Last Month

   Skłamałabym twierdząc, że w ostatnich tygodniach nic się u mnie nie działo, a czas mijał błogo i spokojnie. Po pięciu latach prowadzenia MLE Collection zdecydowałyśmy się w końcu na duży krok wprzód, i to w niepewnych czasach epidemii. Wszystkie przygotowania do "startu" pochłonęły sporo czasu i nerwów, ale jesteśmy już na ostatniej prostej. Nie będę też ukrywać, że duże emocje w mojej rodzinie budzą wybory – dysputom w ostatnich tygodniach nie ma końca i czuć w powietrzu mobilizację ;). A skoro już mowa o rodzinie – w czerwcu wrócił też do nas mój tata, który przez ostatnie miesiące był "uwięziony" w Brukseli – powitanie pochłonęło sporo chusteczek ;). Na zdjęciach zobaczycie jednak przede wszystkim moją codzienną rutynę w roli mamy – bo mimo wyzwań, zmian i dziwnych zdarzeń właściwe proporcje muszą być zachowane (a odpowiednia liczba kilogramów truskawek zjedzona ;)). 

W czerwcu sporo czasu poświęciłam swojej drugiej firmie – MLE Collection. Przez pandemię znacznie trudniej było mi realizować wszystkie promocyjne działania, tym bardziej, że do samego końca nie miałyśmy pewności czy dane produkty wejdą do sprzedaży. W końcu udało się zebrać wszystkie modele sukienek i wyruszyć w plener, wcześniej trzeba jednak było zaplanować scenografię i wszystko skrupulatnie zapakować. 
1. Wielkie przygotowania do sesji. // 2. Stadniny przy Pałacu Ciekocinko. // 3. Chwila przerwy na kawę. // 4. Wszystkie zdjęcia i więcej zbliżeń na nasze flagowe produkty znajdziecie w tym i tym wpisie. //

Sukienka Kalgoorlie raz jeszcze.Wieloletni staż u Zosi jak widać bardzo się przydaje :D. 
Takie zdjęcia to ja rozumiem!Tak zwane "klamoty". Widok z tylnego tarasu pałacu. Ale MLE czynne jest całą dobę! :)1. Poarnki po burzy. W ogrodzie pachnie mokrą trawą, w dłoni trzymam kubek gorącej kawy, a Portos właśnie zaczął kopać błotną dziurę przy mojej ukochanej dalii. // 2. W komplecie najweselej! mój ulubiony i najdyskretniejszy fotograf na świecie na drugim planie. // 3. Czasem warto nie wierzyć prognozom pogody – miała być burza, a jest pełna lampa. Na zdjęciach moje Orłowo. Piszę „moje” bo kiedyś przez chwilę tu mieszkałam, a kto raz pokocha to miejsce już zawsze wraca do niego, jak do domu. // 4. No to jazda! Domowe biuro równa się domowy plac zabaw. //Przy orłowskim molo. Czytałyście artykuł o wakacjach w czasie pandemii? Sama nie wiem dlaczego te teksty na blogu wychodzą mi takie obszerne – może nie lubię, gdy ciekawe tematy są traktowane po łebkach? W każdym razie, artykuły na blogu nie blakną po pierwszym akapicie, nie trzeba wykupywać do nich dostępu ani rocznych prenumerat – zapraszam więc wszystkich do czytania bez wyjątku. W artykule pojawia się też mini recenzja mąk bezglutenowych i przepis dla perfekcyjnej niedorajdy kulinarnej.1. Kasztanowa, migdałowa, jaglana… mąki do wyboru, do koloru. Wszystko znalezione w moim ulubionym sklepie ze zdrową żywnością – Jadłosferze.  // 2. Szukamy książeczek na popołudniowe czytanie. // 3. Sto dni czekania na dziadka – bardzo tęskniliśmy! // 4. Nasze typowe śniadanie w ostatnich dniach.  //

Nie musi być wykwitnie…

… byleby truskawek nie zabrakło!1. Pachnący jaśmin z ogrodu mojej mamy. // 2. Gdy wszyscy goście, współpracowniczki, kurierzy i nie wiadomo kto jeszcze zamkną za sobą drzwi i w końcu mogę zjeść tę ostatnią babeczkę kajmakową w spokoju. // 3. Wersja dla bobasa i wersja dla mamy.  // 4. Grunt, żeby bałagan był kolorystycznie uporządkowany :D. //Wszystkie książeczki przeczytane trzy razy, myszki położone do łóżeczek, szuflada z kosmetykami mamy "posprzątana". Co tu robić gdy pada? Jeśli z kolei Wy chciałybyście przeznaczyć pięć minut na coś konstruktywnego, to chciałabym Was zaprosić do udziału w badaniu „Uczucia w słowach”. Jeśli interesujecie się rozwojem osobistym i macie trochę czasu, aby zaangażować się w trening kompetencji emocjonalnych i pogłębienie naukowego rozumienia emocji, to myślę, że warto spróbować i dołączyć do badania. Autorką treningu jest Profesor Ewa Trzebińska, która stworzyła hasło „piękna emocja” i jest to hasło przewodnie tego projektu. Zachęcam Was, aby dołączyć do badania na komputerze/laptopie, a jeśli to niemożliwe to możecie je zrobić również na telefonie (pamiętajcie o możliwości obrócenia ekranu).

"Telefonistka" autorstwa Berg Gretchen to coś w rodzaju kobiecego kryminału. Akcja tej książki toczy się w latach pięćdziesiątych w małym amerykańskim miasteczku. Bohaterka powieści zatrudniona jest w centrali telefonicznej i pomimo zakazu, z ciekawości często podsłuchuje rozmowy. Pewnego dnia podsłuchała plotkę, która dotyczy jej rodziny i za wszelką cenę próbuje zweryfikować szokujące informacje. Jak to jednak bywa w niewielkich miasteczkach – jedna tajemnica ciągnie za sobą kolejną. Takie czekanie na słońce nie jest najgorsze…Hmm… kiciusia Portos jest w stanie wypatrzeć z trzystu metrów, ale akurat tego jegomościa zupełnie nie zauważał. Czy ktoś tu czuje zapach tchórza? ;) Takie widoki w naszej okolicy nie są rzadkością. Mieszkamy blisko lasu i często zdarza się, że otwierając rankiem drzwi na zewnątrz kamienicy prawie mijamy się z dzikiem (czasem stoi tak, jakby chciał powiedzieć, że domofon nie działa i dlatego czeka pod drzwiami, aż jakiś miły sąsiad go wpuści). Niemniej jednak ostrożności nigdy za wiele – w takiej sytuacji powolutku się wycofujemy. Po raz kolejny odwiedziłam showroom Iconic Design w Gdańsku. I tym razem wcale nie chodziło o kanapę :). W ciągu najbliższych dni będę mieć dla Was naprawdę dużą niespodziankę i aż przebieram nogami, aby móc Wam o niej opowiedzieć.1. Poproszę o spakowanie tego pokoju i wysłanie na mój adres! // 2. O kostium pytało wiele z Was – to model od Kornelii Rataj. // 3. Praca na świeżym powietrzu i mój mały pomocnik. // 4. Wiele z Was zasypało mnie wiadomościami o tym jak dbam o włosy przy małym dziecku oraz jak podcinam grzywkę. Jeśli przeoczyłyście ten wątek to na moim Instagramie znajdziecie go w zapisanych relacjach. //Kiedy jest 28 stopni, a ty nadal jesteś blada jak ściana. 

