Macierzyństwo w świecie mody. Inne niż kiedyś, bo w ogóle istnieje.

   Byłabym nazbyt dosłowna, gdybym powiedziała, że macierzyństwo kiedyś „nie było w modzie”, bo przecież kobiety rodziły i wychowywały dzieci od zawsze, niezależnie od społecznych zmian, wydarzeń historycznych, a już na pewno – niezależnie od trendów. Nie skłamię jednak, jeśli stwierdzę, że do niedawna temat bycia mamą w świecie mody właściwie nie istniał, a jeśli już się pojawiał, to albo w kontrowersyjnych nagich sesjach ciężarnych gwiazd (wszyscy pamiętamy okładkę z Demi Moore z 1991 roku), albo w ramach podziwu dla modelek, którym w błyskawicznym tempie udało się zatrzeć ślad na swoich ciałach, że to dziecko w ogóle się pojawiło. A to właściwie tylko potwierdzało teorię, że dla prawdziwego obrazu ciąży i opieki nad małym człowiekiem nie ma przestrzeni w topowych magazynach, że tych tematów nie da rady przedstawić tak, aby wpisywały się w kampanię reklamową Louis Vuitton, zestawienie produktów do makijażu od Sisley czy Chanel, sylwetek z pokazów Chloe czy relacji z wystawy nowoczesnego artysty. I to mimo tego, że kobiety w tak zwanym wieku rozrodczym stanowiły główną grupę odbiorców marek luksusowych.

   Jeszcze w 2009 roku Internet piał z zachwytu nad Heidi Klum za to, że pięć tygodni po porodzie wystąpiła w pokazie Victoria's Secret. Dziś bardziej doceniamy te gwiazdy, które po takim samym czasie pokazują nieidealny brzuch i otwarcie mówią o tym, że potrzebują jeszcze trochę czasu. Blake Lively, ulubienica takich marek jak Chanel, opowiedziała w wywiadzie „o sama wiesz czym” czyli o dotychczas najbardziej wypieranym przez magazyny kobiece temacie – połogu. Beyonce dodała otuchy milionom kobiet, opowiadając o utracie ciąży. Wreszcie – influencerki, które (czy nam się to podoba czy nie) stały się głównymi modowymi wyroczniami, zupełnie nie miały ochoty na ukrywanie zmian w swoim życiu, więc gdy zostawały mamami, dzieci pojawiały się w ich codziennych relacjach. Te decyzje dziwią mniej, gdy uświadomimy sobie, że takie mamy są zwykle, jak to się kolokwialnie mówi: na własnej działalności, a to oznacza, że urlopy macierzyńskie, które im przysługiwały były marne. Najczęściej postanawiały więc godzić pracę z opieką nad dzieckiem i nie uciekać od związanych z nimi tematów. I tu nagle w przestrzeni publicznej (bo Instagram i inne media społecznościowe już do takiej przestrzeni się zaliczają) okazało się, że nawet bardzo modna świeżo upieczona mama potrzebuje laktatora, stanika do karmienia, zastanawia się czy puścić dziecko do żłobka albo kiedy zacząć naukę angielskiego. I że w swoich dylematach nie jest odosobniona.

   A potem nastał rok 2020, przyszła do nas epidemia i sprawiła, że do „niezależnych influencerek” dołączyły także kobiety, które do tej pory pokazywały w sieci wyłącznie swoją pracę. Redaktorki magazynów, właścicielki marek odzieżowych, projektantki, producentki sesji i gwiazdy filmowe – wszyscy musieliśmy zamknąć się w domach (z dziećmi), więc jeśli któraś z tych kobiet przez ostatni rok chciała dodać na swój profil nowe treści, to nie mogła już ograniczyć się do zdjęcia z czerwonego dywanu czy pokazu. To by nie przeszło – po pierwsze dlatego, że takie wydarzenia się nie odbywały, po drugie dlatego, że nie chciałyśmy już tego oglądać. Niektóre z nich postanowiły zejść z piedestału pod tytułem „jestem ponad recenzję bodziaków i nie noszę przy sobie pieluch” i chyba wyszło im to na dobre. Okazało się, że one też pchają wózki na spacerach (i wcale nie mają wtedy na nogach szpilek), a wieczorami robią w swoich minimalistycznych kuchniach popcorn i oglądają z córkami „101 dalmatyńczyków”. Pojawienie się tematu macierzyństwa w sferach zarezerwowanych na to co „glam i fancy” to oczywiście wynik również innych szerszych zmian. Od kilku lat kobiety coraz skuteczniej przejmują stery i to one – nie media, nie mężczyźni – kontrolują narrację na temat swojego ciała, wyborów życiowych, macierzyństwa. I coraz częściej mają w nosie, że może się to komuś nie spodobać. A co jest w tym wszystkim najlepsze? Że wbrew obawom niektórych, właśnie takie treści zdobywają największy poklask i zainteresowanie odbiorców. Czy to znaczy, że moda i dziecko pod pachą jednak wcale się nie wykluczają?

1. Popyt zawsze kreuje podaż. O ile ktoś najpierw powie głośno czego tak naprawdę chce.

   Jeśli przeszukamy archiwa amerykańskiego Vogue'a z ostatnich kilku miesięcy okaże się, że w magazynie od zawsze uważanym za synonim mody najwyższych lotów, zaczęły pojawiać się artykuły o problemach w karmieniu piersią, powrocie do pracy, niepłodności i innych kobiecych rozterkach. Podejrzewam, że nie jest to jednak wynik wspaniałomyślności redaktorek – po prostu każdy wyczuwa gdzieś pod skórą, że moda w rozumieniu abstrakcyjnym coraz rzadziej do nas trafia, jeśli nie może mieć odzwierciedlenia w codziennym życiu. Chcemy czytać o prawdziwych rzeczach, a niestety odpowiednia bielizna do porodu dotyczy po równo wszystkich mam – tych pracujących w laboratorium, szkole czy w agencji pr-owej.

   Marki luksusowe, które od zawsze narzucały rytm temu, co będzie na topie, chyba wyczuły, że świadomość naszych potrzeb się zwiększa i muszą się bardziej wysilić, jeśli mamy identyfikować się z kreowanym przez nich stylem. Zrozumiały, że zapraszając do współpracy wyłącznie bezdzietne dwudziestolatki właściwie zamknęły się na sporą część kobiet, które owszem lubią markowe torebki i zakupy w net-a-porter, ale w nowych butach muszą też odprowadzić dziecko do przedszkola, no i nie bardzo odpowiadają im fasony z odkrytym brzuchem. Tę zmianę, znając kulisy „influencerskich współprac”, widzę na Instagramie jak na dłoni – wspominana już przeze mnie kiedyś Pernille Teisbeak, mama trójki dzieci, która od roku rzadko pokazuje się w stylu innym niż „artleisure” jeszcze nigdy nie realizowała tak wielu działań z topowymi modowymi markami (Hermes, Saint Laurent, Prada, Chanel – do wyboru, do koloru). Żadnej z nich nie przeszkadza, że między minimalistycznymi fotografiami pojawiają się także filmiki ze śmiejącym się bobasem i linki do artykułów o depresji poporodowej. Ale nie zawsze tak było.

   Największy wpływ na zmianę podejścia wielkich koncernów do tematu macierzyństwa miały kobiety, których pozycja w świecie mody była na tyle silna, że nie bały się chociażby utraty kontraktów, jeśli za bardzo pokazywały swoje nowe matczyne oblicze. Do tego grona z pewnością można zaliczyć Chiarę Ferragni. Chociaż nie śledzę jej profilu z zapartym tchem (za bardzo przypomina mi reality show) to z całą pewnością miała ona wszystkie karty w dłoni, aby rozegrać macierzyństwo po swojemu. To wielki luksus, na który nie każda z nas może sobie niestety pozwolić.

   Tym ważniejsze jest, aby próbować stawiać na swoim i mówić o potrzebach głośno – zwłaszcza jeśli mamy dużą siłę przebicia. Zmiana w branży modowej to tylko kropla w morzu potrzeb, o czym świat przekonał się, gdy w ciążę zaszła najsłynniejsza tenisistka wszech czasów. Serena Williams bez ogródek powiedziała o tym, o czym było wiadomo od zawsze – jeśli kobieta postanawia zostać matką jej kariera sportowa jest właściwie przesądzona. I nie mówimy tu o zmianach fizycznych, które oczywiście odciskają wielkie piętno na naszym ciele, ale o strukturach sportowego świata. Serena po urlopie macierzyńskim nie mogła liczyć na pierwsze miejsce w rankingu, które wywalczyła sobie na początku ciąży. Do gry miała wrócić jako… 453 zawodniczka, co oznaczało morderczą liczbę meczy do rozegrania, aby móc znów znaleźć się w czołówce. Sportsmenki do pracy wracają z czystym kontem, a ich dotychczasowe sukcesy mają wartość jedynie symboliczną. Dla porównania – Roger Federer ani razu nie był zmuszony do dłuższej przerwy w swoje dwudziestoletniej karierze, a jest ojcem czwórki dzieci.

   Bardziej w temacie dzisiejszego artykułu jest jednak przypadek Wiktorii Azarenki, również tenisistki, która w związku z tym, że zaszła w ciążę utraciła kontrakt ze sponsorem, czyli de facto główne źródło utrzymania. „- Moim marzeniem jest, aby zawodniczki otrzymywały godny zasiłek macierzyński, kiedy opuszczą turniej ze względu na ciążę lub dziecko. Płatny urlop macierzyński to bardzo istotna kwestia. Mam nadzieję, że uda się to wreszcie wprowadzić. Szczególnie, że tenis to jeden z najlepiej zorganizowanych kobiecych sportów. Nie powinniśmy wybierać między karierą sportową a byciem matką. Macierzyństwo to strasznie wymagająca praca, ale zarazem najlepsza, jaką znam. Można połączyć bycie matką i tenis, ale potrzebujemy reform -” wyjaśniała Białorusinka. Ciężko się nie zgodzić, prawda?

   Pewnie część z Was pomyśli: no dobrze, sport to poważna sprawa, ale co mają do tego markowe ciuchy i dylematy w stylu „co na siebie włożyć, gdy idę na plac zabaw”, to nie jest ani trochę poważne, a prawdziwa mama nie ma czasu na takie bzdury. Wolałabym jednak, abyśmy wszystkie przez chwilę zastanowiły się, czy macierzyństwo powinno sprawiać, że jakiekolwiek zainteresowania, które nie są bezpośrednio związane z naszymi dziećmi, powinny być uznawane za coś zbyt błahego, aby w ogóle o tym mówić. Znana angielska pisarka feministyczna, Rachel Cusk, napisała kiedyś, że „kiedy rodzi się matka, umiera kobieta” i chociaż wiem, co miała na myśli, to życzyłabym sobie, aby każda z nas mogła z całym przekonaniem powiedzieć, że to nieprawda. Tak jak w przypadku słynnych tenisistek – nie dajmy się zakrzyczeć innym i mówmy otwarcie o tym, czego chcemy i czego potrzebujemy. Od prawa do urlopów macierzyńskich, przez możliwość karmienia piersią także po powrocie do pracy, aż po zupełnie trywialne przyjemności, których jakoś nie odmawia się mężczyznom – ojcom (interesowanie się modą nie jest ani trochę głupsze od umiłowania dla sportowych samochodów). I wcale nie chodzi o to, abyśmy mogły bez wyrzutów sumienia kupić kolejną parę butów (zresztą zmiany klimatyczne coraz częściej sprawiają, że zainteresowanie modą nie jest tożsame z zakupami). To bardziej kwestia tego, aby kobiety dla których moda była ważna przed ciążą nie miały poczucia, że teraz nie ma dla nich miejsca w tym świecie.

