, bardziej frustrującymi, niż dającymi atrakcyjną alternatywę. Znam historię gościa, którego brak możliwości treningów i ogólnopandemiczna depresja pchnęły do rowerowej kurierki – wozi po Gdańsku jedzenie rowerem (niezależnie od swojej normalnej pracy). Z jednej strony utrzymuje formę fizyczną (o dziwo wykręcając z niebieskim plecakiem lepsze wyniki niż wcześniej w ramach amatorskiej, sportowej aktywności (bo pizza musi dojechać gorąca), z drugiej ma poczucie, że dokłada swoją małą cegiełkę do podtrzymania funkcjonowania społeczeństwa przy życiu, a z trzeciej dorobi coś do zasadniczej pensji.

   Każdy z nas powinien sobie znaleźć sposób na takie przestawienie się na tory covidowej rzeczywistości. Z badań przeprowadzonych wśród Polaków wynika, że teraz więcej spacerujemy i doceniamy w ogóle jakąkolwiek aktywność na wolnym powietrzu. I to chyba nie są czcze deklaracje respondentów, bo o popularności spacerów przekonywaliśmy się w minionym roku wielokrotnie. Oglądamy seriale i filmy na Netfliksie i podobno w końcu drgnęło czytelnictwo (to jest chyba największe, pozytywne osiągnięcie wirusa, może jednak zasłuży na mały torcik na drugie urodziny). Przestaliśmy chodzić do kin i teatrów (tiaa, jakbyśmy masowo chodzili, szczególnie do tych drugich), na zakupy, do restauracji i knajp. Nawiasem mówiąc, wielkie odkrycie – przestaliśmy robić rzeczy, których robić się po prostu obecnie nie da. Pytanie brzmi, co się da robić?

Widoczne na zdjęciu ubrania sportowe pochodzą ze sklepu Oceans Apart. Marka ma kilka zestawów, które można ze sobą łączyć. Wszystkie rzeczy są minimalistyczne – nie mają wielkich, widocznych logo na środku bluzy. Jakościowo też w niczym nie odbiegają od znanych gigantów. Poza moim bezowym kompletem bardzo przypadł mi do gustu również ten zestaw – akurat zbliżają się moje urodziny ;). W tych ubraniach podoba mi się też to, że wcale nie trzeba być „szczupakiem” aby wyglądać w nich dobrze pokazując trochę ciała. Z kodem „MLE” przy zakupach za minimum 319 zł otrzymacie dwa prezenty z kolekcji Seamless. Można sobie wybrać dwie pary legginsów, dwa topy, albo top i legginsy. Czyli w cenie jednego zestawu można mieć dwa.

1. Aktywność fizyczna
   Tedros Adhanom Ghebreyesus, dyrektor generalny WHO, wśród zaleceń na czas pandemii zwrócił uwagę na znaczenie aktywności fizycznej. Dorośli powinni ćwiczyć minimum 30 minut dziennie, a dzieci – godzinę dziennie. U osób, które regularnie ćwiczą – minimum 3 razy w tygodniu – zdecydowanie sprawniej funkcjonuje układ odpornościowy i krwionośny, poprawia się wydolność organizmu, dotlenia mózg i komórki ciała oraz poprawia się stan zdrowia psychicznego.

   Tyle od „wujka dobra rada” z WHO, niestety rzeczywistość jest zupełnie inna. Od wielu miesięcy zostaliśmy pozbawieni możliwości chodzenia na siłownie, uczestniczenia w zajęciach grupowych, nawet przez pewien czas trzeba było biegać na zewnątrz w maskach – kto próbował ten wie, że prędzej można się tak udusić niż zrobić trening. Efekt jest taki, że tyjemy. Badania polskich dietetyków pokazują, że w minionym roku przytyło większość kobiet, zarówno tych, które wcześniej miały „właściwą” wagę, jak i tych, które już miały nadwagę (schudnąć „udało się” prawie wyłącznie kobietom, które przed pandemią miały… niedowagę, co z kolei powinno zwrócić naszą uwagę na wpływ obecnej sytuacji na naszą kondycję psychiczną). Dodajmy do tego fakt, że otyłość jest najczęstszą „chorobą współistniejącą” wśród pacjentów zmarłych na Covid-19 (ponad 30% wszystkich ofiar miało o wiele za wysoką wagę). Na pewno nie pomagają tutaj zamknięte siłownie, sale gimnastyczne czy korty tenisowe (nie chcę tutaj roztrząsać słuszności tych decyzji z pandemicznego punktu widzenia, niemniej ich efektem może być taka a nie inna kondycja fizyczna społeczeństwa).