Najpiękniejsze bukiety tylko w Narcyzie!

No i znów mamy niebieskie niebo! Korty w Gdyni to idealne miejsce dla "rekreacyjnych tenisistów" ;). Jak dobrze widzieć tę dwójkę razem! Przez pandemię moi rodzice zostali rozdzieleni na rekordowo długi czas. Mama na cztery dni przed zamknięciem granic wróciła do Polski, tata niestety już nie zdążył. Ale podobno nie ma tego złego – nadrabiamy stracony czas.
1. Gdy po dwunastu latach ktoś nadal daje "kwiaty bez okazji". // 2. Rzucam torbę i biegnę do wody! // 3. Porządki w szafie. Jak się pewnie domyślacie, te buty zostają ze mną! // 4. Na miły sen.  //

W ostatnim "Look'u" pokazywałam Wam wersję bez rękawów, natomiast ta sukienka sprawdzi się w chłodniejsze dni – piękny dekolt, obniżona linia ramion i pasek podkreślający talię. Ten model pochodzi ze sklepu Nudyess.

Bo dobrego nigdy za wiele! Bezglutenowe płatki owsiane to u mnie produkt pierwszej potrzeby. Znajdziecie je w Jadłosferze. Te perfumy w niczym nie odstępują tym najznakomitszym. Polska marka BOHOBOCO wypuściła kolekcję ośmiu niszowych zapachów unisex i od razu odniosła gigantyczny sukces – doczekała się nawet nominacji w prestiżowym konkursie The Fragrance Foundation UK Awards, określanym "Oskarami" branży perfum. Ja zakochałam się w dwóch zapachach: Vanilla Black Pepper oraz Olibanum Gardenia. Na koniec dodam tylko, że butelki są prawdziwą ozdobą łazienkowego blatu. Tłoczno w lokalach wyborczych (i to było super!) i na ulicach (z tym trochę gorzej), ale tubylcy mają swoje sposoby, aby cieszyć się Tym miastem nawet w sezonie – na słynne Molo lepiej wybrać się wieczorem.Takie upominki od mojej kochanej babci! Zabieram trochę tej łąki do domu.

Moja para rzezimieszków…
Czekamy na zachód w Jastrzębiej…

I kojący widok na koniec dzisiejszej relacji. Niech lipiec będzie jeszcze piękniejszy!

*  *  *

LAST MONTH

"Zimny kraj, zimny maj, koty śpią, miasto śpi, czarodziejskie śnią się sny…". Podobno mamy za sobą najzimniejszy maj od trzydziestu lat więc słowa piosenki Kory bardzo pasowały mi do klimatu ostatnich tygodni. Rok temu o tej porze grzałam już brzucha na sopockiej plaży, dla kontrastu w miniony piątek mimo kurtek i swetrów uciekliśmy z niej po pięciu minutach, bo wiatr urywał głowy. 

Chociaż epidemia coraz mniej daje się nam we znaki, to wyraźnie widać, że niechętnie ruszałam się z domu. Comiesięczne sesje dla MLE w Warszawie są już teraz odległym wspomnieniem, nie mówiąc już o majówkowych wyjazdach za granicę. Skłamałabym jednak, gdybym powiedziała, że jakoś szczególnie doskwierają mi te zmiany – codziennie staram się "miniprzestrzeń" wokół nas ulepszać i widzę efekty tej pracy. W końcu wykorzystujemy nasz mały ogród, tak jak należy i na nowo poznajemy okolicę. 

Pewne rzeczy pozostają jednak niezmienne – w dzisiejszym zestawieniu znajdziecie więc sporo truskawek, piwonii i sielskich domowych scenerii. 

1. Ktoś zaczyna mieć już własne zdanie i odkrył, że łóżko rodziców jest najfajniejsze. // 2. I jak tu się dziwić, że malarze kochają kwiaty?  // 3. Wyklejamy kolejne pamiątkowe albumy. // 4. Ten wpis wywalił serwer w kosmos. //

Tak było jeszcze na początku miesiąca. Spacery w maseczkach żegnam z dużą ulgą.1. Chyba nigdy w historii MLE nie pracowałam nad jedną sukienką tak długo. Teraz mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że leży idealnie (jeśli macie większy biust od naszej boskiej modelki, to wytnijcie specjalne gumki między rękawkami). // 2. i 3. Stawiamy pierwsze kroki na spacerze. I ciągle walczymy, aby nie lizać ławki w parku ;|. // 4. Kiwi, banan, bezglutenowe płatki owsiane, kokos i migdały. Trzy śniadania w mgnieniu oka. Dla małej opcja bez kokosu i migdałów. Nareszcie nadszedł czas, żeby te wszystkie piękne sukienki nosić na co dzień. Wygladają bardzo elegancko, ale materiał w dotyku jest wyjątkowo przyjemny – nie trzeba się obawiać, że małej królewnie będzie niewygodnie i nastąpi próba rozbierania się w trakcie wizyty u teściowej ;). Sukienki znajdziecie w ofercie polskiej marki Louisse. W swoim asortymencie marka posiada także ubrania dla mam, które w delikatny sposób nawiązują do strojów dla dzieci. 1. A tak prezentuje się sukienka od Louisse na małej modelce. // 2. Modigliani. // 3. Takie światło o zachodzie tylko w Polsce. // 4. Ulice Sopotu dodają otuchy. //

Mój ulubiony kącik w mieszkaniu.1. Jeśli mała królewna wybierze coś w języku Szekspira to służba służy. // 2. Pamiętacie to pyszne zielone ciasto? Zrobiło ogromną furorę! Przepis znajdziecie tutaj. // 3. Moje miejsce pracy. // 4. Piwonie są jak kobiety. W każdym momencie piękne. //Bajki autorstwa Beatrix Potter. Stare wydania. Inni, ale jednak tacy sami. Ty też jesteś ważny Porti! 

Maj był dla Portosa miesiącem wielkiej zmiany. Musieliśmy poszukać dla niego nowej karmy – spaniele to bardzo wrażliwe psy i wszystko wskazuje na to, że Portos nabawił się jakiejś alergii. Po długiej konsultacji zdecydowaliśmy się na tę od Fitmin. Marka przekonała mnie do siebie przede wszystkim tym, że posiada własne Centrum Hodowlane, w której jakość i smak karm testują psy rasy border collie prowadzące aktywny tryb życia. Psy z tej hodowli wyróżniane są na wystawach, biorą udział w zawodach agility, frisbee i z powodzeniem zdają egzaminy psów pasterskich. Uczestniczą też w zajeciach dogoterapii. Ich dobra kondycja stanowią dla marki Fitmin najlepsze referencje. W swoim asortymencie mają także jedzenie dla kotów oraz koni.