Uwielbiam wieczorny rytuał czytania córeczce na dobranoc, bo z jednej strony mam poczucie, że budujemy we dwie fajny nawyk (kto wie, może kiedyś machniemy tak Harry'ego Pottera?), a z drugiej mam wtedy coś w rodzaju czasu dla siebie. No właśnie, „coś w rodzaju” oznacza, że nie wybieram literatury tylko pod siebie, bo chociaż wydaje mi się, że moja słuchaczka nie bardzo zwraca uwagę na fabułę, to jednak ciężkie historie wolę zostawić na kiedy indziej. Postanowiłam odpuścić Muminki i sięgnęłam po pierwszą część „Trylogii z Korfu”. Książki Geralda Durrella teoretycznie nie są przeznaczone dla dzieci (chociaż opowiadają o jego dzieciństwie), ale stanowiły idealny kompromis między lekturą dla niej i dla mnie. A gdy po paru minutach czytania na głos, córka usypiała, ja mogłam przyśpieszyć tempo i zanurzyć się głęboko w świecie pełnym bujnej i niesamowitej przyrody, humoru i niezwykłych perypetii ekscentrycznej brytyjskiej rodziny. Każda z części była dla mnie jak antidotum na otaczającą nas teraz rzeczywistość (gdybym mogła, to po tej lekturze ruszyłabym na Korfu nawet jutro). Jeśli do tej pory nie słyszeliście jeszcze o rodzinie Durellów (których historia doczekała się nawet własnego serialu), to macie dużo do nadrobienia. Z całego serca polecam zacząć właśnie od tej trylogii („Moja rodzina i inne zwierzęta”, „Moje ptaki, zwierzaki i krewni”, „Ogród Bogów”). ​

2. Czy każda modna mama na Instagramie to „instamama”?

   W dzisiejszych czasach najpopularniejszym źródłem modowych inspiracji dla mam jest bezapelacyjnie Instagram. Ja sama często szukam w tej aplikacji przeróżnych informacji – pomysłów na strój, nowej kolorystyki dla produktów MLE, lokalizacji sesji zdjęciowej, ale też idealnej czapeczki, ręcznie robionych zabawek z organicznej wełny czy solidnych bucików dla dwulatki. Potrzeby mam więc różne, ale na palcach jednej ręki mogłabym policzyć stricte „parentingowe” konta, które obserwuję. Oczywiście, rozumiem wysyp tych w całości poświęconym dzieciom. Ja sama nie znajduję piękniejszego obrazu do fotografowania niż moja córeczka w przeróżnych codziennych scenkach i chętnie zamęczałabym efektami wszystkich wokoło, ale z szerszą publiką wolę jednak dzielić się przede wszystkim tym, co jest związane z moją pracą. Pewnie po części dlatego, że gdy sama szukam czegoś związanego z tematyką dziecięcą w internecie, to oczekuję pewnej dozy merytorycznej wiedzy.

   Z wykształcenia jestem psychologiem, z zawodu właścicielką marki odzieżowej, fotografką i blogerką, miałabym pewnie coś do powiedzenia w temacie marketingu, ale nigdy nie śmiałabym wchodzić w buty specjalistów od żywienia niemowląt czy poprawnej postawy (nie raz i nie dwa czytałam dyskusję na temat wyników morfologii krwi przedszkolaka prowadzoną przez przypadkowe osoby, albo byłam nagabywana przez producentów mleka modyfikowanego, którzy chcieli płacić bajońskie kwoty za artykuł, w którym poleciłabym ich produkt jako idealny substytut naturalnego karmienia). Zdając sobie sprawę z ciężaru odpowiedzialności jaki spoczywa na popularnych influencerach, w tym przypadku mogłabym, co najwyżej posługiwać się cytowaniem innych, bardziej wykwalifikowanych osób.

   A więc profile eksperckie – jak najbardziej. Często są one zresztą prowadzone przez kobiety, które także są mamami, ale jednak to ich wykształcenie i praktyka zawodowa, a nie „przeczucia”, są głównym motorem treści, które dodają na swoje profile i ciężko byłoby przykleić im łatkę typowych „instamatek”. Coraz więcej pedagogów, logopedów, ginekologów-położników, fizjoterapeutów ma tam swoje miejsce i przekazuje innym fachową wiedzę – to na pewno lepsze niż słuchanie wywodów, o tym, że „moje dziecko nauczyło się spać samo w łóżeczku, gdy powiesiłam przy nim wiązankę czosnku i pareo z motywem chakry” ale mimo wszystko korzystajmy z nich z dystansem. Instagram nigdy nie zastąpi poradni pediatrycznej.

   Jest jednak sporo „miękkich” tematów, które pozwalają nie tylko dokonać lepszych decyzji zakupowych, ale też zbudować wokół siebie pewnego rodzaju grupę wsparcia, której potrzebuje nawet najmodniejsza mama. Wiem na jaki profil zajrzeć, aby znaleźć oznaczenia do fajnej marki odzieżowej dla dzieci, albo jeśli szukam nowej, ale mądrej zabawy, która zajmie nam pół godziny, gdzie szukać inspiracji na szybki obiad dla całej rodziny, albo jak chronić dziecko przed słodyczami. Nie mówiąc już o komentarzach! Na profilach ulubionych sklepów z asortymentem dziecięcym znajdę od razu opinie innych użytkowniczek – czy ta kołderka się mechaci, czy do tego fotelika trzeba zamówić przejściówki, jak dany wózek poradzi sobie na plaży i tak dalej. Mamy możliwość dzielić się doświadczeniami i zbierać informacje od innych w bardzo szybki i sprawny sposób.

Kosmetyki dla dzieci to temat, który często pojawia się w komentarzach – być może dlatego, że ostrożnie przekazuje Wam moje polecenia i odkąd zostałam mamą naprawdę niewiele razy zmieniłam coś w pielęgnacji córki. W tej kwestii wychodzę z założenia, że im mniej tym lepiej i jeśli coś się sprawdza, to lepiej nie kombinować. Przy naszej wannie od wielu miesięcy królują więc te same produkty (to znaczy, nie dokładnie te same, bo oczywiście trzeba co jakiś czas uzupełniać zapas), czyli kompletna seria Clochee Baby&Kids (między innymi szampon i żel do mycia, emulsja do kąpieli, delikatne masełko). Tę markę kojarzycie pewnie dobrze, bo do tej pory z sukcesem tworzyła produkty dla kobiet i zaskakiwała nas coraz ciekawszymi proekologicznymi rozwiązaniami. Nie dziwi więc fakt, że seria dla dla dzieci posiada wszystkie niezbędne certyfikaty, jest naturalna i wegańska, nietestowana na zwierzętach, a opakowania są przyjazne środowisku. Zdobiący je wizerunek rysia Ryszarda nie jest jedynie zabiegiem estetycznym – zakup kosmetyków dla dzieci wspiera rysie znajdujące się w Dzikiej Zagrodzie w Jabłonowie. Jeśli macie ochotę wypróbować te produkty, to mam dla Was kod rabatowy dający 20% zniżki na zakupy w sklepie Clochee. Wystarczy, że w koszyku użyjecie kodu KTBABY (kod nie obowiązuje na zestawy i linię PREMIUM, jest ważny do 22 kwietnia).

  Wracając jednak do meritum – jeśli śledzę profile mam, to takie na których znajdę także coś poza codziennymi bolączkami i radościami związanymi z macierzyństwem. Chociaż sama w prywatnym życiu pewnie wpisałabym się w wymogi stereotypowej instamatki (długo karmiłam piersią, używałam chust zamiast klasycznych nosideł, trening spania uważam za torturę i bardzo długo miałam ogromny problem z tym, aby moim dzieckiem opiekował się ktokolwiek poza mną, nie zdecydowałam się też na żłobek, ale od razu zaznaczam, że znam kobiety, które postępowały inaczej i też uważam je za dobre mamy) to bardzo chciałam też zobaczyć, że w nowej rzeczywistości znajdzie się miejsce dla Kasi sprzed ciąży. Sama świadomość, że nie trzeba zmieniać się o 180 stopni przynosiła mi ukojenie.

Rex London Drewniany konik do ciągnięcia // Rex London kredki // Zeszyt do kreatywnej zabawy Art Dots // Egmont Toys Drewniana gra zręcznościowa chwiejny mur // Egmont Toys Układanka magnetyczna farma // Gra drewniana labirynt z kulką

Jeśli chodzi o wspólne zabawy, to w tym wypadku zdecydowanie najsłabiej sprawdzają się u nas pluszaki. Mamy oczywiście kilka ukochanych misi (w tym jeden jeszcze z mojego dzieciństwa), ale sprawdzają się one głównie przy zasypianiu. Uwielbiam za to wszelkiego rodzaju gry, książeczki magnetyczne i inne zabawy, które pochłaniają nas do reszty na dłuższy czas. Wybrałam kilka moich ulubionych „czasowypełniaczy” – książeczka magnetyczna, gra zręcznościowa „chwiejny mur”, ukochane puzzle od Donsje, organiczna ciastolina, albo po prostu tradycyjne kredki. Na stronie Petit Concept w zakładce „zabawki” znajdziecie też naprawdę wiele ciekawych produktów, których nie widziałam nigdzie indziej. Przy okazji mam dla Was kod rabatowy na cały asortyment w sklepie Petit Concept dający 10% zniżki. Wystarczy, że użyjecie hasło: petit10 (kod jest ważny do 18 kwietnia). 

3. Kilka profili modnych mam.

   Największym powodzeniem na Instagramie cieszą się te profile, których autorki mają charakter, nie ociekają sztucznością i przekazują autentyczną historię – w tym pewnie wszystkie się zgodzimy. Jeśli jednak chodzi o pozostałe kwestie, to jesteśmy różne i pewnie każdą z nas na Instagramie inspiruje coś innego, chociażby w związku z innym gustem. Potraktujcie więc poniższe polecenia jako moje subiektywne wybory.

  @Carolinastorm

   Jeśli ktoś pamięta jeszcze początki modowych blogów, to pewnie natknął się na Carolinę. Zaczynała jak większość z nas – pokazując swoje stylizacje. Przez dekadę influencerzy w zdecydowanej większości zmienili jednak sposób komunikacji z odbiorcami i dziś jej strona nie jest już aktualizowana, za to profil na Instagramie pełen jest przede wszystkim wnętrzarskich inspiracji. Carolina wyszła za mąż za założyciela portalu Bloglovin i urodziła syna. Jej zdjęciach to subtelna kombinacja mody z użyciem topowych marek, dizajnu, książek, sztuki i codziennego, acz bardzo stylowego życia mamy.

 @Angelickpicture

   Można by się spierać, w którym momencie jej odważne (według niektórych) zdjęcia są wyrazem artystycznej ekspresji, a kiedy przekraczają już pewną granicę intymności, ale z całą pewnością macierzyństwo oczami Angelici jest piękne. Ta blond Szwedka jest fotografką, ale to jej prywatny profil wywołał w sieci prawdziwą burzę. Ja sama, chociaż z wielką ciekawością oglądam jej relacje i nowe zdjęcia, mam mieszane uczucia, zwłaszcza jeśli chodzi o to, jaki stosunek do prezentowanych treści będzie miała jej córka w przyszłości. Pamiętam jednak, że gdy odkryłam jej profil (a sama byłam wtedy w ciąży) to pozwolił mi on spojrzeć na swoje zmieniające się ciało znacznie przychylniejszym okiem. 

  @NataliaKlimas

   Przyznaje się bez bicia, że profil Natalii zaczęłam obserwować dopiero wtedy, gdy została mamą. Ze wszystkich podanych dziś kont, to jest chyba najbardziej skoncentrowane na macierzyństwie. Natalia jest mamą dwóch córeczek i właściwie codziennie pokazuje nam, jak wygląda jej codzienność, którą dzieli między domem na Mazurach a Warszawą. Jest trochę łez, trochę szczerości i próśb o radę, ale wszystko podane w takiej formie, że macierzyństwo nadal wydaje się być czymś fajnym. Natalia ma do tego fajny wyrazisty styl – nawet gdy wychodzi na spacer po zaśnieżonych polach jej stylizacje przyciągają uwagę.