   Nasza standardowa aktywność fizyczna musiała zostać przeniesiona na matę do ćwiczeń rozłożoną w salonie lub między szafą a łóżkiem. Motywacyjnie jest to kiepski układ. Z jaką koleżanką bym nie rozmawiała, rzadko spotykam się z opinią, że jest to świetna sprawa i treningi w domu sprawiają jej ogromną radość. Tutaj trzeba sobie powiedzieć jedną rzecz – często słychać reakcje – „po co Wam siłownia, ćwiczyć można wszędzie, teraz widać kto chodzi na siłownię, żeby poćwiczyć, a kto się polansować”. Oczywiście z reguły wypowiadaną przez osoby, które ostatni raz ćwiczyły na WF-ie w podstawówce, bo w liceum miały już zwolnienie na całe 3 lata z góry. Odpowiedź brzmi – niestety życie jest bardziej złożone. Po to wymyślono siłownie, pakiety, abonamenty, treningi umawiane na godzinę, żeby ludzie mieli narzędzia do zmuszenia siebie samych do aktywności fizycznej. Tak, czasem bardzo się nie chce ruszyć z kanapy, ale niemałe pieniądze już zapłacone, więc trzeba. Można złorzeczyć, że to jest w jakiejś formie nieuczciwe, bo ktoś uprawia aktywność fizyczną nie z samej wewnętrznej potrzeby, ale dlatego, bo nie chce zmarnować wydanych pieniędzy, ale liczy się efekt. Miliony ludzi na świecie dbają skutecznie o własne zdrowie dzięki takiej „niskich lotów” motywacji. Oczywiście są też tacy, jak Ross i Chandler, którzy mimo pakietów, abonamentów itd. w siłowni nie pojawią się ani razu – ale to zdecydowana mniejszość.

   Teraz tej motywacji nie ma – i dla wielu osób jest to problem. Pewnym półśrodkiem są zdobycze technologii, a więc Youtube, kanały trenerów, czy wręcz dedykowane aplikacje, które są namiastką regularnego odbębniania siłownianej pańszczyzny. Jakiś czas temu pytałam Was na moim instagramie z jaką „domową” trenerką lubicie ćwiczyć najbardziej. Moje Stories widziało 11 tysięcy osób, z czego 1614 osób zaznaczyło odpowiedz „z Ewą” , 1403 „z Anią”. Te odpowiedzi nie były zaskakujące – obydwie od wielu lat prężnie działają na swoich kanałach i skutecznie pomogły schudnąć wielu osobom. To co mnie zdziwiło, to bardzo dużo osób zaczęło pisać o Monice Kołakowskiej. Chociaż ćwiczę w domu od dawna nigdy o niej nie słyszałam. Wykonałam kilka jej treningów i są naprawdę fajne – za darmo. Ja mimo tego wróciłam do ćwiczeń z aplikacją Ani, bo jest dla mnie najprostsza i najszybsza w obsłudze. Przy wspomnianych problemach motywacyjnych dostęp do treningu musi być banalny, prosty i przyjemny. Łatwiejszy niż wybranie kolejnej pozycji w Netfliksie, bo obie aplikacje często walczą o ten sam czas (chociaż znam i takie osoby, które potrafią ćwiczyć z telefonem i jednocześnie oglądać Bridgertonów na laptopie).