Portos szczególnie upodobał sobie karmę, którą widzicie na zdjęciu.1. Produkty niezbędne na sesji zdjęciowej, w moim przypadku zalicza się do nich również pluszowa lama. // 2. Gdy brzdąc śpi i mamy chwilę na rozmowy we dwoje. // 3. Czy tylko ja podziwiam przekwitnięte piwonie? // 4. Ja śpię po lewej stronie, a Wy? //

Studio polowe. Zdjęcia z tego dnia znajdziecie w tym wpisie.1. Gdy mama chce skorzystać z łazienki… // 2. Takie miseczki z mieszaniną różnych zdrowych produktów to ostatnio moje ulubione posiłki. // 3. Domowa biblioteka. // 4. "Mamo wstawaj, przegapisz wschód słońca!". //

Mała aktualizacja samoopalaczy. Wiele z Was prosiło o takie zestawienie – mam nadzieję, że nie obrazicie się, że podam je w telegraficznym skrócie. Obecnie używam tych trzech produktów (poniżej znajdziecie dokładniejsze opisy). Wszystkie te produkty kupiłam w Douglasie.Collistar 360 Self-Tanning to spray samoopalający. Czemy go polecam? Przede wszystkim można go użyć bez rękawicy – po prostu spryskujemy nim całe ciało. Dyfuzor bardzo dobrze rozprowadza kosmetyk więc nie robi plam ani zacieków. No i można go łatwo nałożyć na całe ciało (działa również do góry nogami, więc można nim spryskać plecy czy tył nóg). 

James Read H20 krople do twarzy to moje najnowsze odkrycie. Jeśli do tej pory musiałyście wybierać czy użyć na twarz samoopalacz czy krem, to ten produkt rozwiąże problem. Wystarczy dodać kilka kropel do kremu, którego używacie na co dzień i delikatnie wymieszać, a następnie nałożyć na twarz. 

Self-tanning Lotion Balsam samoopalający daje mocny efekt jak na produkt, który powinien dawać stopniową opaleniznę, ale właśnie to mi się w nim podoba :). Ma bardzo przyjemny zapach i jest to produkt, którego używam teraz najczęściej. Zakupy. 
Miał być wypad na kaszuby i opalanie na leżakach, była ulewa i mokre buty.Ktoś tu miał imieninową kolację. bezglutenowe płatki owsiane, truskawki i syrop klonowy. Jogurt oddałam córeczce. 1. Kawa w ogrodzie smakuje lepiej. // 2. Kocham to miejsce! // 3. Po tak intensywnej lekturze czas na chwilę odpoczynku. Mój piękny koc znalazłam w Iconic Design w Gdańsku. // 4. Sezon na szparagi rozpoczęty! //A jak Wy wyglądacie, gdy obudzą Was w sobotę o szóstej rano? Uprzedzając pytania o dresik – nie, to niestety nie jest MLE. Wiem, że już od kilku miesięcy obiecywałam Wam coś podobnego, ale końca poszukiwań odpowiedniego materiału nie widać. Z czystym sumieniem mogę jednak podrzucić tu link do podobnego zestawu od marki, która ma moje zaufanie. HIBOU teoretycznie jest naszą konkurencją, bo również szyję swoje ubrania w Polsce i ma podobny przedział cenowy, ale szczerze uwielbiam ich rzeczy, mam ich w szafie pełno i nie będę zawistną przekupą ;). W ofercie HIBOU znajdziecie też wiele innych wersji kolorystycznych dresów i bardzo szeroki wybór ubrań domowych. Uprzedzam, że produkty HIBOU znikają równie szybko, jak te od MLE więc jeśli coś wpadnie Wam w oko to kupujcie od razu :). "Jak przestać się bać. Dla introwertyków, nieśmiałych i tych, którzy odczuwają lęki społeczne." Skąd u mnie ta książka? Coraz częściej widzę wokół siebie osoby, którym szerokopojęty lęk utrudnia szczęśliwe życie. Nie jest to zresztą moja subiektywna obserwacja – we współczesnym świecie dorośli coraz częściej mierzą się z wysokim poziomem lęku społecznego. Nie przepadam za psychologicznymi poradnikami, ale ten, autorstwa Dr Ellen Hendriksen przekazałam jednej z moich przyjaciółek z nadzieją, że trochę jej pomoże – jest mądry, wyważony i pomaga zrozumieć mechanizmy, które źle wpływają na nasze samopoczucie. 1. To był długi deszczowy dzień. Herbata i miód pomogły. // 2. Hamak i książka. // 3. Kocham resztki z zamrażalnika. // 4. Praca nad zdjęciami produktowymi. //

My też! Życzę powodzenia całej gastronomii!
1. Zestaw mydełek od Bebe Concept. // 2. Kolejna miseczkowa wariacja. // 3. Strój z tego wpisu możecie zobaczyć tutaj. // 4. Biuro. A może jednak przedszkole? //

Czym byłaby majowa relacja bez rzepaku?
Paryż, październik 2018 roku. Przy stoliku siedziały już trzy pokolenia kobiet (bo ktoś rósł w brzuchu). Dziękuję, że całe życie pokazywałaś mi jak być najlepszą mamą na świecie.1. Już prawie wyprzedana, a dopiero co weszła do sprzedaży :). / 2. Truskawkowe niebo. // 3. "Mleczny" wianek. // 4. Nareszcie zaczynasz jakoś wyglądać! Dziękuję Pani Ewie z Pracowni Florystycznej Narcyz w Gdyni za wszystkie kwiaty i sadzonki! //

Mogłabym tak bez końca. Tylko trochę kleszczy się boję. 

Kadr z ostatniego "Looku".

Przysięgam, że umiem za głowę! 

Wracamy do gry! (albo raczej do ćwiczenia serwisu)Najbardziej cieszą kwiaty z własnego ogrodu. Bez już mi przekwita, ale przez kilka pięknych wieczorów jego zapach otulał nasze sny. 

Drodzy turyści. Jeśli planujecie odwiedzić naszą plażę, bądźcie dla niej delikatni. Dziękuję. 

*  *  *           

Obietnica spełniona. Książki na kwarantannę i słodki przepis, który zrobi furorę.

   W ostatnich tygodniach częściej rozmawiamy o „wielkich rzeczach”. Historia. Przyszłość. Początek. Koniec. Cywilizacja. Upadek. Obawy i nadzieja. Teorie głupsze i mądrzejsze wypełniają dymki w naszych internetowych komunikatorach. Do tego mamy więcej wolnego czasu i jemy praktycznie wyłącznie w domu. Te założenia przyświecały mi przy wyborze tych kilku książkowych pozycji. Dwie poważne lektury o zagrożeniach dla ludzkości, które można skonfrontować z obecnym kryzysem, dwie o jedzeniu i ostatnia na poprawienie humoru, żebyście nie jadły tarty zestresowane tym, co przeczytacie w tych dwóch pierwszych.

   To nie przypadek, że w moim zestawieniu nie znajdziecie dziś powieści – ostatnio wolę coś „podczytywać” niż zanurzyć się w kryminale na wiele długich godzin. Ale to nie oznacza, że wymienione tytuły są nudne. Po prostu można przeczytać dwa, trzy rozdziały i wrócić do książki kolejnego dnia, a nawet po tygodniu, jeśli dopiero wtedy doczekamy się znów chwili dla siebie. Na samym końcu wpisu znajdziecie przepis na pyszną tartę z matchą. Uwaga! Świetnie sprawdzi się jako ciasto do książki, ale istnieje duże ryzyko, że nie zdążymy się nią z nikim podzielić. 