 @Morgansezalory  

   Prywatny profil założycielki francuskiej marki Sezane był dla mnie kiedyś bardziej interesujący, bo więcej było na nim prawdziwego życia – dziś dominują tam głównie zdjęcia z Pinteresta i efekty jej pracy. Jeśli jednak cofniecie się do starszych wpisów, to zobaczycie jak wygląda idealny paryski apartament i idealna francuska rodzina. To znaczy, nie taka „na tip top”, ale taka jak lubimy ją sobie wyobrażać – z luzem, szczyptą nonszalancji i wrodzonym wyczuciem styla. W Polsce mamy też parę fajnych prywatnych profili modnych mam prowadzących własne biznesy – @PaulinaPyszkiewicz (założycielka marki LeBrand), @JustynaKonczewska (właścicielka butiku Crush), Kasia Szymków czyli @JestemKasia.

    Celowo omijałam w tym tekście ciemną stronę modowej branży i Instagrama, który – jak wszyscy wiemy – pełen jest sztuczności, hejtu, próżności, a czasem po prostu bezdennej głupoty. Nie napiszę jednak nic zaskakującego jeśli powiem, że ta aplikacja jest odzwierciedleniem społeczeństwa, a konta kierowane są do różnych odbiorców. Mamy prawo do bardzo ostrej selekcji i korzystajmy z niego – obserwujmy te profile, które nas motywują, inspirują, ułatwiają codzienność i sprawiają, że czujemy się lepiej, a nie zaszczepiają w nas negatywne emocje. Pamiętajmy też, że presja społeczna, która mimo zachodzących zmian, nadal ma się świetnie, powoduje, że jako mamy jesteśmy bardziej skłonne do porównywania się z innymi. Nic w tym dziwnego – oddajemy dzieciom całe nasze serce, a tym samym jesteśmy bardziej podatne na zranienie. Im mniej pewne się czujemy, tym łatwiejszym jesteśmy celem (nie tylko dla innych, ale też dla naszych wewnętrznych krytyków). Cały czas czujemy się pod ostrzałem i często mamy poczucie, że nieważne jak bardzo byśmy się starały i tak zawsze znajdzie się ktoś, kto skrytykuje nasz wybór. Tym bardziej, że wymagania stawiane matkom są często nie do pogodzenia: „poświęcaj się dziecku bez reszty, ale się nie zaniedbuj”, „wróciłaś do pracy i zrobiłaś to kosztem dziecka”, „siedzisz w pieluchach i nic nie robisz całymi dniami” i tak dalej, bez końca, sprzeczność goni sprzeczność.

   Przyjrzyjmy się więc swoim potrzebom z czułością, bo wygląda na to, że nikt za nas tego nie zrobi. A dla tych wszystkich z Was, które planują macierzyństwo, ale trochę boją się, że po porodzie zatracą własną tożsamość, zamkną się w domu, będą chodzić tylko w lnianych sukienkach do kostek, pisać komentarze o „bombelkach”, a poczucie wyobcowania wśród bezdzietnych eleganckich koleżanek będzie narastać za każdym razem, gdy zamiast zafundowania sobie modnej fryzury postanowią kupić nowe pudełko klocków duplo, mam dobrą wiadomość – naprawdę nie musi tak być. Nawet jeśli jest jeszcze sporo do zrobienia, jeśli sporo stereotypów musi upaść, to z całą pewnością macierzyństwo jeszcze nigdy nie było traktowane przez świat mody tak poważnie – i miejmy nadzieję, że to dobry zwiastun. 

PS Ostatni wpis poświęcony macierzyństwu pojawił się tutaj prawie rok temu. Obiecywałam Wam wtedy, że ta tematyka nie zawładnie blogiem i mam nadzieję, że nie zawiodłam Was w tej kwestii. Dam Wam teraz trochę odetchnąć od moich maminych przemyśleń :). 

Last Month

   Z ciekawości zerknęłam, co napisałam Wam w marcowym "Last Month" w zeszłym roku. Był to czas całkowitej i powszechnej izolacji, nikt z nas nie wiedział co będzie dalej i jak bardzo powinien się bać. Czy wirus zostanie z nami na miesiąc? Dwa? A może na zawsze? Pamiętam, że bardzo nie chciałam wtedy publikować czegokolwiek, mając świadomość, że to nie był dobry moment na "lifestylowe treści". Sama po sobie jednak widziałam, jak bardzo potrzebne były mi wtedy drobne rzeczy, które mimo tych niezwykłych czasów pozostały niezmienne i nawet jeśli nowy artykuł od ulubionej blogerki to coś zupełnie nieistotnego to chociaż na chwilę potrafił poprawić mi humor.

   Pewnie nie spodziewaliśmy się, że po dwunastu miesiącach obostrzeń, noszenia maseczek i walki z wirusem na różnych frontach, będziemy mierzyć się z najgorszą z dotychczasowych fal. Mimo tego mam wrażenie, że nastroje są jakby lepsze – to, co już znane przeraża mniej, do wielu rzeczy zdążyliśmy się przyzwyczaić, a najstarszych, dzięki szczepionkom, ochronić przed najgorszym. Nawet porównując zdjęcia w dzisiejszym wpisie z tymi sprzed roku widzę sporo plusów. Zapraszam Was do małego fotograficznego zestawienia z ostatnich tygodni. 

Gdy przyjeżdża do ciebie ekipa z VOGUE, a ty szukasz w swojej szafie czegoś naprawdę oryginalnego ;). 
1. Ponad pół roku od ostatniej wizyty u fryzjera. Byłam umówiona na pierwszego kwietnia, ale… jakby to powiedzieć… chyba się nie uda. // 2. Zakrywa to, czego nie chcemy pokazać. Chroni nas przed deszczem i wiatrem. Jest oporny na przemijający czas i nie ma dla niego znaczenia czy nosi go kobieta czy mężczyzna. Mowa o idealnym trenczu. Zrobiłyśmy dla Was trzy przedsprzedaże z różnym terminem dostaw, tak aby starczyło dla każdego – wczoraj rozpoczęłyśmy wysyłki pierwszej partii. // 3. Bardzo rzadko zgadzam się na jakąkolwiek aktywność w mediach komercyjnych, ale raz na rok można zrobić mały wyjątek (zapraszam do kiosków). // 4. Na pogodę w kratkę – sweter w paski. //Z powodu pandemii zespół Vogue'owej ekipy był bardzo okrojony (w tle błądzące po mieszkaniu "krzesło grzechu"). 1. Ciasto własnej roboty. To uproszczona wersja tej tarty. // 2. Uwielbiam te kadry, na które sama na pewno bym nie wpadła. // 3. Gdy Monika na sekundkę zostawi laptopa mały haker już jest gotowy. // 4. Wiosna idzie! //Tak wyglądał u mnie Dzień Kobiet. Kwiaty to zawsze coś miłego, ale chciałabym, aby na kolejne takie święto kobiety doczekały się szanowania ich praw. 1. Z każdym dniem coraz jaśniej. // 2. Poniedziałek pod kontrolą.  // 3. Jak ich nie kochać? // 4. Czyli jednak nie ścinamy? //Gdańsk. W biegu. Mała i miła paczuszka od Bioecolife. Głęboko nawilżające serum do twarzy z kwasem hialuronowym i aloesem oraz delikatny peeling enzymatyczny. Serum posiada naturalne oleje roślinne: ze słodkich migdałów, arganowy, z pestek ogórka, z baobabu i jojoba. Kwas hialuronowy zawarty w serum to oczywiście ten "właściwy", który faktycznie wnika w skórę. Specjalne cząsteczki liposomowe przenoszą go w głębokie warstwy naskórka. Jeśli kwas nie zostanie zamknięty w liposomach nie ma możliwości przenikania w głąb skóry, ponieważ bardzo szybko pęcznieje, powiększa swoją objętość i jest zwyczajnie za duży żeby przejść barierę naskórka. Działa wyłącznie na powierzchni skóry. Natomiast cząsteczki liposomowe nie zmieniają swojej objętości i z łatwością przenikają zewnętrzną powłokę skórną. Docierają w głąb skóry i tam się rozpadają i uwalniają kwas hialuronowy, skwalan i ceramidy. 1. Magiczne serum w przybliżeniu. // 2. "Wiosna na ulicy Czereśniowej" po raz 2356633. // 3. Naleśniki. Gdy mieszam składniki "na oko" zawsze wychodzą najlepiej. // 4. Dni bez makijażu coraz więcej. //Jeśli jeszcze nie miałyście okazji, to serdecznie zapraszamy do showroomu Iconic w Gdańsku, gdzie poza pięknym wzornictwem możecie zobaczyć też nasze ubrania na żywo.
1.Nasza dwurzędowa sukienka już wyprzedana, ale w piątek pojawi się w wersji "premium" w kolorze granatowy. // 2. Nasze najcudowniejsze dresy z wełny merynosowej. Po zimie przeżywają u mnie renesans w zestawie z trampkami i dżinsową kurtką. // 3. Ta pikowana kurtka z szalem wróci jeszcze w pojedynczych rozmiarach. Jest moim ulubieńcem na szybkie wyjścia. // 4. Koszulową kurtkę można nosić jak sukienkę. Na zdjęciu poniżej możecie zobaczyć jak wygląda w połączeniu z kozakami. //Ta koszulowa kurtka z mieszanki wełny i bawełny to kolejna kwietniowa nowość. Wypatrujcie jej już w ten piątek. AKTUALIZACJA! Mamy jeszcze parę sztuk tej sukienki :).
Piątkowe rozpakowywanie paczek. Trochę się tego uzbierało! 1. Ktoś z daleka o mnie pomyślał i wysłał coś miłego. Zawartość pudełka zobaczycie niżej. // 2. W czym robimy mazurka? A w czym Tiramisu? A białą kiełbasę? Przedświąteczne porządki w kuchni już za nami. // 3. Fotogeniczne zakupy. Bez plastiku jest też ładniej! // 4. Pierwsze (średnio-udane) pieczenie już za nami. Wracamy do sprawdzonych przepisów Zosi, bo te niesprawdzone z internetu coraz częściej zawodzą. //W mojej paczuszce znalazł się cydr wiosenny "Kwaśne Jabłko", "Herbata Clea" czyli mięta z koszyczkami rumianku z manufaktury Brown House & Tea, coś słodkiego i dwie urocze obrączki na serwetki w kształcie wielkanocnych zajączków. Jeśli szukacie pomysłu na świąteczny prezent, to takie gotowe zestawy od Tori przychodzą Wam na ratunek. Macie wiele różnych paczuszek do wyboru, ale we wszystkich znajdziecie pyszne, wysokogatunkowe produkty z polskich manufaktur. 
Gdy w sklepie meblowym Twoje dziecko postanawia zrobić małe porządki. Za mało zdjęć śniadań było powyżej, nadrabiam zaległości. ;) Podarty naleśnik, trochę truskawek (wiem, że to zbrodnia o tej porze roku, ale te greckie były naprawdę zaskakująco dobre), dwie łyżki twarożku ze strzałkowa i miód. 1. Uczymy się co jest delikatne, co można ciągnąć, szarpać a co trzeba głaskać. // 2. Ulubione pary na ten sezon. // 3. Autoportret w wersji pół na pół.// 4. Moje skarby. //Nowy dzień. Plan zrobiony. Ciekawe co wypadnie z listy. 1. Sezon na kosze uważam za otwarty (już od miesiąca ;)). // 2. "Look of The Day" w wersji dwulatki. // 3. Porządek. Na pięć minut. // 4. Wspólne czytanie zajmuje nam naprawdę sporo czasu w ciągu dnia. //Jeszcze na dobre nie zaczęła się wiosna, a my, w MLE Collection już szykujemy nowe modele swetrów na zimę. Znając życie z tych wszystkich prototypów najwyżej jeden trafi do docelowej sprzedaży. Wielkanocne kotki, czyli bazie. Oglądamy, głaszczemy, niektórzy też miauczą dla urealnienia sceny. Ten pokój już gotowy na Wielkanoc. Ten słodki zajączek to ręcznie malowana nocna lampka. 
1. Długie godziny przed komputerem. Portos pilnuje abym nie szła za często do lodówki. // 2. Za to ten bobas pilnuje, aby mama nie pracowała ani minuty dłużej niż się umawialiśmy. // 3. Ten dzień w którym wyglądasz, jak G…argamel! // 4. Najpiękniejszy świąteczny akcent w moim mieszkaniu. Takie wieńce zawsze robiłam razem z dziewczynami z trakcie wielkanocnych warsztatów. W tym roku niestety, nie mogły się odbyć. Na pocieszenie Narcyz uruchomił możliwość zamówienia takiego cuda do domu. Można dla siebie albo dla kogoś z kim chcielibyśmy spędzić święta, ale z oczywistych względów nie możemy. //

I to tyle! Dziś mamy w Sopocie tyle słońca, że biorę aparat i pędzę korzystać. Nie siedźcie za długo w internecie!