   Tak na koniec tego akapitu jeszcze mogę dodać, że jeśli chcecie zacząć ćwiczyć w domu, bo już Was nosi, a na zmiany w obostrzeniach raczej się nie zanosi, to idealna na początek jest Monika Kołakowska. Spróbujcie zrobić z nią dwa/trzy treningi w tygodniu przez conajmniej cztery tygodnie. Nie więcej, bo na początku „zakwasy” są murowane. Jeśli założycie, że będziecie ćwiczyć codziennie (a nie oszukujmy się: prędzej czy póżniej wypadnie Wam jeden albo dwa treningi), to motywacyjnie psuje wszystko – najczęściej wtedy przestajemy ćwiczyć w ogóle. Osoby średnio zaawansowane będą zadowolone z treningów u Ani Lewandowskiej – warto śledzić jej Instagram, bo często można kupić dożywotni dostęp do aplikacji z 40% rabatem. Natomiast osoby, które lubią mocno się zmęczyć mają to zagwarantowane z Ewą Chodakowska – dla ambitnych polecam jej program „Hot Body” ;)

2. Wydarzenia kulturalne
   Kino zamieniliśmy na Netfliksa i Hbo Go. Obecnie puszczane tam filmy i seriale są tak dobre, że ta dziura jest dość dobrze zakopana. Podam trzy głośne tytuły: Gambit Królowej, Wiedźmin i 6 Underground. W ciągu czterech tygodni od premiery w serwisach internetowych zebrały przed ekranami odpowiednio 62, 76 i 83 mln gospodarstw domowych. Tak, gospodarstw, ponieważ widowni w Internecie nie da się liczyć osobami – ostatecznie Netflix czy Hbo nie wiedzą, ile osób siedzi przed ekranem, na którym wyświetlają swoje treści. Tak czy inaczej, są to bardzo dobre liczby, nie ustępujące wynikom „kinowym”.

   Czy przyczyniła się do tego pandemia? Na pewno w dużej mierze tak. Znam kilka osób, które w ostatnim roku kupiły telewizor wyłącznie do oglądania seriali i filmów dostępnych przez Netfliksa i jedyne co do niego podłączyły to kabel z Internetem.

   Czy podobne zjawisko dotknęło wydarzenia kulturalne? Czy korzystamy z ich wirtualnych wersji? Według przeprowadzonej przeze mnie ankiety (a jestem wybitnym badaczem i noszę sygnet ;)) na moim Instagramie, na pytanie „czy odwiedzasz wirtualne wydarzenia kulturalne” odpowiedz „nie” zaznaczyło 2960 osób natomiast „tak” tylko 485. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tego typu ankieta ma swoje ograniczenia, niemniej taki wynik coś mówi. Obawiam się, że Czytelniczki bloga i tak zawyżyły populacyjny wynik i odpowiedzi „tak” w badaniu CBOS-u byłoby jednak znacznie mniej…
Z drugiej strony – trudno się dziwić. Czym innym jest film czy serial, który po prostu oglądamy – nie ma ogromnej różnicy, czy wyświetli go nam telewizor w salonie, laptop w łóżku, czy kinowy ekran. Z dziełami sztuki, takimi jak obrazy czy rzeźby, jest inaczej – tu chodzi o obcowanie z nimi, oglądanie z każdej strony po kilka minut i kontemplowanie ich piękna lub znaczenia. Z tego samego powodu trudno oczekiwać ogromnej popularności teatrów online. Po to idziemy do teatru, by na własne oczy zobaczyć pracę aktorów. Jeśli mamy oglądać ich na ekranie – to mamy od tego filmy i seriale. Na szczęście w przypadku muzeów i teatrów te rozważania są od 12 lutego hipotetyczne – te placówki są już otwarte i były nadal w momencie przygotowania tego wpisu (ale zakażenia na Pomorzu rosną jak szalone, więc kto wie). Mogę tylko Was zachęcić by, jeśli ciągle macie taką możliwość, skorzystać z niej – teatry rok były zamknięte, większość z nich po otwarciu przygotowała mnóstwo ciekawych premier. Jeśli zostaną zamknięte, kto wie, kiedy będzie można znowu je odwiedzić?