1. 21 lekcji na XXI wiek – Yuval Harari

   Izraelski historyk Yuval Noah Harari dał się poznać szerszej publice swoimi dwoma światowymi bestsellerami dotyczącymi rozwoju cywilizacji człowieka. Pierwszy, „Sapiens”, opisywał przeszłość. „Homo deus” był rozważaniem o przyszłości. Teraz przyszła kolej na teraźniejszość. Jeśli czasem czujecie się zagubione w zalewie informacji i zastanawiacie się, czy jest sposób, by usystematyzować sobie spojrzenie na świat, to jest to książka dla Was. Harari nie narzuca żadnej ideologii, ani jednolitej wizji. Zamiast tego pomaga zrozumieć złożoność świata i zachodzących w nim procesów. Wyczula na niuanse i odcienie szarości. Jest więc o Facebooku i Google’u. O Al-Kaidzie i GMO. O tym co ma wspólnego „Król Lew” z wielkimi religiami. Lektura jest tym ciekawsza teraz, gdy epidemia skłania nas do stawiania pytań i rozmyślania o świecie i przyszłości. Ale ostrzegam – nie spodziewajcie się po tej książce odpowiedzi. Zamiast tego będzie stawiały jeszcze więcej pytań – ale może o to właśnie chodzi – żeby stawiać mądre pytania zamiast znajdować głupie odpowiedzi…

 2. Rozmowy o przyszłości. W którą stronę zmierza świat – Katarzyna Janowska, Grzegorz Jankowicz, Michał Sowiński

   Być może tę książkę należałoby przeczytać jako pierwszą, szczególnie, jeśli potem chcemy zasiąść do Harariego (powyżej). W jednej z recenzji ktoś nazwał ją „przygotowaniem do kartkówki” – mamy tu dziewięć rozmów z wybitnymi autorytetami nauki i literatury i dwanaście esejów (albo może raczej „opracowań”?) kolejnych myślicieli. Sięgnęłam po tę książkę z jednego powodu. Albo raczej z powodu jednej osoby – Bogdana de Barbaro. Psychologom nie trzeba przedstawiać tej wybitnej  postaci. Od wielu lat chłonę wszystko, co napisze, więc książkę zamówiłam tuż po premierze. Rozmowa o miłości w czasach nieśmiertelności, jak zawsze trzyma poziom. Jeśli przepadacie za esejami i szeroko pojętymi „rozkminkami” o przyszłości i ludzkiej naturze, to książka spełni Wasze oczekiwania. Gorąco polecam sięgnąć do oryginalnej twórczości opisywanych w nich autorów. Zacząć możecie od Harariego, bo jeden z esejów dotyczy właśnie jego.  

3. Tak dziś jemy. Biografia jedzenia – Bee Wilson

   Kolejność jest zdecydowanie nieprzypadkowa, bo „Tak dziś jemy” to nie jest książka kucharska. Obietnica zawarta w podtytule zostaje wypełniona w stu procentach, to zaiste jest biografia jedzenia. Jest więc sporo o historii, są atrakcyjnie przedstawione statystyki – to wszystko po to, byśmy, jak najlepiej zrozumieli zmiany w nawykach żywieniowych ludzkości na przestrzeni ostatnich lat. W czasach, w których jesteśmy bombardowani ogromną ilością informacji dotyczących żywności, diety, szkodliwości tego i tamtego, książka Bee Wilson stanowi doskonały fundament by sobie to wszystko uporządkować. I wbrew pozorom ma więcej wspólnego z książkami opisanymi powyżej tego akapitu, a mniej z tą pod nią. Bo niezależnie od tego, że jest bardzo ciekawa i świetnie się ją czyta, ostatecznie skłania do refleksji nad kierunkiem w jakim zmierza świat, nie tylko w zakresie pożywienia…

 4. Jedz. Mała księga szybkich dań – Nigel Slater

   Wyposażeni w wiedzę o potencjalnych kierunkach rozwoju cywilizacji, pogłębioną w zakresie rozwoju i przyszłości żywienia, możemy przejść do zajęć praktycznych w kuchni. Mamy tu kilkaset zwięźle przedstawionych przepisów, których znakiem rozpoznawczym jest prostota i krótki czas potrzebny do ich realizacji. Od razu zastrzegam – to jest raczej encyklopedia, a nie inspirujący przewodnik po nowych smakach i potrawach, skłaniający do eksperymentów. Coś w stylu zbioru instrukcji do klocków Lego. Jego stosowanie zakłada pracę całkowicie odtwórczą, ale z bardzo smacznym efektem. No, ale powiedzmy sobie szczerze – jak często mamy czas na eksperymenty w kuchni? Więc na te 95 procent przypadków, kiedy chcemy zrobić coś pysznego, ta książka będzie jak znalazł. Po jej przeczytaniu nie staniecie się drugim Gordonem Ramsay'em, ale będziecie umiały perfekcyjnie ugotować ziemniaki na obiad (a to wcale nie taka oczywistość) i zyskacie zupełnie inne spojrzenie na swoje kulinarne poczynania..  

  5. Jak przestałem kochać design – Marcin Wicha

   Wielkie pozytywne zaskoczenie. Spodziewałam się książki o designie, przeczytałam niesamowicie ożywczą i bawiącą historię – autora, jego rodziny, Polski ostatnich 40 lat i nie tylko. Designu też, ale sztuka projektowania pełni tutaj tylko funkcję okularów, przez które poznajemy świat autora i jego punkt widzenia na wiele spraw. Czyta się ją po prostu rewelacyjnie. Uwielbiam odkrywać to, że pewne własne odczucia, które zawsze sama postrzegam jako dziwaczne, okazują się powszechne, a przynajmniej podziela je autor bestsellera. Jeśli pierwsze dwie książki z tego zestawienia popsują Wam humor, to ta będzie bardzo skuteczną odtrutką, choć w żaden sposób nie koloryzuje rzeczywistości. Wręcz przeciwnie – opisuje znane nam niedoskonałości, patologie i problemy. Ale w sposób, który nie pozwala zniknąć uśmiechowi z twarzy, a co kilka stron wywołuje salwę śmiechu. 

Słodka Tarta z Matchą

    Takiego słodkiego przepisu jeszcze na blogu nie było, mam jednak wiadomość do wszystkich drogich Czytelniczek, które lubią piec, ale jeszcze nie osiągnęły poziomu Julii Child. W ciastach ważne są niekiedy drobiazgi, które nie zawsze podawane są w przepisach, bo ich autorzy zapomnieli już jak to jest, gdy nie wszystko jest oczywiste. Jeśli planujecie upiec tę tartę, to pamiętajcie o kilku rzeczach. Do ciasta celowo nie dodaję jajka. Co prawda sprawia ono, że ciasto jest podatne na rozciąganie, ale z drugiej strony może okazać się bardzo twarde po pieczeniu. Kruche tarty zawsze pieczemy bez termoobiegu, a przed włożeniem do piekarnika nakłuwamy ciasto widelcem (dzięki temu nie zrobią się na nim bąble).