*  *  *

 

 

 

W oczekiwaniu na wiosnę i szczepionkę, czyli lutowe umilacze

   Luty to dla mnie miesiąc małych tortur, które właściwie sama sobie funduję. Codziennie sprawdzamy z mężem w internecie na kamerach, jak wyglądają nasze ukochane alpejskie trasy (te narciarskie i piesze), które zwykle o tej porze roku odwiedzaliśmy. Na tradycyjny wyjazd z rodzicami nie było szans, ale my wciąż karmimy się nadzieją, że jednak uda nam się tam wyjechać nim stoki zamienią się w pastwiska. Nie jest to zresztą spowodowane tylko naszym kaprysem – miło by było nie stracić opłaconej rezerwacji, którą zrobiliśmy w napływie sierpniowych emocji (aż mi brzęczy w głowie moje wesołe pokrzykiwanie „no coś ty, wtedy to już na pewno będzie można normalnie podróżować!”).

    Aby kontynuować maltretowanie stęsknionej za górami duszy, przygotowujemy w domu nasze ulubione schroniskowe potrawy (przoduje „wurstel mit patate”, które w mojej wersji nie smakuje niestety tak dobrze, ale córka jest zachwycona) i regularnie sprawdzamy obostrzenia, utwierdzając się w przekonaniu, że właściwie, gdybyśmy się zdecydowali, to da się ten wyjazd ogarnąć. Trzeba by jednak pogodzić, się z faktem, że pod wieloma względami nie przypominałby tych, które znamy z czasów przed koronawirusem. Co będzie – zobaczymy. Do tej pory wydawało nam się to po prostu trochę nie w smak, ale skoro już nawet sam prezydent postanowił udać się na zimowe ferie, to ciężko znaleźć dobry argument, aby tego nie robić.

    Doskonale zdaje sobie sprawę, że przez pandemię wiele osób boryka się ze znacznie poważniejszymi przykrościami i moje drobne rozterki wypadają przy nich po prostu śmiesznie. Jesteśmy jednak na blogu, a nie przed telewizorem, w którym leci reportaż UWAGA! i nie po to tutaj wchodzicie, aby się dodatkowo dołować. Poza tym, patrząc na otaczającą nas rzeczywistość można by bez końca porównywać kto ma od kogo gorzej (chociaż przed taką licytacją zawsze warto pomyśleć o tym, że być może ktoś chce zachować część problemów dla siebie), ale na pewno wszyscy możemy się zgodzić z faktem, że obecny czas mógłby być lepszy i każdy z nas za czymś tęskni. Ja tęsknie za możliwością podejmowania spontanicznych decyzji, szukaniem tego, co mnie inspiruje… i za tym, aby samej móc inspirować innych na więcej sposobów. Tęsknię za przeświadczeniem, że korzystam z życia w pełni, że mam plany – zawodowe i prywatne – do których dążę, a nie martwię się, czy kolejna powszechna kwarantanna ich nie zniweczy. Tęsknie za spotkaniami z najbliższymi w normalnych okolicznościach. I dosyć mam już tego lęku i napotykania na ciągłe i niekiedy trudne do zrozumienia ograniczenia (co nie zwalnia mnie z odpowiedzialności i z chronienia siebie i innych).  

   Porzucam już ten ponury ton (no… może nie do końca) i zostawiam Was z paroma inspirującymi linkami z sieci i moimi sposobami na umilenie codzienności. Mam też dla Was długo wyczekiwaną playlistę ze wszystkimi utworami, które ostatnio słyszałyście u mnie na stories – pytań o nie było mnóstwo, więc zebrałam je w zgrabną składankę. Zapraszam na Wasze ulubione umilacze!

1. Chcąc poprawić sobie humor sprawdzam, kiedy mniej więcej przypadnie mi szczepionka, która mogłaby w dużym stopniu wykasować obawy z poprzedniego akapitu. Jak nietrudno się domyśleć, 33 letnie influencerki nie zostały uznane (i całe szczęście) za przedstawicielki zawodu podwyższonego ryzyka więc internetowy kalkulator przekazał mi, że w bardzo sprzyjających okolicznościach został mi jeszcze okrąglutki rok uciekania przed wirusem. To dosyć długo. Z dużą zazdrością patrzę na moje bliskie koleżanki pracujące w ochronie zdrowia, chociaż tak naprawdę cieszę się, że ich zawody, które w ostatnich latach były mocno deprecjonowane, doczekały się w końcu jakiejś konkretnej nobilitacji w formie wcześniejszego dostępu do szczepionki. Upadek autorytetów to zresztą ciekawy temat i gdybyście chciały poczytać o tym dłuższy artykuł to zapraszam tutaj. A gdyby ktoś chciał skrytykować mnie za to, że otwarcie deklaruję chęć przyjęcia szczepionki to zapraszam do przeczytania innego ważnego artykułu, który być może zmieni podejście do tej kwestii.

    Nie denerwujcie się proszę na mnie, że podałam linki do artykułów, do których trzeba wykupić subskrypcję – internet się zmienia, ale czas jaki trzeba poświęcić na napisanie rzetelnego tekstu niestety nie. Płatne artykuły były kwestią czasu – kiedyś trzeba było kupić gazetę, dziś redakcje przeniosły się do sieci, ale nadal muszą się z czegoś utrzymać. I to nie jest reklama żadnego konkretnego portalu. Po prostu chciałabym, aby w internecie było miejsce (i popyt!) na dobrze napisane teksty, w których ktoś pofatygował się o sprawdzenie danych, a nie pisał o szczepionkach, aborcji, pedofilii czy prawach zwierząt tylko tego, co mu ślina na język przyniosła, a jako źródło nie traktował komentarzy wujka na facebooku ;). 

2. Pierwszych śladów wiosny raczej nie znajdę w moim ogrodzie. I dobrze – jeśli o mnie chodzi, to taka zima, jak w tym roku może z nami jeszcze trochę zostać. Dziwię się więc, że moja podświadomość szuka, czeka i jednak tęskni za słońcem i powiewem świeżości. Dopada mnie już typowa dla tego okresu potrzeba wystawienia połowy domowych bibelotów na olx i przemeblowania salonu. Przy szafie też już krążę od jakiegoś czasu i co rusz podejmuję decyzję, że pozbywam się co najmniej połowy jej zawartości, po czym stwierdzam, że właściwie z niczym nie chciałabym się rozstawać (wyjątkiem są rzeczy męża – tu decyzje podejmuję szybko i bezboleśnie). Ale trochę tej wiosny już do nas zawitało – dorwałam w Narcyzie ostatnie dwie gałązki żółtej mimozy i kilka kalii, no i postanowiłam zmienić parę grafik na bardziej minimalistyczne i świeższe (zdecydowanie mniejsze koszta, mniej zajętego miejsca i mniej problemów dla środowiska niż w przypadku wymiany mebli czy tekstyliów). Tym razem trochę inaczej podeszłam do tematu Passepartout i wybrałam mniejsze grafiki do większych ramek (pod zdjęciem znajdziecie dokładne nazwy, rozmiary ramek i kształty Passepartout, które zamówiłam i kod zniżkowy). 

"The letter" (21x30cm) ramka drewniana (40x50cm), białe passe partout (40×50 cm) // "Brush of nature" (30x40cm), ramka (30x40cm) // "Les nymphes" (30x40cm), ramka (50x70cm) // "Monochrome abstract" (21x30cm), ramka (21x30cm) // "Yellow body pose" (30x40xm), ramka (30x40cm) // "Abstract figures no 2" (30x40cm), ramka (30x40cm) // Razem z Desenio przygotowaliśmy dla Was 30% zniżkę na plakaty z kodem „MLEXDESENIO", która jest ważna do północy 25 lutego. Zniżka co prawda nie obowiązuje Passepartout ( oraz ramki i plakaty z kategorii "Handpicked i Personalizowane), ale i tak warto zastanowić się nad ich zakupem. To drobny detal, który naprawdę dużo daje. 

3. W ostatnich tygodniach głośno jest o dokumencie „Podróbki sławy” od HBO, a ponieważ teoretycznie opisuje on kulisy branży, z którą jestem w pewnym stopniu zawodowo związana, postanowiłam zobaczyć ten „społeczny eksperyment” (tak opisywany był film w internetowej prasie). W dużym skrócie, chodzi o to, że z trzech anonimowych osób postanowiono stworzyć sławnych influencerów. Rozumiem główną ideę producentów czyli „nie wierzcie temu, co widzicie na Instagramie”, ale sam sposób realizacji tego przedsięwzięcia budzi moje moralne rozterki i obawę, czy w imię wyższej idei sami bohaterowie nie zostali pokrzywdzeni przez pseudo-badaczy. Dobrze zresztą opisuje to zwierz popkulturowy – ten artykuł znacznie lepiej dotyka meritum całego problemu. No i akurat można przeczytać w całości za darmo.      Delikatnie rzecz ujmując  dokument mnie nie porwał. O ile temat ważny, to niestety został podany w takiej formie, że chciałabym użyć słowa na „n” którego dalsza część brzmi „udy”. Nie zrobię tego jednak, bo nie wpisywałoby się to w zachowawczość moich wpisów ;P. Oczywiście nie kwestionuję tutaj samej potrzeby uświadamiania społeczeństwa o zagrożeniach płynących z internetu, ale chyba lepiej wybrać na wieczór coś innego. Ja gorąco polecam inny dokument (również na HBO GO) – „Tiger”. W tym przypadku było dokładnie na odwrót niż w „Podróbkach sławy”. Przede wszystkim temat średnio mi bliski. Ani to nie jestem jakąś specjalną fanką golfa (właściwie to nie jestem nią ani trochę), ani biografie sportowców nie są czymś, co by mnie specjalnie fascynowało. W tym przypadku mamy jednak coś, czego zdecydowanie zabrakło w produkcji o influencerach. Poruszany jest kontekst społeczny, kulturowy i psychologiczny, a sami twórcy unikają jednoznacznych wniosków prawdopodobnie mając świadomość (w przeciwieństwie do kolegów po fachu z „Podróbek…”), że świat nie jest czarno-biały.

    Produkcja przedstawia intymny obraz cudownego dziecka, którego poświęcenie i obsesja na punkcie gry w golfa przyniosły nie tylko sławę i sukces. Mam jednak wrażenie, że życie Tigera Woodsa jest tylko tłem dla opowieści o ludzkiej naturze, która każe nam podcinać skrzydła każdemu kto znajduje się na szczycie. Że uparcie szukamy w naszych idolach potknięcia, rysy, czegoś, co sprawi, że okażą się słabi i wcale nie lepsi od nas. Gdy w końcu bożyszcze tłumów upada z wysokości, my triumfujemy i wbijamy nieszczęśnika jeszcze bardziej w ziemie. Najdziwniejsze w tym jest to, że i tak najbardziej cieszymy się gdy te upadłe anioły, na przekór naszej pogardzie i przeciwnościom, podnoszą się, pokonują własne demony i pokazują, że nie złamie ich nawet największa klęska. Gdy widzimy, że nie udało nam się ich pokonać, zaczynamy ich kochać i podziwiać jeszcze bardziej. Naprawdę warto obejrzeć.