 Mój ulubiony smak to wanilia z lawendą. Dzięki produktom „Vegan Bowl” można w łatwy i szybki sposób przygotować wegański posiłek z niezbędnymi składnikami odżywczymi. Teraz z kodem rabatowym „VEGAN40” otrzymacie – 40% rabatu dla zamówień od 249 zł (dodatkowo 1 z 3 ebooków z przepisami do wyboru gratis). Udanych zakupów :)

3. Restauracje
   Czy zamknięcie restauracji spowodowało, że więcej gotujemy w domu? Z mojej ankiety wynika, że tak, bo tę odpowiedz zaznaczyło aż 70 procent osób. I trudno, żeby było inaczej. Osoby, które często jadły w restauracjach i raczej nie przygotowywały dużych posiłków samodzielnie stanęły przed wyborem – albo zacząć gotować samemu, albo zamawiać „wynosy”. Teoretycznie to drugie rozwiązanie umożliwia nadal spożywanie ulubionych potraw bez grama wysiłku, niemniej dla wielu osób nie liczyło się tylko samo jedzenie, ale też atmosfera, towarzystwo – to wszystko czego doświadczamy w restauracjach (przynajmniej tych niektórych). Odebranie spakowanej w folię aluminiową potrawy nie ma już tego czaru – więc sporo osób przerzuciło się na własnoręczne przygotowanie jedzenia. Trzeba też dodać, że opakowania na żywność, zwłaszcza tą gorącą, wykonane z plastiku, styropianu, a nawet z niektórych rodzai papieru, uwalniają szkodliwe składniki, które szybciej i łatwiej przenikają do jedzenia, a w konsekwencji do naszego organizmu. Podobno jako alternatywę wskazuje się brązowy papier w 100 proc. pochodzący z recyklingu, ale nie doświadczyłam go póki co w żadnej z trójmiejskich knajp.

   Siedzenie w domu to nie tylko więcej czasu na gotowanie, to także więcej czasu na jedzenie. Całe dnie na home office z lodówką wypełnioną jedzeniem na wyciągnięcie ręki – to nie może się dobrze skończyć. Dlatego, szczególnie teraz trzeba dbać o to, co się je. Z badań wynika, że osoby, które jedzą mało białka, częściej sięgają po jedzenie, a ich posiłki są bardziej kaloryczne. Nie oznacza to od razu, że koniecznie trzeba jeść mięso. Można je z powodzeniem zastąpić rybą, jajkiem albo porcją strączków. Zmniejszyć łaknienie pomoże też błonnik. Jako ssaki nie potrafimy co prawda go trawić, ale bez niego ani rusz. Błonnik rozpuszczalny w wodzie, którego źródłem jest miąższ warzyw i owoców, pęcznieje w przewodzie pokarmowym, zwiększając objętość zjadanego posiłku. Jeśli nie chce Wam się bawić w dietetyków i dbać o odpowiednią ilość błonnika w codziennych posiłków, to nic straconego – błonnik można świetnie uzupełnić w inny sposób niż zjadając pół kilograma cykorii. Ja staram się codziennie jeden posiłek zastępować dobrej jakości mieszanką „superfoods”. Polecam ten od Natural Mojo. W jego skład wchodzi między innymi granat, matcha i białko grochu. Wystarczy 2/3 łyżki proszku zmieszać z jogurtem i niskokaloryczny posiłek z błonnikiem mamy gotowy.
Wiem, że wiele osób tak robi – to znaczy dba od początku pandemii o swoje zdrowie bardziej niż wcześniej. Powszechna dezynfekcja to nie wszystko, w dalszym ciągu producenci notują wzrost popularności produktów naturalnych/BIO/organic/eko – żywności, kosmetyków czy środków czystości.

4. Zdrowie psychiczne.
   Wspomniałam o złotych żniwach firm kurierskich. Inną branżą, która nie może narzekać na brak klientów są psychoterapeuci. Niestety pandemia niesamowicie nas obciąża – trudno znaleźć inne wydarzenie w ostatnim dwudziestoleciu latach, które tak mocno i powszechnie wywoływałoby stres – od strachu o zdrowie swoje i najbliższych po typowe lęki natury zawodowo-finansowej. U kobiet częściej stwierdza się tzw. zaburzenia emocjonalne, tj. depresję, zaburzenia lękowe czy związane z traumą i stresem. W większym niż mężczyzn stopniu dotyka nas strach o miejsce pracy (bo niestety nadal w przypadku oszczędności kobiety są zwalniane częściej), a obecność partnera w domu wcale nie przekłada się na bardziej sprawiedliwy podział obowiązków domowych. Niestety nieporadność panów powoduje, że często prościej to wszystko zrobić samemu niż po raz setny tłumaczyć, co to znaczy kolorowe pranie, albo czego nie można suszyć w suszarce bębnowej…
Nie ma za bardzo zajęć pozalekcyjnych, które wyrwałyby dziecko z domu. W weekendy zamiast „zrzucić” dziecko do kogoś na urodziny lub do dziadków maluchy są z nami. Część z nas może pracować zdalnie, a to często oznacza bardzo nienormowane godziny – trzeba naprawdę porządnie trzymać się harmonogramu, żeby nie siedzieć przed komputerem kilkunastu godzin.