   Przejdźmy do kremu. Nigdy nie byłam jakąś specjalną fanką Matchy. W tym przypadku wiele zależy od pierwszego wrażenia, a to moje, na McDonaldowym parkingu, nie było najlepsze. Minęło sporo czasu nim przekonałam się do tego wyjątkowego ziołowego aromatu. Jeśli ta tarta będzie Waszym pierwszym przysmakiem z Matchą w życiu, to koniecznie zadbajcie o to, aby była bardzo dobrej jakości i wybierzcie tę ceremonialną. Dobra Matcha ma gładki, jedwabisty smak i jest mniej gorzka. Im intensywniej zielony kolor tym lepiej. Matcha uprawiana jest na specjalnie zacienionych polach, co zmusza ją do nadprodukcji chlorofilu, który daje przyjemny jasnozielony kolor. Matcha gorszej jakości jest produkowana z liści źle zacienionych, starszych lub pochodzących z niższych miejsc na łodydze. W związku z tym kolor Matchy będzie bardziej żółto-brązowy, a jej smak może mieć specyficzny rybi posmak, który na pewno nie podpasuje komuś, kto próbuje jej po raz pierwszy.  Warto sprawdzić kraj pochodzenia herbaty. Powszechnie uznaje się, że ta z Japonii jest najlepsza.  

   Kluczem do udanej tarty jest oczywiście krem, który w przypadku składników o różnej temperaturze może się łatwo zwarzyć. Umiejętne hartowanie naprawdę zmniejszyło liczbę moich kulinarnych porażek. W tym przypadku problematyczne może być dodanie gorącej białej czekolady do serka mascarpone. Wystarczy jednak przełożyć do miski trzy łyżki serka i powolutku dolewać roztopioną czekoladę jednocześnie mieszając. Dopiero tak wymieszany serek z czekoladą przełożyć do reszty serka (zestresowanym polecam jeszcze dodać szczyptę soli). Dzięki temu nie dojdzie do ścięcia się białka w kremie. 

Składniki

Kruche ciasto:

100 g mąki owsianej

50 g mąki pszennej

30 g cukru pudru

125 g masła

szczypta soli  

krem:

2 tabliczki białej czekolady

3 limonki

250 g serka mascarpone

2 łyżeczki Matchy ceremonialnej

1 łyżka cukru pudru

 do podania:

prażone pestki dyni

płatki kokosowe

listki mięty

 Sposób przygotowania.

 1. Wszystkie składniki na ciasto zagniatamy, aż powstanie kulka jak na zdjęciu. 2. Wyklejamy formę ciastem. Nie zapominajmy o papierze do pieczenia! Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i wkładamy formę z ciastem na około 20 minut. 4. Rozpuszczamy czekoladę w rondelku na najmniejszym możliwym ogniu (można dodać odrobinkę mleka, aby się nie przypaliła) i ciągle mieszamy. Rozpuszczoną czekoladę hartujemy z małą ilością serka mascarpone. 5. Do miksera dodajemy resztę serka mascarpone, startą skórkę i sok wyciśnięty z limonek, cukier i zahartowaną wcześniej czekoladę. Na koniec dodajemy Matchę. Przelewamy gotowy krem na tartę, dodajemy płatki kokosowe, pestki dyni i listki mięty.

 

Kilka rzeczy, które sprawiły, że moje macierzyństwo stało się jeszcze piękniejsze.

   Nie chcę zaczynać od łzawych  tekstów (wystarczy już, że kończę nimi ten artykuł) mówiących o tym, jak piękne jest dla mnie macierzyństwo. Dzisiejszy wpis nie ma nic wspólnego z typową wyprawkową listą ubranek, butelek i smoczków (jeśli takowej szukacie to ja wykorzystałam tę od Mamy Ginekolog). Wręcz przeciwnie – chciałam tu opisać kilka rzeczy, które przydały mi się… ba! Właściwie zmieniły na lepsze moją nową codzienność, chociaż z początku wcale nie upatrywałam w nich jakiegoś większego znaczenia.

    Nawet jeśli uważam, że ostatnio w mediach trochę za bardzo demonizuje się macierzyństwo, to dzisiejszy artykuł nie miałby sensu, gdybym pisała tylko o bezproblemowych momentach. Wiem, że jako blogerka, fotografka czy dyrektor kreatywna własnej firmy odzieżowej łatwo wpadam w pułapkę pokazywania tylko tego, co „ładne i spójne” z moją marką, ale dziś starałam się wyjść trochę z narzuconych samej sobie schematów. Mi też zdarza się palnąć tekst w stylu „ktokolwiek powiedział, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem zapewne nigdy nie karmił piersią”, albo poczuć nieodpartą pokusę rzucenia pełną pieluchą w kogoś, kto twierdzi, że „wstał dziś o szóstej rano i ledwo widzi na oczy”.

    Z kolei nie dalej jak tydzień temu, gdy jedna z czytających bloga mam zostawiła zabawny komentarz na temat tego, że o godzinie dziesiątej mogłaby już zjeść obiad, bo od czwartej jest na nogach, ale jednak trochę głupio, bo nadal jest w pidżamie, ktoś odpisał jej: po co w takim razie ludzie decydują się na dziecko skoro potem wciąż narzekają? No cóż. Z tym narzekaniem to jest taki paradoks, że niby jesteśmy zmęczone, nie mamy czasu dla siebie, nasz dom wygląda jak poligon, a jednak wszystkie te trudności w gruncie rzeczy nas bawią. Czasem jest ciężko, ale tak naprawdę nigdy nie było lepiej. Tym optymistycznym akcentem kończę i tak już przydługawy wstęp i przechodzę do konkretów. Mam nadzieję, że poniższe spostrzeżenia będą pomocne nie tylko dla świeżo upieczonych mam i kobiet w ciąży, ale również dla tych, dla których temat macierzyństwa jest w jakimś sensie bliski. 

1. Zawsze razem, czyli „chustowyzwanie”.

  Jeśli miałabym ponumerować kilka najbardziej kontrowersyjnych macierzyńskich tematów, to w pierwszej dziesiątce na pewno znalazłby się ten o chustach i nosidłach. Co sprawia, że tysiące użytkowniczek Instagrama rzuca się sobie do gardeł, a właścicielki profili promujących nosidełka nie nadążają z blokowaniem obserwatorów? To szeroko pojęta troska o dziecko, która czasem wykracza poza dobre wychowanie. Czy nosidełkowe hejterki mają rację? Odpowiedzi lepiej szukać u fizjoterapeuty, niż na lifestylowym blogu. Ja powiem tylko, że przed tym, jak zostałam mamą chusty wydawały mi się mało nowoczesne, a nosidełka wręcz przeciwnie. Ale wystarczyło kilka prób włożenia maleństwa do nosideł (trzech różnych, niby-ergonomicznych, „najlepszych” i polecanych przez wszystkich na około) abym oddała je komuś innemu. Nie potrafię tego opisać w profesjonalny sposób (i nawet nie będę próbować), ale po prostu czułam, że coś jest nie tak. Dopasowywałam je na wszystkie możliwe sposoby, oglądałam dedykowane filmiki na youtubie, ale cały czas miałam poczucie, że mojemu dziecku nie jest do końca wygodnie. Bardzo się cieszę, że w trybie ekspresowym postanowiłam jednak przetestować chusty, bo jestem typem kangurzycy i w pierwszych miesiącach po narodzinach córeczki chciałam mieć ją non stop blisko siebie. Nie mówiąc już o tym, że cały czas prowadziłam  bloga i  MLE Collection i siłą rzeczy wolne ręce naprawdę mi się przydały.