   Już sama nie pamiętam czy polecałam Wam „Emily w Paryżu” (Netflix), ale jeśli nie przekonała Was moja patetyczna recenzja biografii golfisty, to „Emily” na pewno warto obejrzeć (mężowi też się podobała). Miło jest odkryć, że całe lata po tym, jak ukazał się ostatni odcinek „Seksu w wielkim mieście” (filmy pełnometrażowe o tym samym tytule niestety do mnie nie trafiały) znów powstał serial, który wcale nie musi być smutny ani ponury, aby był świetny.  4. Otwieram szafki, otwieram lodówkę, rozglądam się po blacie, sprawdzam jakie owoce jeszcze mi zostały. Luty i marzec to czas mojego kulinarnego marazmu. Z zamrażalnika zniknęły już ostatnie świąteczne pierogi, a na typowo zimowe potrawy, które przygotowywałam od listopada, naprawdę nie mogę już patrzeć. Warzywa i owoce w spożywczaku nie są takie, jakbym chciała – widać, że najlepszy czas mają już za sobą, a do pierwszych plonów jeszcze daleko. Ratują nas najróżniejsze zupy (i rosół mamy, na którą zawsze można liczyć), przetwory i soki, a raczej smoothie, bo wyciskarki z prawdziwego zdarzenia nie mam. Wrzucam więc do miksera dwa ogórki, dwa kiwi, garść szpinaku, duże jabłko, miętę (jeśli mam), a jak trzeba to dodaję łyżkę miodu. Nie jestem z tych, którzy wierzą w magiczne właściwości różnych mikstur z samego rana, od cytryny po ocet, (mój żołądek raczej by tego nie przeżył), ale po małym śniadaniu taki sok jest miłym połączeniem czegoś na kształt karaibskiego drinka z lemoniadą babci.

   A wracając do konfitur – to naprawdę miły sposób, aby przypomnieć sobie smak ulubionych letnich owoców w czasie, gdy jedyny krzaczek malin w ogrodzie posłużył jako stelaż do bałwana. Dla mnie muszą jednak spełniać jeden warunek – nie mogą być za słodkie. Problem w tym, że niewielu producentów rozumie, że kupuję konfiturę aby poczuć smak owoców, bo to ich mi brakuje. Cukier akurat o każdej porze roku jest dostępny i smakuje tak samo, więc naprawdę nie trzeba go dodawać aż tyle. Jeśli Wy też wolicie smak wiśni, a nie smak wiśniowego cukru, no i macie obsesję na punkcie ekologicznych składów to zapraszam tutaj

Idealne konfitury dla tych, którzy lubią smak owoców, a nie cukru. Od jedynej w swoim rodzaju jadlosfery.pl, która ratuje mnie wtedy, gdy wszystkie nauki Makłowicza gdzieś się chowają, a ja zastanawiam się czy flipsy do dobry pomysł na drugie śniadanie. Na stronie znajdziecie też blog gdzie publikowane są super przepisy z wykorzystaniem produktów ze sklepu. Zajrzyjcie! 

5. W tym wpisie miały się znaleźć książki, które ja sama czytam, ale prawda jest taka, że w ostatnich tygodniach bardziej zachwyciły mnie te pozycje, które czytam razem z córką. Część mam pewnie zakrzyczy „no nie… przecież Ulicę Czereśniową ma każdy!”, ale pomyślałam, że może ktoś jednak w wyniku przeróżnych dziwnych zbiegów okoliczności nie odkrył jeszcze tej serii i żyje jak Truman Burbank – nieświadomy tego, co wiedzą wszyscy naokoło. No więc, oczywiście bardzo polecam i uwielbiam.

    Zachęcam też do znalezienia w sieci książeczki „Poppy and Mozart”. Nie jest tania, właściwie nigdzie nie można jej kupić i nie ma polskiej wersji, ale uwierzcie mi że to wszystko nieważne – ta pozycja to majstersztyk i czaję się od dawna na resztę serii. Dorwałam też w końcu cały zbiór „Muminków” w dwóch tomach. Moja córeczka jest jeszcze za mała aby samej znaleźć w niej coś atrakcyjnego, ale wieczorami dziecięce książeczki oparte na obrazkach czy dźwiękach z małą ilością tekstu nie nadają się do czytania do snu. Tu lepiej sprawdzają się długie opowieści i Muminki dobrze spełniają swoje zadanie – kochane małe stworzonka. 

Nie wiem czy można moją pidżamę nazwać niewypałem, ale chyba w całej historii MLE Collection nie było produktu, który sprzedawałby się tak powoli. Nie mam żadnych wątpliwości z czego to wynikało – pidżama była bardzo droga w uszyciu, bo chciałam, aby była idealna – nie oszczędzałyśmy na materiale, lamówkach, podwójnym kołnierzu i mankietach, a to wszystko wpłynęło na finalną cenę (449 złotych), która i tak dawała nam naprawdę niewielki zarobek. Trochę się śmiałyśmy, że lepiej byłoby po prostu odszyć jeden komplet dla mnie, skoro tak bardzo mi na nim zależało, ale ja jestem przekonana, że te z Was, które się na nią zdecydowały nie żałują ani trochę (co ciekawe, mimo ceny, był to jeden z najrzadziej zwracanych produktów od początku istnienia marki). Pidżama jest już niedostępna, ale znalazłam dla Was kilka podobnych modeli . Wiem, że ceny są zaporowe, ale szukałam czegoś o podobnym wykończeniu i porównywalnej jakości, a tego po prostu nie da się zrobić tanio (chyba, że w Azji, albo my o czymś jeszcze nie wiemy). Może ten, ten (spodnie i koszula osobno) albo ten model Wam się spodoba. Pidżamka mojej córeczki to oczywiście SophieKids

6. Ale Was przeciągnęłam! To, co najlepsze zostawiam na koniec, bo jakbym podała Wam link do playlisty na samym początku, to pewnie połowa z Was nie dotarłaby nawet do połowy dzisiejszego wpisu. Kilka słów o nowej składance – przede wszystkim w dalszym ciągu nie mogę uwierzyć, że tak wiele osób podziela mój gust muzyczny, który od lat jest wyśmiewany przez różne osobniki z mojego towarzystwa. Moje składanki na Spotify śledzi już ponad 8000 użytkowników i wciąż dostaję od Was prośby o kolejne propozycje. Mamy już utwory do pracy, na jesienną szarugę i w świątecznym klimacie. Teraz wracam do Was z utworami, które co rano dobrze mnie nastrajają i w niezbyt dosłowny sposób przenoszą umysł w stronę podróży, za którymi tęsknie. Przyjemnie się przy tym pracuje, rozmawia, czyta i je niedzielne śniadanie. Mamy tu trochę geniuszu od Ennio Morricone, fortepianowych podkładów z dawnych bajek Disney'a (ciekawa jestem czy w ogóle je rozpoznacie) i kilka kawałków, które po prostu sprawiają, że czuję się szczęśliwa. Jak mogłabym się nimi z Wami nie podzielić?

*  *  *

 

 

 

Last Month

  Styczeń to dla wszystkich branż, z którymi mam styczność trochę martwy sezon. Po świętach firmy marketingowe muszą odetchnąć i zrobić nowe plany, marki odzieżowe z kolei są już po szaleństwie wyprzedaży i to jedyny moment w roku, w którym wszyscy mogą spokojnie pójść na urlop, a sporo szwalni w ogóle zamyka się na ten czas. Moje dwie firmy mogły więc spokojnie przejść w stan zimowej hibernacji, ale jakoś się to nie udało ;). Czytelniczki czekają przecież na artykuły, a w MLE nowości pojawiają się co tydzień i samo wprowadzenie produktu, obfotografowanie go i promocja zajmują nieco czasu. Mimo wszystko mogę jednak śmiało powiedzieć, że mam za sobą bardzo spokojny miesiąc. Był czas na powolną kawę przed pracą, na spacery, sporo wieczornego gotowania i dużo czasu z najbliższymi. I pewnie bez trudu wyłapiecie to na zdjęciach!

1. Amarylis. Najpiękniejszy zimowy kwiat. Babcia powiedziała mi, żeby nie dawać mu za dużo wody. „W bulwie ma wszystko, czego potrzebuje, sam zakwitnie”. Właśnie tak – wygląda pięknie, bo nie pamiętałam, aby go podlewać. Idealna roślina dla mnie. 2. // Nietrudno zgadnąć, które wybrałam chociaż podobały mi się wszystkie. // 3. Tak wyglądał nasz sylwester. Do północy dotrwaliśmy wszyscy, ale ja ledwo, ledwo ;).. // 4. Autoportret. //Nigdy nie należy się śmiać z diety mamy pracującej ;). Gdy jest ten dzień, kiedy to tata ogarnia jedzenie dla siebie i córki, ja żywię takimi o to rarytasami ;). 
Miejmy nadzieję, że za kilka miesięcy prace zaczną postępować nieco szybciej… (ciekawe czy ta istotka będzie już wyższa o głowę)."Mamo, czy to nasz nowy stół?"1. Morsowanie w śniegu już zaliczyliśmy. Kilka sekund po zrobieniu tego zdjęcia wbiegłam boso na śnieg i raz na zawsze przekonałam się, że to chyba jednak nie dla mnie. // 2. Wspólne kąpiele stały się wieczorną rutyną (chyba moją ulubioną!). //. 3. Tyle śniegu w Trójmieście nie było od lat. Nigdy wcześniej nie zjeżdżałam z Monciak na sankach! // 4. Mleczko do demakijażu, o przyjemnej gęstej konsystencji. Można go nałożyć w tradycyjny sposób na wacik, ale też delikatnie wsmarować w twarz i dopiero poźniej zetrzeć wacikiem. Dla druga opcja jest dla mnie znacznie wygodniejsza. 

A to wcześniej wspomniane mleczko do demakijażu Laponie Of Scandinavia od Hedone. Jeśli macie już trochę dość oklepanych kosmetyków, a jednocześnie lubicie ekologiczne i naturalne marki to zajrzyjcie tutaj. Ja znalazłam tam właśnie produkty Laponie of Scandinavia, ale również znane już Wam pewnie Mokosh czy Hagi. 1. Hiacynty. O wiośnie jeszcze nie myślimy, ale kwiaty chętnie przyjmuję. // 2. Gdy tuż po świcie wita się pierwszy śnieg. // 3. Rośnie mi kolejna blogerka kulinarna. // 4. Weekendowe plany. //Komuś tu bardzo posmakował miodek lipowy. Nie sądziłam, że wpis o moich ulubieńcach Instagramowych będzie się cieszył tak ogromnym zainteresowaniem!Najpiękniejsza pora roku. Domyślam się, że jestem w mniejszości, ale dla mnie zima mogłaby trwać jak najdłużej. 1. Ten look miał być "zimową opcją" dopóki nie przyszła prawdziwa zima :D. // 2. Portos strzeże dresowych nowości MLE Collection. Cieszę się, że tak wiele z Was chwali sobie zakup tych dresów. Wiedziałam, że nie będzie inaczej, bo sama je uwielbiam, ale miło mi, że doceniacie ich dopracowanie. // 3. Morze wciąż wzburzone. // 4. Podkład Estee Lauder Double Wear (kolor Sand) wymieszany z kremem BB od Sisley to teraz podstawa mojego makijażu. "Jak być silną i wysoce wrażliwą. Kiedy kobieta czuje za mocno" – Harke Sylvia. Ta książka miała premierę 13 stycznia, a dwie moje koleżanki już zdążyły ją przeczytać i mi polecić. Ja nie jestem fanką poradników, ale Sylvia Harke wtrąca do książki sporo psychologicznej wiedzy, więc nawet taka pragmatyczka jak ja nie ma poczucia zmarnowanego czasu. Sama treść też dobrze do mnie trafia, bo od czasu ciąży (być może niektóre z Was mają podobnie) mam wrażenie, że wiele rzeczy dotyka mnie za bardzo, że chciałabym czasem nałożyć sobie filtr na niektóre moje emocje i nie przejmować się aż tak bardzo. 1. Babka migdałowa rozeszła się migusiem. Tak to jest, gdy na co dzień nie je się słodyczy, a potem coś niespodziewanie pojawia się na blacie w kuchni. // 2. Zwłaszcza ostatnie tygodnie pokazały mi, że bardzo przeżywam niektóre tematy. Chciałabym czasem móc spojrzeć na nie z dystansem, a z drugiej strony nie stać się kimś, kto ma wszystko w nosie.  // 3. Najlepsze prezenty na drugie urodziny. Po wsmarowaniu tortu czekoladowego w pościel przyszedł czas na budowanie kawiarni z duplo. // 4. Moja ulubiona pora w ciągu dnia. Zgadniecie, która to może być godzina? //Prawie jak w Wieżycy, a to przecież Gdańsk :)Każdy z innej parafii, ale nie wyobrażam sobie bez nich mojej kuchni. Wszystkie to używane starocie wyszukiwane na allegro albo pchlich targach. 1. Te sanki stały w piwnicy ostatnie 4 lata, braliśmy je tylko na wyjazdy w góry, natomiast tej zimy służą nam intensywnie niemal każdego dnia. // 2. Ranking najlepszych maseczek do twarzy to jeden z najpopularniejszych wpisów tego miesiąca. Miałyście okazję już zapoznać się z tym wpisem? // 3. Białych t-shirtów nigdy dość – nawet zimą. // 4. Uśmiech! W końcu będzie lepiej. //