   W tym wszystkim warto pamiętać o dwóch złotych zasadach. Pierwsza dotyczy innych ludzi – utrzymuj serdeczne kontakty z tymi osobami, z którymi czujesz się dobrze i bezpiecznie. Które dają ci wsparcie i których Ty również chętnie wspierasz. Druga zasada dotyczy nas samych – nie bójmy się wydzierać z codziennej rzeczywistości czasu tylko dla siebie. Mamy do tego święte prawo i nikt nie może go nam odbierać.

Last Month

  Styczeń to dla wszystkich branż, z którymi mam styczność trochę martwy sezon. Po świętach firmy marketingowe muszą odetchnąć i zrobić nowe plany, marki odzieżowe z kolei są już po szaleństwie wyprzedaży i to jedyny moment w roku, w którym wszyscy mogą spokojnie pójść na urlop, a sporo szwalni w ogóle zamyka się na ten czas. Moje dwie firmy mogły więc spokojnie przejść w stan zimowej hibernacji, ale jakoś się to nie udało ;). Czytelniczki czekają przecież na artykuły, a w MLE nowości pojawiają się co tydzień i samo wprowadzenie produktu, obfotografowanie go i promocja zajmują nieco czasu. Mimo wszystko mogę jednak śmiało powiedzieć, że mam za sobą bardzo spokojny miesiąc. Był czas na powolną kawę przed pracą, na spacery, sporo wieczornego gotowania i dużo czasu z najbliższymi. I pewnie bez trudu wyłapiecie to na zdjęciach!

1. Amarylis. Najpiękniejszy zimowy kwiat. Babcia powiedziała mi, żeby nie dawać mu za dużo wody. „W bulwie ma wszystko, czego potrzebuje, sam zakwitnie”. Właśnie tak – wygląda pięknie, bo nie pamiętałam, aby go podlewać. Idealna roślina dla mnie. 2. // Nietrudno zgadnąć, które wybrałam chociaż podobały mi się wszystkie. // 3. Tak wyglądał nasz sylwester. Do północy dotrwaliśmy wszyscy, ale ja ledwo, ledwo ;).. // 4. Autoportret. //Nigdy nie należy się śmiać z diety mamy pracującej ;). Gdy jest ten dzień, kiedy to tata ogarnia jedzenie dla siebie i córki, ja żywię takimi o to rarytasami ;). 
Miejmy nadzieję, że za kilka miesięcy prace zaczną postępować nieco szybciej… (ciekawe czy ta istotka będzie już wyższa o głowę)."Mamo, czy to nasz nowy stół?"1. Morsowanie w śniegu już zaliczyliśmy. Kilka sekund po zrobieniu tego zdjęcia wbiegłam boso na śnieg i raz na zawsze przekonałam się, że to chyba jednak nie dla mnie. // 2. Wspólne kąpiele stały się wieczorną rutyną (chyba moją ulubioną!). //. 3. Tyle śniegu w Trójmieście nie było od lat. Nigdy wcześniej nie zjeżdżałam z Monciak na sankach! // 4. Mleczko do demakijażu, o przyjemnej gęstej konsystencji. Można go nałożyć w tradycyjny sposób na wacik, ale też delikatnie wsmarować w twarz i dopiero poźniej zetrzeć wacikiem. Dla druga opcja jest dla mnie znacznie wygodniejsza. 