Miękkie ergonimiczne nosidło Studio Romeo od Bebe Concept (chociaż ja bym to nazwała "nowoczesną chustą"). Nosidełka są dostępne w dwóch rozmiarach: T1 i T2, które należy dobrać do rozmiaru rodzica (ja wybrałam T1). Na Instagramie Bebe Concept znajdziecie bardzo dokładne filmiki pokazujące sposób wkładania nosidła w zależności od wielkości dziecka. 

    Na początek wybrałam więc popularną chustę kółkową marki Moon Sling. Przez pierwsze kilka tygodni sprawdzała się rewelacyjnie, ale jeśli planujecie nosić dziecko przez dłuższy czas, to przemyślałabym dobrze ten zakup. Gdy moja córeczka zaczęła ważyć nieco więcej, to po półgodzinnym spacerze zaczęły pobolewać mnie plecy. Przy asymetrycznych chustach trzeba też pamiętać o tym, aby regularnie zmieniać strony ich nakładania. Odkryciem i moim chusto-nosidłem numer jeden jest ten od Studio Romeo – działa dokładnie tak jak chusta, ale nie trzeba wiązać go w żmudny sposób. Jest wyjątkowo wygodny – nawet teraz, przy dziesięciokilogramowym bobasie, plecy spokojnie wytrzymują nawet godzinę noszenia. Posiada trzy opcje zakładania/wiązania, które pozwalają dopasować nosidło do ciężaru dziecka. Najważniejsze jednak jest to, że od pierwszego założenia widziałam, że zarówno ja, jak i mała, czujemy się z nim dobrze. Trochę żałuję, że nie kupiłam go wcześniej (tak, kupiłam, a nie dostałam), bo bardzo ułatwił mi życie i dziś nie wyobrażam sobie bez niego naszej codziennej rutyny, mojej pracy i spacerów z Portosem.

    Aby już nie przedłużać: w tym akapicie nie chodzi mi bynajmniej o to, aby wszystkie świeżo upieczone mamy kupiły sobie chustę Studio Romeo (co nie zmienia faktu, że gorąco ją polecam). Po swoim przykładzie widzę, że niektóre nasze wyobrażenia o tym, co się nam przyda po porodzie mogą być nietrafione. Gdy byłam w ciąży spędziłam długie godziny na szukaniu najlepszego i najpiękniejszego nosidełka, żeby potem sprzedać je na OLX-ie w trzy minuty, bo w prawdziwym życiu w ogóle mi nie podpasowało. Warto sprawdzać jak najwięcej opcji i mieć elastyczne podejście, bo macierzyństwo to pewnego rodzaju transformacja – to co kiedyś wydawało się „nie w naszym stylu” z dnia na dzień może stać się wielkim ułatwieniem. 

 2. Kilka innych gadżetów, które ułatwiły mi codzienność.

   Dostawka, kołyska, kosz Mojżesza ze stojakiem – nieważne, na którą z tych opcji się zdecydujecie, ale naprawdę warto, jeszcze przed porodem, zaopatrzyć się w coś, co będzie można przystawić do łóżka. Ja nie planowałam takiego zakupu, bo w moich wizualizacjach dziecko od pierwszej nocy miało spać w klasycznym niemowlęcym łóżeczku w swoim pokoju. Na szczęście, wbrew swojej woli, dostałam kołyskę w prezencie (kosz plus stojak). To kolejny przykład tego, że gdy w naszym domu pojawiło się dziecko, wcześniejsze założenia poszły sobie w las. Właściwie już w szpitalu wiedziałam, że nic nie zmusi mnie do tego, aby to słodkie zawiniątko kłaść spać w osobnym pokoju. I wtedy przeprosiłam się z kołyską. Służyła nam dzielnie do szóstego miesiąca, a teraz znalazła nowy dom u Zosi – no dobra, właściwie to wcisnęłam ją Zosi na siłę (tak jak ktoś wcześniej mi), mówiąc, że po prostu musi spróbować jej używać. Z tego co mi wiadomo spełnia swoje zadanie wyśmienicie. Mamy karmiące naturalnie, mogą dzięki takiemu rozwiązaniu naprawdę lepiej spać, bo gdy nabierze się wprawy nie trzeba nawet zapalać światełka ani ruszać się z łóżka, a w którymś momencie każde „nieschylenie się” jest na wagę złota. Ale nawet jeśli nie planujecie karmić piersią to myślę, że podziękujecie mi za tą radę. To ogromny komfort móc w każdej chwili, bez wstawania czuwać nad dzieckiem – nie ma chyba co się bronić przed tą potrzebą bliskości.

Nasze ulubione książeczki. Nie bez powodu mówię „nasze", bo ja uwielbiam stare angielskie wydania bajek Beatrix Potter, a moja córeczka kocha „Pucia”. Mogłaby je przeglądać bez końca, najlepiej u mamy na kolanach. Nie, nie będę, tak jak poniektórzy celebryci, opowiadać o tym, że moja półtoraroczna córka czyta, albo zachwyca się Rembrandtem. Po prostu lubi ze mną przewracać strony, a każda kolejna część „Pucia” wywołuje wielki uśmiech na jej twarzy. "Pucio mówi dzień dobry" i „Pucio mówi dobranoc” to nowe mini opowieści, które za pomocą pięknych ilustracji uczą nasze dzieci przekraczania kolejnych etapów rozwoju. Ta pierwsza pokazuje jak z radością rozpocząć nowy dzień, ta druga pomoże wyciszyć szkraba wieczorem i sprawić, że sam będzie chciał wskoczyć do łóżeczka. 

   Krzesełek i stojaczków dla niemowląt jest mnóstwo i nie śmiem stawiać tezy, że to, które ja kupiłam, to jedyna słuszna opcja. Mogę jednak szczerze przyznać, że gdybym musiała, to kupiłabym je po raz kolejny i nie zastanawiałabym się nad niczym innym nawet przez sekundę. Mowa oczywiście o kultowym Tripp Trapp od Stokke. Dla mnie wybawieniem było to, że nawet bardzo małe dziecko było usadowione wysoko, a to, jeśli sporo pracuje się przy komputerze, było dużym udogodnieniem. Ale Tripp Trapp tak naprawdę doceniam dopiero teraz – towarzyszy nam każdego dnia (wystarczy zmieniać dodatki, aby krzesełko z czasem dopasowywało się do potrzeb dziecka) i jest już nierozłącznym elementem naszego salonu. To jedno z niewielu dziecięcych mebelków, które dobrze wygląda wśród mebli dla dorosłych. I pomyśleć, że zaprojektowano je w 1972 roku, czyli prawie pięćdziesiąt lat temu!