A wracając do białych t-shirtów noszonych zimą – bardzo lubię tę subtelna bawełnianą biel wystającą spod bluz i swetrów. mam wrażenie, że każdy zestaw wygląda dzięki temu świeżej. Ważne aby t-shirt miał dekolt pod szyję i nie był zbyt obszerny, bo będzie się fałdował pod cieńszymi swetrami. Moja koszulka jest od polskiej marki Fraternity. W ofercie marki znajdziecie sporo ubrań dobrej jakości. Ten t-shirt jest idealny – miękki, wystarczająco sztywny i ma super krój. 1. Powiało luksusem i elegancją. Pokaz Chanel oglądałam "on-line" na kanapie. Ciekawe czy tradycyjne pokazy mody z widownią jeszcze kiedykolwiek wrócą. // 2. Kolejna sobota, czyli kolejne godziny na sankach. // 3. Widok na orłowskie molo – spacer trwał bardzo krótko, bo tego dnia było minus dziesięć stopni! // 4. Tradycyjne styczniowe śniadanie – bezglutenowe płatki owsiane, banan, ekologiczny jogurt, płatki migdałów i łyżka malinowej konfitury. // Gdyby w każdy poniedziałek budził mnie taki widok…Najbardziej wzruszająca niedziela w całym styczniu! Do Nicoli, która zebrała dla WOŚP ponad pięć milionów nam daleko, ale w MLE też postanowiłyśmy coś zrobić w tej sprawie. Najpierw chciałyśmy przekazać na WOSP zysk z zakupów w MLE, ale tym razem stwierdziłyśmy, że jest sporo podobnych akcji (które popieramy) i pewnie sporo z Was bierze w nich udział opróżniając tym samym swoje skarbonki. Nie chcemy też przyczyniać się do chaosu w Waszych szafach i zachęcać do nieplanowanych zakupów (zwłaszcza, że wciąż trzymamy Was w niepewności na temat tego, jak będę wyglądały kolejne produkty). Pandemia zniweczyła nie jedną, a trzy kampanie reklamowe, które zawsze były dla nas sporym kosztem – to strata wizerunkowa, ale też więcej oszczędności. A ponieważ Wy nie opuściłyście nas nawet wtedy, gdy nie mogłyśmy zaprezentować Wam nowych kolekcji w toskańskim słońcu, ani na paryskich ulicach, to my w taki oto sposób spłacamy ten dług – do wospowej skarbonki wrzucamy 29 tysięcy złotych na 29 finał. Wiem, że takimi rzeczami nie powinniśmy się chwalić, ale myślę, że w tym przypadku możemy zrobić wyjątek – niech każdy przekrzykuje się w tym, ile cegiełek udało mu się dołożyć – rywalizacja tego jednego dnia, to coś za co naprawdę kocham Polaków.

Sukienka Atlanta w pięknym karmelowym odcieniu jest już dostępna!

1. Netflix i lody czekoladowe. Jak żyć? // 2. Widok z najwyższego budynku w Gdańsku, czyli poszukiwania dobrej lokalizacji na sesję. // 3. Nasz pierwszy śnieżny bałwan (marchewkę chwilę później porwał Portos). // 4. Takie mdłe kolory właśnie lubię.  //Koncert w wykonaniu gąski. Dziękuję Bebe Planet za tego pluszaka. Moja kosmetyczka, a w niej kosmetyki do dziennego makijażu. 
Chanel puder Les Beiges N30, paleta cieni Les Beiges Chanel – warm, puder Studio MAC FIX – NC30, róż do policzków Bobbi Brown (niestety numer mi się zdrapał, ale w środku są dwa odcienie różu), podkład Lingerie De Peau z filtrem SPF 20 od Guerlain – kolor 02W (nie jestem fanką tego podkładu, kupiłam z polecenia pani w drogerii ale żałuję), żel do brwi Clear Brow Gel od Anastasia Beverly Hills, pomadka Chanel Rouge Coco Flash – kolor 53. Gdy raz na miesiąc wybierzesz się do empiku i na wejściu od razu atakuje cię tata. Niczym pocztówka sprzed wielu lat. Sopot wieczorową porą w drodze na Łysą. 
Kończąc dla Was dzisiejszy wpis znów miałam za oknem syberyjskie widoki. Zamykam już laptopa, pędzę ubierać małą (co zajmuje teraz jakieś 23 minuty), bierzemy Portosa, bo on z nas wszystkich najbardziej kocha śnieg, i pędzimy zaliczyć chociaż jeden zjazd przed obiadem. Trzymajcie się ciepło!

*  *  *

 

Last Month

 

Grudzień dobiega końca, a wraz z nim ten przedziwny rok, który wielu z nas dał się we znaki. Nie przepadam za podsumowaniami i rozliczaniem się z przeszłością. Nie wszystkie chwile w 2020 roku były szczęśliwe, ale ja wolę myśleć, że ostatnie dwanaście miesięcy po prostu sporo mnie nauczyły. Za to święta i przygotowania do nich, nawet jeśli inne niż kiedyś, były piękne i bardzo nastrojowe. Powspominam więc z Wami jeszcze przez chwilę te pachnące pierniki, ubieranie choinki, prezenty i mnóstwo miłości płynącej z każdej strony. 

Świaaatłooo… Słońce w grudniu to produkt bardzo deficytowy. 
1. Dysproporcja. // 2. "Zabieram go do domu, czy wam się to podoba, czy nie!" // 3. Tego ranka miał spaść śnieg, ale wyszło jak zawsze. // 4. Gałązki tego nietypowego ostrokrzewu znalazłam w Narcyzie – gdyńskiej kwiaciarni. //Karne stópki za to, że mama zostawiła telefon bez opieki.Prezenty znalezione w bucie się nie zmarnowały! Wszystkie czekoladowe resztki wykorzystaliśmy do pieczenia tego genialnego piernikaBrawo mamo! A teraz przestań się już wysilać z tym ciastem, tylko po prostu zjedzmy czekoladę! Bezglutenowa mieszanka. 
1. Zaczynamy! // 2. Pierwsza próba i już sukces. // 3. Zamieniłam stalową misę z Kitchen Aid na szklaną i ta jest dużo fajniejsza. // 4. To się tu nie mieści. Muszę pomóc i trochę zjeść. A tak wygląda obrona piernika przed Portosem. Gdyby ciasto było bliżej krawędzi prawdopodobnie rano już by go nie było. 1. Blask pereł. // 2. Ulubione sopockie widoki. // 3. W tym roku obyło się bez kupowania nowych kompletów lampek. Te, które kupiłam trzy lata temu w Ikea nadal działają bez zarzutu. // 4. Kilka słów. //Gdańsk i Garnizon – tutaj chodzimy teraz na niedzielne spacery. Mamy tam plac zabaw, księgarnię z pyszną kawą i Ping Ponga na obiad ;). 1. Jodła czy świerk? // 2. Na Instagramie pokazywałam Wam tę fotoksiążkę oprawioną w len, którą możecie zaprojektować i zamówić tutaj. Z kodem KASIALUX otrzymacie 30% zniżki (kod działa tylko do trzeciego stycznia). // 3. Świąteczny król deserów. // 4. Balsam, dezodorant i mgiełka do włosów o zapachu Chanel No 5. //

Zero śniegu, ale za to mnóstwo świątecznej magii. (wszystkie moje ubrania ze zdjęcia nie są z tego sezonu ;\). 1. Szukamy tej jednej jedynej! // 2. Piękne, ale niestety nie dla mnie ;). // 3. Na kanapie też można imprezować. // 4. Ten artykuł był najpopularniejszym wpisem w ostatnim półroczu. O czym ja teraz będę dla Was pisać skoro jest po świętach?! //
Zabieramy się za przystrajanie. Ten dzianinowy dres sprawił, że moja skrzynka została zasypana pytaniami od Was. Już niebawem pojawi się w MLE – ma super skład, jest wygodny i ciepły. O takim właśnie marzyłam!
1. Lubię te kolory. // 2. O! I znowu ten piernik. // 3. Robisz zdjęcie czy kręcisz film? // 4. Każdy kąt w świątecznym klimacie. //I kolejny słoneczny poranek, który trzeba było uwiecznić. 1. Pracownia elfów. // 2. Wstążki i sznurki, które zbieram po Wigilii, aby były na przyszły rok :D. // 3. Jednak świerk. // 4. Chleba nie piekę ale Elizę uwielbiam. //W MLE Collection wyprzedaż ruszyła pełną parą. Wciąż możecie kupić mój ukochany krótki brązowy płaszcz czy wełnianą bomberkę.1 i 4. Ale chyba nie byłam aż tak grzeczna… // 3. Sprzątania było pełno, ale zabawy jeszcze więcej. //Starałam się nacieszyć tym czasem tak mocno, jak tylko było to mozliwe. A i tak, jak zawsze, trochę mi smutno, że to już po…
1. Papierowe ozdoby coraz milej widziane. // 2. Udany prezent. // 3. Lepimy bezglutenowe pierogi i jest to zajęcie beznadziejne. // 4. Wigilia, którą zapamiętamy do końca życia. 
Małe przemeblowanie. Mieszkamy tu niecałe 4 lata, a już nam trochę ciasno ;). Świąteczny poranek i nowy kubek, w którym kawa smakuje jeszcze lepiej. Nawet ten bałagan w tle mi nie przeszkadza. Małe kosmetyczne odkrycie. Jeśli, tak jak ja, od dawna chciałyście znaleźć coś lżejszego niż podkład i dobrze rozświetlić makijażem cerę, to na pewno będziecie zadowolone z tego kremu bb od MIYA CosmeticsA tak krem wygląda na skórze. Najbardziej kolorowa rzecz w mojej szafie. Uwielbiam ten dres od polskiej marki HIBOU​. Trochę musiałam poczekać, aby wróciła pełna rozmiarówka, ale cierpliwość się opłaciła :). Dlaczego ten koktajl jagodowy tak się cieszy?Ten prezent przyniósł mi pan kurier. W naszym domu zużycie miodów w ostatnim miesiącu zdecydowanie przekroczyło unijne normy, więc kolejny zapas od Apimelium miodowa paczka był jak najbardziej mile widziany. Jeśli jeszcze nie próbowałyście miodów od Apimelium to trochę Wam zazdroszczę, bo gdy raz się ich posmakuje, to wszystkie inne wypadają już potem jakoś blado ;). Dosłownie był i zniknął. W 2020 roku śniegu w Trójmieście było tyle, co na tym zdjęciu. Wełniane warstwy. Szal jest z Cos-a, sweter to MLE, spodnie z Massimo Dutti, buty z Arket. 
A kurtka, o którą masowo pytałyście na stories jest z Didriksons (wybrałam rozmiar 34). To najcieplejsze okrycie wierzchnie, jakie miałam! Na trójmiejskim biegunie polarnym sprawdza się idealnie. 