A to wcześniej wspomniane mleczko do demakijażu Laponie Of Scandinavia od Hedone. Jeśli macie już trochę dość oklepanych kosmetyków, a jednocześnie lubicie ekologiczne i naturalne marki to zajrzyjcie tutaj. Ja znalazłam tam właśnie produkty Laponie of Scandinavia, ale również znane już Wam pewnie Mokosh czy Hagi. 1. Hiacynty. O wiośnie jeszcze nie myślimy, ale kwiaty chętnie przyjmuję. // 2. Gdy tuż po świcie wita się pierwszy śnieg. // 3. Rośnie mi kolejna blogerka kulinarna. // 4. Weekendowe plany. //Komuś tu bardzo posmakował miodek lipowy. Nie sądziłam, że wpis o moich ulubieńcach Instagramowych będzie się cieszył tak ogromnym zainteresowaniem!Najpiękniejsza pora roku. Domyślam się, że jestem w mniejszości, ale dla mnie zima mogłaby trwać jak najdłużej. 1. Ten look miał być "zimową opcją" dopóki nie przyszła prawdziwa zima :D. // 2. Portos strzeże dresowych nowości MLE Collection. Cieszę się, że tak wiele z Was chwali sobie zakup tych dresów. Wiedziałam, że nie będzie inaczej, bo sama je uwielbiam, ale miło mi, że doceniacie ich dopracowanie. // 3. Morze wciąż wzburzone. // 4. Podkład Estee Lauder Double Wear (kolor Sand) wymieszany z kremem BB od Sisley to teraz podstawa mojego makijażu. "Jak być silną i wysoce wrażliwą. Kiedy kobieta czuje za mocno" – Harke Sylvia. Ta książka miała premierę 13 stycznia, a dwie moje koleżanki już zdążyły ją przeczytać i mi polecić. Ja nie jestem fanką poradników, ale Sylvia Harke wtrąca do książki sporo psychologicznej wiedzy, więc nawet taka pragmatyczka jak ja nie ma poczucia zmarnowanego czasu. Sama treść też dobrze do mnie trafia, bo od czasu ciąży (być może niektóre z Was mają podobnie) mam wrażenie, że wiele rzeczy dotyka mnie za bardzo, że chciałabym czasem nałożyć sobie filtr na niektóre moje emocje i nie przejmować się aż tak bardzo. 1. Babka migdałowa rozeszła się migusiem. Tak to jest, gdy na co dzień nie je się słodyczy, a potem coś niespodziewanie pojawia się na blacie w kuchni. // 2. Zwłaszcza ostatnie tygodnie pokazały mi, że bardzo przeżywam niektóre tematy. Chciałabym czasem móc spojrzeć na nie z dystansem, a z drugiej strony nie stać się kimś, kto ma wszystko w nosie.  // 3. Najlepsze prezenty na drugie urodziny. Po wsmarowaniu tortu czekoladowego w pościel przyszedł czas na budowanie kawiarni z duplo. // 4. Moja ulubiona pora w ciągu dnia. Zgadniecie, która to może być godzina? //Prawie jak w Wieżycy, a to przecież Gdańsk :)Każdy z innej parafii, ale nie wyobrażam sobie bez nich mojej kuchni. Wszystkie to używane starocie wyszukiwane na allegro albo pchlich targach. 1. Te sanki stały w piwnicy ostatnie 4 lata, braliśmy je tylko na wyjazdy w góry, natomiast tej zimy służą nam intensywnie niemal każdego dnia. // 2. Ranking najlepszych maseczek do twarzy to jeden z najpopularniejszych wpisów tego miesiąca. Miałyście okazję już zapoznać się z tym wpisem? // 3. Białych t-shirtów nigdy dość – nawet zimą. // 4. Uśmiech! W końcu będzie lepiej. //