    „Biały królik, biały królik, bardzo luuuuubi chodzić lulkuuu” – te wyśpiewane słowa zawsze oznaczają zbliżającą się porę snu. Kołysanka o białym króliku, który bardzo chciałby już pójść spać stała się u nas naprawdę kultowym kawałkiem i co miesiąc dopisujemy do niego nową zwrotkę. Nie da się przewidzieć tego, która z zabawek stanie się pierwszym przyjacielem naszego dziecka, ale ta, którą upatrzyła sobie nasza córeczka, miała być po prostu miłym gadżetem do łóżeczka, a dziś jest właściwie piątym członkiem rodziny. O króliczku Moonie pisałam już w tym wpisie, ale dziś patrzę na tamtą recenzję z rozrzewnieniem – teraz biedny królik co chwilę jest przebierany, ciągnięty za uszy, ogólnie rzecz biorąc torturowany na różne sposoby. Ale wciąż jest też nieodłącznym elementem wieczornego rytuału usypiania.   

Nasz królik po przejściach to ten w sweterku. Nie chcę Was zmylić – oryginalny króliczek Moonie nie ma ubranek, ale za to jest zdecydowanie bielszy :). Najlepszą recenzją króliczka jest chyba to, że uznałam go za idealny wyprawkowy prezent dla przyjaciółki. Królik przychodzi w ładnym pudełku, a jeśli ktoś nie chce, aby wydawał z siebie dźwięki, to z powodzeniem może służyć jako delikatna lampka nocna w pokoju dziecka. Dodam jeszcze tylko, że Moonie to polska marka. (wózek dla lalek jest stąd)

3. Co dwie (albo trzy) mamy to nie jedna. 

   Przyznaję, że, tak jak wiele z Was, ja też swego czasu czułam zmęczenie (albo i nawet irytację) sytuacją, w której podczas spotkań towarzyskich temat dzieci przejmował całkowitą kontrolę nad dyskusją. Dyskusją w podgrupach, bo grupa „matek” dyskutowała z reguły ze sobą, a reszcie pozostawało przysłuchiwanie się. Taka jest chyba kolej rzeczy – to, co wtedy było uciążliwe stało się pomocne i naturalne po urodzeniu dziecka. Przez lata cierpliwie przyjmowałam na barki narzekania najbliższych przyjaciółek na temat ich macierzyńskich problemów i złych doświadczeń i dziś widzę, że to nie ja pomogłam im, tylko one mnie. Dzięki tym opowieściom macierzyństwo nie było dla mnie czymś nieznanym i wyidealizowanym. To trochę jak wtedy, gdy czytasz fatalną recenzję filmu, a potem idziesz do kina i stwierdzasz, że wcale nie był taki zły, a recenzja była mocno przesadzona.  Miłe zaskoczenie to jedno, ale grono zaufanych osób bardzo przydaje się też w przypadku kryzysowych sytuacji. Fakt, że w każdej chwili mogę zadzwonić do co najmniej kilku „supermam” i rozhisteryzowanym głosem zapytać co zrobić, gdy niemowlę ma  K A T A R  naprawdę mnie uspokaja. Nowe obowiązki, nieprzespane noce i hormonalne burze są zdecydowanie łatwiejsze, gdy wiemy, że bliskie nam osoby przechodziły to samo, a mimo to nadal żyją, a nawet mają się dobrze i często nie boją się powtórki!

4. Odskocznia.

   Nie miałam problemu z akceptacją faktu, że macierzyństwo mnie zmieniło. Nie mam też zamiaru udawać, że moje życie wygląda tak samo jak wcześniej, bo byłoby to kłamstwo. Siłą rzeczy, część mnie pozostała jednak taka sama – od wielu lat pracowałam nad swoimi dwiema firmami i chciałam pozostać aktywna zawodowo także po porodzie. Chociaż, zwłaszcza na początku, było to trudne, to myślę, że nawet chwilowe oderwanie myśli od pieluszek, karmienia i walki z kolkami, pozwoliło uniknąć mi tych typowych smutków pierwszych miesięcy, na które narzekają niektóre mamy. Odskocznia to coś, o co każda z nas powinna powalczyć – nie tylko z innymi, ale przede wszystkim z samą sobą. Przez pierwsze tygodnie mroziłam spojrzeniem każdego, kto chciał pomóc mi w opiece nad dzieckiem – wszystko chciałam robić sama, a poproszenie męża, aby poszedł z wózkiem na spacer przychodziło mi naprawdę z dużym trudem. Tym bardziej cieszę się, że trochę z tą pracą nie miałam wyjścia, bo mogę się założyć, że z własnej woli nie zmusiłabym się do niczego, co nie dotyczyłoby bezpośrednio mojego dziecka.

   Pamiętam też pierwszą podróż służbową do Warszawy, która trwała dwanaście godzin (wolałam zrobić w jeden dzień osiemset kilometrów niż rozstać się z małą na noc) i mój szok, gdy na służbowym spotkaniu usłyszałam, że „w ogóle nie wyglądam jak mama”. Według autorki tej uwagi miał to być komplement, ale ja sama nie bardzo wiedziałam czy poczułam się dzięki temu lepiej. Te wszystkie emocje trzeba pewnie poczuć na własnej skórze, aby zrozumieć, jak nasza osobowość zaczyna się roztapiać, jak bardzo zaczynamy utożsamiać nasze „ja” z byciem mamą i jak trudno znów wyłapać w swojej głowie przestrzeń dla kobiety, którą byłyśmy wcześniej. Warto jednak pielęgnować w sobie ten pierwiastek i o nim nie zapominać. 

Pamiętam pierwsze spotkania służbowe po moim porodzie, na których ustalałyśmy nowe projekty dla MLE. Miałam to szczęście, że mogłam je urządzać w domu i dziś bardzo doceniam fakt, że moje współpracowniczki wykazywały się cierpliwością, gdy co chwilę szłam karmić lub usypiać małą i właściwie w ogóle nie słuchałam co do mnie mówiły :D. 

5. Uwiecznienie i docenienie własnej historii życia.

    Aparat fotograficzny to jeden z najpiękniejszych ludzkich wynalazków. Dzięki niemu możemy zobaczyć jak zmienia się świat, jak zmieniamy się my, jak zmienia się nasze życie, jak dorastają nasze dzieci i w końcu, jak wyglądali ci, których kochaliśmy, a których już z nami nie ma. Daje nam poczucie ciągłości i pozwala docenić każdą chwilę – tę piękną czy zabawną, ale też tę smutną i trudną. Macierzyństwo, nawet jeśli jest spełnieniem marzeń, potrafi dać się we znaki. Jeśli dopada Cię czasem irytacja, zmęczenie, czy zwykła bezsilność to pomyśl o tym, że ten moment zaraz przeminie i że jest tylko niewielką częścią, małym skrawkiem, tej wielkiej i pięknej przygody. A jeśli to nie pomoże, to zastanów się, czy za rok, dwa, (albo dziesięć lat!) ta zupka wsmarowana w dywan, albo płaczliwe „mama, mama” domagające się czułości w najmniej odpowiednim momencie nie wyda Ci się wtedy czymś bajecznie pięknym. To jedna z wielu magii macierzyństwa: każda, nawet najbardziej denerwująca historia z ukochanym dzieckiem, uwieczniona na zdjęciu i oglądana po jakimś czasie staje się miłym wspomnieniem.