Plaża w drugi dzień świąt. Zostawiam Was z tym widokiem i przy okazji kieruje w Waszą stronę najlepsze życzenia na nowy rok. Oby był lepszy niż ten poprzedni! A panu 2020 już dziękujemy :).  

 

 

Jak poczuć prawdziwy świąteczny nastrój, czyli grudniowe umilacze.

   Świąteczny nastrój to emocja, która wymyka się definicjom, a przecież wszyscy doskonale wiemy, czym jest. Mieszanka radości, oczekiwania i cichej nadziei, że prawdziwa magia jednak istnieje lub przyjemna świadomość, że to my możemy tę magię stworzyć. No i ulotność. Świąteczny nastrój pojawia się i znika, nie przychodzi ot tak, tylko dlatego, że zbliża się Boże Narodzenie. Trzeba sobie na niego zapracować.

    Świąteczna atmosfera najszybciej ogarnia nas (niestety) przy telewizorze. Odkąd pamiętam, reklama z czerwoną ciężarówką Coca-coli była symboliczną wskazówką, że święta są już tuż, tuż i że trzeba rozpocząć przygotowania na szeroką skalę (w dzieciństwie oznaczało to przebranie ulubionego misia w odświętny strój i wycieczkę alpinistyczną na pawlacz, bo właśnie tam mama trzymała wszystkie ozdoby). Jako że czerwona ciężarówka pojawia się na ekranach dosyć wcześnie, bo już w listopadzie, to z reguły od niej zaczyna się ten specyficzny festiwal świątecznych reklam. Choć ich cel jest oczywiście komercyjny, wiele z nich bardzo dużo mówi o tym, czego ludzie pragną w święta.

   Tegoroczna historia ze wspomnianą ciężarówką nie jest tu wyjątkiem – jest wręcz symbolem. Symbolem pragnienia zwykłych, normalnych świąt, niekoniecznie tonących w składzie przychoinkowych kartonów. Mamy prostą historię dziecka, które wręcza ojcu list do świętego Mikołaja, bo ten jedzie do pracy na daleką północ (dla rodzin z Pomorza tata pracujący miesiącami w Norwegii to wyjątkowo realistyczny scenariusz). Ojciec szuka Mikołaja wbrew przeciwnościom losu, a kiedy w końcu go znajduje (oczywiście prowadzącego wspomnianą ciężarówkę), ten zawozi go… do domu, bo właśnie takie życzenie zapisane było w liście. „Drogi Święty Mikołaju, na święta przywieź mi tatę”. Nie sposób się nie popłakać. I jednocześnie przyklasnąć producentom, że tak świetnie wyczuli dzisiejsze nastroje. Podobnie jest w innej reklamie, w której chłopiec „łapie wspomnienia”, by zapakować je w słoiki po Nutelli i podarować rodzinie na Boże Narodzenie. Mamy tu słoik „bitwę na śnieżki” czy „pierwsze wspólne święta”, które chłopiec wręcza kobiecie w ciąży. Łzy ciekną same. Tymbark zresztą też dał radę i po małej przeróbce swojego wcześniejszego spotu stworzył coś, co również mnie wzrusza. 

   Można pomyśleć, że świąteczne reklamy w tym roku są jakieś inne (no może z jednym "długim" wyjątkiem ;D). Nie zachęcają nachalnie do zakupu, nie przedstawiają swojego produktu w superlatywach, tylko podają nam na tacy istotę świąt. Nie wykluczam, że te reklamy zawsze podkreślały przewagę relacji międzyludzkich nad materialnymi prezentami. Być może wcześniej nie zauważaliśmy tego przesłania albo wydawało nam się zbyt trywialne. Bo co to był za problem zebranie się rodziny na święta, w świecie tanich linii lotniczych, Pendolino i autostrad? Niektórzy potrzebowali pandemii, by zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. „Na ogon Portosa, Kasia! Ile razy można pisać o tym, że w świętach chodzi o bycie razem?! Naprawdę załapałyśmy za pierwszym razem…” – macie pewnie ochotę mi napisać. No cóż, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, w tym roku po prostu udziela mi się cały ten nostalgiczny nastrój i po cichu wierzę, że coś się w nas zmieni. Na stałe. Ale same przyznajcie, że grudniowych umilaczy jeszcze nie było, a o tym, jak poczuć nastrój świąteczny w czasie pandemii, też jeszcze nie pisałam! Otóż zawsze mówiliśmy, że właśnie te najbliższe święta muszą być wyjątkowe. Paradoks jest taki, że te na pewno będą wyjątkowe, ale nie do końca w ten sposób, w jaki byśmy sobie życzyły. Dlatego ja bym chciała, żeby w tym roku święta były tak zwyczajne, jak tylko się da. 

1. Miało być pięć, ale jednak wyszło siedem. Ulubione filmy świąteczne.

Skoro reklamy budują klimat świąt, to co można powiedzieć o świątecznych filmach? Wiele z nich stało się symbolem, bez którego miliony rodzin na świecie nie wyobrażają sobie grudniowych wieczorów. Skoro chcemy po prostu zwyczajnych świąt, to celebrujmy oglądanie tych, obejrzanych już miliard razy, hitów. 

 7.„W krzywym zwierciadle: Witaj Święty Mikołaju!”.

Każdy mężczyzna, który przed świętami owija się setką lampek w celu wykonania ambitnego projektu spektakularnego ozdobienia domu ma przed oczami Chevy’ego Chase’a, który walczy z instalacją elektryczną, nie tylko swoją, ale i całego miasta (ba, nawet reaktor jądrowy w pobliskiej elektrowni jest zaangażowany). W wielu domach gagi z tej klasycznej komedii są odtwarzane corocznie – zupełnie nieświadomie, ale bardzo realistycznie. Tak jest i u mnie – ozdoby świąteczne na naszym żywopłocie to dla mojego męża równie ważny atrybut męskości, co samochód, rekord podniesionych kilogramów czy… dopowiedzcie sobie same.

6. „Ekspres polarny”.

Ten film to dowód na to, że można stworzyć coś innego, niż kolejna wersja "Wigilijnej Opowieści". Piękna historia, bardzo świąteczne scenerie i do tego Tom Hanks w jednej z głównych ról (jako głos i materiał do stworzenia wirtualnej postaci). Super pomysł na świąteczny wieczór z dziećmi.

5. „Ja cię kocham, a ty śpisz”.

Klasyczna świąteczna komedia romantyczna, dziś trochę zapomniana, a szkoda. Sympatyczny, dodający otuchy film o zwykłych ludziach i o tym, że szczęście to czasem po prostu kwestia przypadku, z którego trzeba umieć skorzystać.

4.  „Kevin sam w Nowym Jorku” i „Kevin sam w domu”.

Cóż powiedzieć… Kevin, tak jak rubaszny wujek, który swoimi żartami powoduje zażenowanie całej rodziny, jest i tak symbolem świąt i bez niego po prostu byłoby jakoś tak smętnie. U nas Kevin, choćby w tle, leci sobie niczym kolędy na RMF Classic. Do tego śliczny bożonarodzeniowy Nowy Jork w drugiej części, w którym zakochałam się jako mała dziewczynka.

3. „Holiday”.

Chociaż wątki z Los Angeles są mało zimowe, to mimo wszystko uważam, że ten film dobrze wprowadza nas w świąteczny klimat (Jude Law jest tutaj wyjątkowo pomocny).

 2. „Love actually”.

To kolejna świąteczna klasyka uwielbiana w mojej rodzinie. Najlepsze, co może być w angielskich komediach, zmieszane ze świetną obsadą i rewelacyjną, choć nie zawsze jednoznacznie wesołą fabułą. Kto nie widział – musi nadrobić. Kto widział  -niech obejrzy jeszcze raz.  

1. „Cud na 34 ulicy” z 1994 roku.

Gdy na swoim Instagramie puściłam pierwszą scenę z tego filmu, trochę się zdziwiłam, jak wiele z Was w ogóle go nie znała. Mamy tu Nowy Jork, odrobinę magii (a może po prostu ludzkiej dobroci – tego do końca nie wiemy), przepiękną scenografię i fajną historię. To mój numer jeden, bo potrafi ożywić wiarę w świętego Mikołaja u każdego.

Chociaż na blogu pojawił się już prezentownik, to wciąż dostaję od Was pytanie o prezenty. Najwięcej z nich dotyczy prezentów dla dzieci. Jeśli zostawiłyście sobie ten temat na sam koniec, to koniecznie zajrzyjcie do sklepu Kokosek. W ofercie są na przykład nasze ukochane puzzle od Londji, karuzela o którą pytałyście milion razy (w ogóle dział drewnianych zabawek to magia) i sporo wyprawkowych perełek. Moja córeczka pokochała ten czerwony samochodzik, no i oczywiście lamę. Lamy to jedne z jej ulubionych zwierzątek, co wynika chyba z tego, że w ciąży zbyt wiele razy oglądałam pewien odcinek z Familiady…Wspomnę tylko słowem, że zakupy zapakowane są w ekologiczny sposób i widać, że cały asortyment jest dobrany z sercem. 

A piżamka to oczywiście Sophie Kids!

2. Piękne Święta to zaprzeczenie nowości i trendów. Święta mają być takie, jak zawsze.

   Wcześniej napisałam, że chcę, aby te Święta były po prostu zwyczajne. Żeby było znowu tak, jak dawniej. Dlatego warto też dodać, że zwyczajność, kontynuacja, odrzucenie odruchowego wymieniania wszystkiego na nowe – to także powinien być nasz sposób na oddanie ducha Świąt Bożego Narodzenia. Weźmy na przykład ozdoby świąteczne. Czyż nie ma czegoś magicznego w odpakowywaniu tych najgłębiej ukrytych bombek, zawiniętych w jakiś dziwny papier z lat sześćdziesiątych, które dostaliśmy od rodziców albo dziadków? Mam kilka bombek, które wieszałam niezdarnie jako kilkulatka, a teraz (drżąc o ich bezpieczeństwo), wieszam je razem z córką.  Gdy widzę corocznie inaczej ozdabiane choinki, skręca się we mnie wszystko na myśl o marnotrawstwie, jakie przy okazji tego procederu ma miejsce.

   Czasem tak bardzo chcemy poczuć ten świąteczny klimat, że robimy wszystko na opak. Choinkę ubieramy, nim jeszcze spadną liście z drzew, a wszystkie ozdoby kupujemy za jednym zamachem w sklepie budowlanym. Domyślam się, że dla większości z Was brzmi to jak abstrakcja, ale w ostatnich tygodniach podobnych relacji i rozważań na temat tego, czy drzewko będzie tym razem srebrne czy czerwone widziałam na Instagramie naprawdę sporo. Ba! Podobno są nawet profesjonalni dekoratorzy drzewek, którzy umieszczą i ubiorą je w naszych mieszkaniach w czasie, gdy jesteśmy w pracy – jak sprytnie! I szalenie nastrojowo… Nie będę już tu rozwijać wątku ekologicznego, ale chodzi o samą symbolikę – święta powinny być czasem międzypokoleniowej ciągłości, a nie corocznej rewolucji napędzanej instragramową modą. Wiele rzeczy kusi – to prawda. Szczytem hipokryzji byłoby, gdybym powiedziała, że nie kupuję nic do przyozdobienia domu czy choinki. Kupowanie świątecznych gadżetów to naprawdę wielka przyjemność. Wolę jednak wyszukać i kupić jedną, maksymalnie dwie rzeczy dobrej jakości, które będą mi służyły przez lata, niż całą masę plastiku, która zaraz wyląduje na śmietniku. To dlatego, gdy zasypujecie mnie pytaniami o poszewki z choinką, koc z reniferami, lampki albo dziadka do orzechów, zwykle nie mam dobrych wiadomości – to nie jest regularna kolekcja sieciówki, tylko drobiazgi, które uzbierałam sobie przez lata i co roku wyciągam z uśmiechem na twarzy. 