A wracając do białych t-shirtów noszonych zimą – bardzo lubię tę subtelna bawełnianą biel wystającą spod bluz i swetrów. mam wrażenie, że każdy zestaw wygląda dzięki temu świeżej. Ważne aby t-shirt miał dekolt pod szyję i nie był zbyt obszerny, bo będzie się fałdował pod cieńszymi swetrami. Moja koszulka jest od polskiej marki Fraternity. W ofercie marki znajdziecie sporo ubrań dobrej jakości. Ten t-shirt jest idealny – miękki, wystarczająco sztywny i ma super krój. 1. Powiało luksusem i elegancją. Pokaz Chanel oglądałam "on-line" na kanapie. Ciekawe czy tradycyjne pokazy mody z widownią jeszcze kiedykolwiek wrócą. // 2. Kolejna sobota, czyli kolejne godziny na sankach. // 3. Widok na orłowskie molo – spacer trwał bardzo krótko, bo tego dnia było minus dziesięć stopni! // 4. Tradycyjne styczniowe śniadanie – bezglutenowe płatki owsiane, banan, ekologiczny jogurt, płatki migdałów i łyżka malinowej konfitury. // Gdyby w każdy poniedziałek budził mnie taki widok…Najbardziej wzruszająca niedziela w całym styczniu! Do Nicoli, która zebrała dla WOŚP ponad pięć milionów nam daleko, ale w MLE też postanowiłyśmy coś zrobić w tej sprawie. Najpierw chciałyśmy przekazać na WOSP zysk z zakupów w MLE, ale tym razem stwierdziłyśmy, że jest sporo podobnych akcji (które popieramy) i pewnie sporo z Was bierze w nich udział opróżniając tym samym swoje skarbonki. Nie chcemy też przyczyniać się do chaosu w Waszych szafach i zachęcać do nieplanowanych zakupów (zwłaszcza, że wciąż trzymamy Was w niepewności na temat tego, jak będę wyglądały kolejne produkty). Pandemia zniweczyła nie jedną, a trzy kampanie reklamowe, które zawsze były dla nas sporym kosztem – to strata wizerunkowa, ale też więcej oszczędności. A ponieważ Wy nie opuściłyście nas nawet wtedy, gdy nie mogłyśmy zaprezentować Wam nowych kolekcji w toskańskim słońcu, ani na paryskich ulicach, to my w taki oto sposób spłacamy ten dług – do wospowej skarbonki wrzucamy 29 tysięcy złotych na 29 finał. Wiem, że takimi rzeczami nie powinniśmy się chwalić, ale myślę, że w tym przypadku możemy zrobić wyjątek – niech każdy przekrzykuje się w tym, ile cegiełek udało mu się dołożyć – rywalizacja tego jednego dnia, to coś za co naprawdę kocham Polaków.

Sukienka Atlanta w pięknym karmelowym odcieniu jest już dostępna!

1. Netflix i lody czekoladowe. Jak żyć? // 2. Widok z najwyższego budynku w Gdańsku, czyli poszukiwania dobrej lokalizacji na sesję. // 3. Nasz pierwszy śnieżny bałwan (marchewkę chwilę później porwał Portos). // 4. Takie mdłe kolory właśnie lubię.  //Koncert w wykonaniu gąski. Dziękuję Bebe Planet za tego pluszaka. Moja kosmetyczka, a w niej kosmetyki do dziennego makijażu. 
Chanel puder Les Beiges N30, paleta cieni Les Beiges Chanel – warm, puder Studio MAC FIX – NC30, róż do policzków Bobbi Brown (niestety numer mi się zdrapał, ale w środku są dwa odcienie różu), podkład Lingerie De Peau z filtrem SPF 20 od Guerlain – kolor 02W (nie jestem fanką tego podkładu, kupiłam z polecenia pani w drogerii ale żałuję), żel do brwi Clear Brow Gel od Anastasia Beverly Hills, pomadka Chanel Rouge Coco Flash – kolor 53. Gdy raz na miesiąc wybierzesz się do empiku i na wejściu od razu atakuje cię tata. Niczym pocztówka sprzed wielu lat. Sopot wieczorową porą w drodze na Łysą. 
Kończąc dla Was dzisiejszy wpis znów miałam za oknem syberyjskie widoki. Zamykam już laptopa, pędzę ubierać małą (co zajmuje teraz jakieś 23 minuty), bierzemy Portosa, bo on z nas wszystkich najbardziej kocha śnieg, i pędzimy zaliczyć chociaż jeden zjazd przed obiadem. Trzymajcie się ciepło!

*  *  *