Jeśli znałyście już sklep Jotex i zawsze żałowałyście, że ta marka nie jest dostępna w Polsce, to teraz mam dla Was dobre wieści – od dziś ta marka z wyposażeniem wnętrz jest już na naszym rynku. Produkty, które zamówiłam to stolik/kostka wiklinowa, szklane talerze, fotel i pościel z ciemną lamówką, której od dawna szukałam. Bardzo podoba mi się takie minimalistyczne, ale jednak przytulne wzornictwo i chyba brakowało czegoś takiego. Jeśli chciałybyście zrobić zakupy i skorzystać z 30% rabatu to razem z Jotex przygotowaliśmy dla Was kod KASIADEC30 (nie obejmuje ofert oraz wyprzedaży i działa tylko raz). Możecie z niego skorzystać od dzisiaj do 29 grudnia. 

 3. Czas, tym razem, działa na naszą korzyść.

   W porównaniu do ostatnich lat, na pewno więcej czasu spędzamy w domu. Możemy (a nawet musimy) uniknąć dzikiego wyścigu pod hasłem „23 grudnia latamy pomiędzy sklepem spożywczym, budowlanym, mięsnym, rybnym, stoiskiem z choinkami i obrabowywaniem piórnika dziecka z taśmy klejącej, aby zapakować ostatnie prezenty”. Chciałabym Wam zasugerować tu jakąś zgrabną radę, ale widzę, że to, o czym chciałam napisać, właściwie zadziało się samo – piszecie mi, że w końcu macie czas (i ochotę) aby wysłać kartki z życzeniami, zastanowić się w spokoju nad wystrojem mieszkania i udekorowaniem wigilijnego stołu, że czytacie dzieciom na dobranoc „Opowieść wigilijną”, a z wybierania choinki, tak jak w czasach młodości naszych rodziców uczyniłyście prawdziwe wydarzenie. I że myślałyście, że te święta będą beznadziejne, a jednak czujecie świątecznego ducha mocniej niż wcześniej. 

Kartki świąteczne można wysłać pocztą, ale nie tylko! Teraz, w dobie pandemii, fajnie jest je przekazać komuś z kim zwykle spędzamy sporo czasu w święta, ale tym razem nie damy rady. Kilka pięknych grafik od marki "All The Ways to Say" znajdziecie w HE Concept Store (który można odwiedzić też stacjonarnie w Hotelu Europejskim w Warszawie i poszukać tam innych pomysłów na oryginalne prezenty). 

Album, który widzicie na zdjęciu (Nine Centuries in the Heart of Burgundy) to historia winnicy Cellier aux Moines założonej przez mnichów z opactwa La Ferté, którzy w 1113 roku przybyli na skaliste wzgórze z widokiem na miasto Givry, by przez wieki przetrwać wojny i zarazy, nabywając i rozwijając jedne z najbardziej znanych winnic w regionie oraz produkując wina, które zdobiły królewskie i papieskie stoły. W HE Concept Store znajdziecie kilka pozycji od prestiżowego wydawnictwa Assouline, które sprawiło, że albumy stały się niewielkimi dziełami sztuki. Oprócz kolekcji Ultimate, w której zbiorach znajdują się ponad gabarytowe albumy z ręcznie wklejanymi zdjęciami, w sklepie znajduje się także seria Travel oraz wiele innych książek poświęconych filmowi, sztuce, kuchni czy właśnie winom. To piękny pomysł na prezent dla kogoś bardzo wybrednego. 

   W te Święta nie będziemy miały problemu z czasem, ale i tak trzeba go dobrze wykorzystać. Ograniczone możliwości życia społecznego nie mogą skazać nas na izolację. Należy skorzystać ze wszystkich możliwych bezpiecznych form podtrzymania relacji, nawet jeśli wydają nam się gorsze od tych sprzed pandemii. I naprawdę wiem, co mówię: pukanie do okien mam już opanowane do perfekcji, a parę razy zdarzyło mi się też zorganizować całkiem miły obiad w ogrodzie dla najbliższej rodziny z zachowaniem dystansu (chociaż mistrzynią w tym temacie jest moja mama). To, co zapewniało kontakt z bliskimi w czasie, gdy stawiałam sobie pytanie, czy wyjście z psem na spacer nie jest przestępstwem, dziś jest sporym zagrożeniem. Internet jest naszym oknem na świat, ale w obecnej sytuacji może stać się także dziurą w podłodze, przez którą można wpaść do piwnicy i zostać w niej na wiele godzin, do czasu, aż mąż nie zacznie nas szukać, bo zorientuje się, że bigos stoi na ogniu od rana. Odłóżmy telefony i popatrzmy sobie w oczy. Ułóżmy puzzle, ulepmy pierogi, albo… upieczmy najlepszy piernik na świecie :).

4. Świąteczny piernik bez glutenu, ale za to z dwoma polewami o smaku kinderków.

   W ostatnich dniach na Instagramie zrobiłam temu piernikowi lepszą reklamę niż wszystkim ubraniom MLE razem wziętym, ale naprawdę miałam ku temu powód – uważam, że jest pyszny, stosunkowo łatwy i wychodzi za każdym razem. Upiekłam już trzy wersje i każda wychodziła świetnie. Nieważne, czy był ciut za bardzo przypieczony (pierwsze podejście), czy miał tylko dwie warstwy (drugie podejście) czy zapomniałam dodać serek mascarpone do polewy (trzecie podejście). Samo ciasto robi się bardzo szybko, za to jego przekrajanie i nakładanie polew fajnie zaplanować razem z resztą rodziny. Moja niespełna dwuletnia córeczka naprawdę miała super ubaw, a mąż wykazał się zimną krwią przy przekrajaniu ciasta. Nie wiem nawet, czy w którymś momencie nie wczuł się za bardzo w rolę, bo zaczął zadawać dziwne pytania, czy w przepisie było na pewno 200 gramów mleka czy może jednak 200 mililitrów, tak jakby miało to jakiekolwiek znaczenie (:D).

    Jeśli nie musicie unikać glutenu zastąpcie po prostu wszystkie mąki, z wyjątkiem migdałowej, zwykłą pszenną. Pssst. Wiem, że czekolada jest niezdrowa, wiem o oleju palmowym. Dlatego takie przepisy przygotowuję raz w roku – w okolicach Bożego Narodzenia. Najważniejsze są nasze codzienne wybory, bo to one mają kluczowy wpływ na zdrowie i planetę. Piszę to po to, abyście nie myślały, że takie ciasto jest podstawą mojej diety (wsuwam właśnie zupę jarzynową więc wiem, co mówię ;\).

 Skład:

CIASTO:

150 g masła lub oleju kokosowego

130 g miodu

ok. 3 łyżeczek przyprawy do piernika

1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej

300 g mąki (100 g ziemniaczanej 50 g owsianej bezglutenowej, 50 g migdałowej, 50 g kasztanowej, 50 g kukurydzianej)

2 łyżeczki sody oczyszczonej

250 ml mleka (może być roślinne lub zwykłe)

2 jajka

płatki migdałów do posypania całości

POLEWA nr 1

100 g białej czekolady

100 g serka mascarpone

100 ml śmietanki kremówki 36%

POLEWA nr 2

200 gram mlecznej czekolady (nie musi to być koniecznie Kinder czekolada)

150 ml śmietanki kremówki 36%

A oto jak to zrobić:

   W garnku na małym ogniu roztopić masło z miodem, przyprawą do piernika i kawą. W dużej misce wymieszać wszystkie mąki i sodę oczyszczoną. Zdjąć garnek z ognia i dodać jego zawartość do miski z mąkami. Wymieszać wszystkie składniki. Dodać mleko, na końcu dodać jajka i jeszcze raz wymieszać. Masę wylać do przygotowanej foremki (moja ma standardową średnicę, ale jeśli macie ciut węższą to nawet lepiej – łatwiej Wam będzie potem rozkroić warstwy). Ciasto pieczemy przez ok. 40 minut w temperaturze 180 stopni (termoobieg włączamy na pięć minut przed końcem czasu pieczenia). Wyciągamy ciasto i czekamy aż ostygnie. W międzyczasie w małym rondelku na malutkim ogniu podgrzewamy śmietankę i dodajemy do niej białą czekoladę. Cały czas mieszamy, co jakiś czas ściągamy rondelek z gazu, aby zawartość się nie przypaliła. Gdy czekolada będzie już rozpuszczona dodajemy do rondelka serek mascarpone (na początku bardzo powoli aby krem się nie zwarzył). Ostrożnie przekrawamy ciasto na trzy warstwy i kładziemy osobno. Nakładamy połowę jasnej polewy na wierzch pierwszej warstwy, przykrywamy drugą, nakładamy resztę kremu i przykrywamy trzecią warstwę. W małym rondelku na malutkim ogniu podgrzewamy wszystkie składniki na polewę nr2. Tak jak w pierwszym przypadku – cały czas mieszamy i co jakiś czas ściągamy rondelek z ognia. Gdy czekolada się całkiem rozpuści, wyłączamy gaz i czekamy aż polewa nieco ostygnie. Polewamy nią wierzch ciasta i delikatnie rozprowadzamy po bokach. Prażymy płatki migdałów i posypujemy nimi wierzch. 

"Kostka" z wikliną i talerze – Jotex (z kodem KASIADEC30 dostaniecie 30% zniżki)

Jest naprawdę dobry! :)

5. Ale o co w ogóle w tym wszystkim chodziło?

Niektórzy twierdzą, że Kościół we wczesnych latach swojego istnienia wybrał datę 25 grudnia by „przykryć” inne popularne w tych czasach pogańskie obrzędy – opinie w tej sprawie są podzielone. Jedno jest pewne – najważniejszym argumentem za tym, by za dzień Bożego Narodzenia uznać właśnie ten moment w roku był fakt, iż według ówczesnego kalendarza 25 grudnia miało miejsce przesilenie zimowe, a więc moment, w którym noc jest najdłuższa (z tego samego powodu praktycznie wszystkie cywilizacje lokowały tego dnia jakiegoś rodzaju obrzędy). Był to najciemniejszy moment w roku, ale jednocześnie przynosił nadzieję – z każdym dniem miało być już coraz lepiej, a najmroczniejszy czas ludzie mieli za sobą.

    Do tych wierzących i niewierzących – niezależnie od tego, czy Boże Narodzenie jest dla Was duchowym przeżyciem, a każdy grudniowy poranek spędziliście na roratach, czy po prostu uwielbiacie to całe zamieszanie z prezentami, Mikołajem i choinką: o historii Świąt Bożego Narodzenia można przeczytać wiele – zarówno w Piśmie Świętym, jak i w udokumentowanych kronikach. Może znajdziecie jeszcze chwilę, aby pomyśleć o tym, co wydarzyło się w Betlejem? Gwarantuję, że dzięki temu nastrój świąteczny na długo Was nie opuści. Warto wrócić do tej uniwersalnej opowieści o nadziei, ludzkiej dobroci i miłości. Bo czego innego nam teraz trzeba?

*  *  *

"Przeżyłem połknięcie trutki na szczury, zjedzenie ciasta z czekoladą też bym przeżył!". Jeśli Portos przemówi w Wigilię Bożego Narodzenia, to idę o zakład, że powie właśnie to!