   Oczywiście, samo robienie i wywoływanie zdjęć nie sprawi, że staniemy się szczęśliwsi, ale z pewnością pomaga inaczej spojrzeć na daną chwilę i złapać do niej dystans. Być może niektóre z Was pamiętają o moim tradycyjnym prezencie dla taty – pod choinkę i na urodziny zawsze daję mu taki sam prezent – skrupulatnie wyklejony album ze zdjęciami. Od samego początku wiedziałam, że on taki prezent zawsze doceni, ale ku mojemu zdziwieniu coraz więcej członków mojej rodziny zaczyna przebąkiwać, że oni „też by w sumie chcieli taki album”. Nie ukrywam, że na początku bardzo mnie to ucieszyło – mój pomysł na prezent okazał się być pożądanym skarbem. Prawda jest jednak taka, że wybór zdjęć, ich wywołanie, a potem uzupełnienie takiego albumu, to praca co najmniej na kilka godzin. A trzeba pamiętać, że w przypadku albumu dla taty taką pracę wykonuję mniej więcej co pół roku, czyli w miarę na bieżąco. Gdybym miała dla kogoś za jednym razem stworzyć album z kilku lat, to zajęłoby mi to pewnie tydzień (i potrzebowałabym kilkunastu albumów). Do czego zmierzam? Lepiej zacznijcie już teraz, bo za parę lat nie odkopiecie się spod stosu zdjęć Waszego brzdąca. Sama skorzystałam z tej rady i mimo marudzenia (i przerażenia) postanowiłam jednak zabrać się za pierwszy album dla męża.

A to albumy, o których wspominam poniżej. Ten niebieski to specjalnie zaprojektowany album "Twoje Dzieciństwo" od LuiLuk, o którym autorka pisze tak: "Gdy urodził się mój młodszy syn chciałam stworzyć dla niego elegancki album wspomnień i długo szukałam takiego, który by mi się podobał. Niestety wszystkie były kolorowe, z infantylnymi ilustracjami, a mi zależało na tym, aby taka pamiątka była ponadczasowa, żeby jej wygląd odzwierciedlał ważność tych pierwszych lat i emocji im towarzyszącym". Znajdziecie tam miejsce na zdjęcia z USG, pierwszych ząbków, drzewo genealogiczne i wszystko czego potrzebujecie do upamiętnienia najważniejszych chwil z pierwszych pięciu lat życia dziecka. Ten beżowy to tradycyjny album na zdjęcia. Również oprawiony w płótno. Jeśli szukałyście kiedyś ładnego albumu to mam dla Was kod rabatowy dający 15% zniżki na zakupy w sklepie LuiLuk. Wystarczy, że użyjecie kodu MLE15.

    Jeśli wywoływanie zdjęć skutecznie zniechęcało Was do rozpoczęcia pracy nad własnym rodzinnym albumem to uwierzcie mi na słowo – nie jesteście same. Moje doświadczenia z wywoływaniem zdjęć też były bardzo różne. Czasem nie byłam zadowolona z kolorystyki odbitek, czasem okazywało się, że zdjęcia zostały źle przycięte albo trwało to niemiłosiernie długo. W stacjonarnych drukarniach koszt wywołania trzystu zdjęć potrafił zjeżyć mi włosy na głowie. Po latach żmudnego tworzenia rodzinnych albumów nabrałam nieco wprawy i wiem już, że odbitki najlepiej zamówić przez internet – tak będzie najtaniej i najwygodniej. Warto też zainwestować w ładny album, który sam w sobie mógłby być prezentem. Mój tata z początku dostawał niezbyt urodziwe wersje (w końcu najważniejsze jest to, co w środku, a poza tym kupowałam je zwykle na ostatnią chwilę w Empiku), ale teraz znalazłam wreszcie naprawdę piękną opcję, więc kupiłam od razu kilka, aby tworzyły spójną kolekcję. 

Jeśli szukacie najlepszego (moim zdaniem) narzędzia do wywoływania zdjęć, to polecam aplikację ColorlandGO na telefon. Odbitki mają ładne kolory i można dodać do nich opcję białej ramki (do wyboru są dwa formaty: 10×15 albo 15×21). Aplikacja jest bardzo prosta w użyciu i pozwala wybrać zdjęcia z całej naszej telefonicznej galerii. Jeśli, poza zdjęciami z telefonu, chcę wywołać parę z aparatu to wysyłam je sobie na telefon przez WeTransfer. Korzystanie z tej aplikacji naprawdę usprawniło moją pracę nad rodzinnymi albumami. Minimalne zamówienie to 20 sztuk, ale same zobaczycie, że tych zdjęć będziecie chciały zamówić znacznie więcej. ​Tym bardziej, że teraz mam dla Was kod rabatowy. Wystarczy, że w podsumowaniu zamówienia wpiszecie KASIA1015 a zapłacicie w aplikacji za odbitki 0,19 zł za sztukę zamiast 0,23 zł. Miłej pracy przy tworzeniu rodzinnej pamiątki!

   Rozpoczynając ten wpis chciałam ująć w kilku słowach to jak niezwykłą i piękną rzeczą jest dla mnie macierzyństwo, ale uznałam, że skoro nawet najwybitniejszym poetom przychodziło to z trudem, a tym średnim wychodziły banały, to chyba powinnam odpuścić. Tym bardziej, że odkąd zostałam mamą, rozklejam się nawet na reklamach lokat oszczędnościowych – pewnie pisząc o tym, ile znaczy dla mnie ten cały rodzicielski galimatias nie skończyłabym ryczeć do niedzieli, a i tak nie przekazałabym Wam nic, czego same byście nie wiedziały. Są rzeczy, których nie da się opisać. Miłość do dziecka zdecydowanie zajmuje w tym rankingu pierwsze miejsce.  

PS. Jeśli choć kilka Czytelniczek, które nie są mamami, dotarły jakimś cudem do końca tego artykułu, to bardzo chciałabym Was uspokoić – to wyjątek od reguły, że pozwoliłam sobie na tekst w całości poświęcony dziecku. Obiecuję teraz przestać na jakiś czas ;). 

*  *  *

Last Month

  Even though February is the shortest month, browsing through the photos on my mobile phone, I’ve got a totally opposite feeling. At the beginning, we went for a 3-day trip to Brussels – we stayed at my parents’ place, we ate lazy breakfasts together, went for long walks around the beloved streets, and had the longest conversations possible. I was still returning with my memory to my first visit in Brussels – who could have thought that it was as long ago as five years ago! Back then, I prepared a long post from the capital of Belgium (you can find it here), which I could, by the way, refresh a bit. Maybe on the occasion of another trip?  

   The following weeks were full of balancing between my job and the role of a mother – and I’m quite good at that – it’s probably due to the immense patience that had been previously unknown to me. I had had no idea that I was capable of it ;).  Check out this unusually long summary of the passing month!

* * * 

   Chociaż luty jest najkrótszym miesiącem w roku, to przeglądając zdjęcia w moim telefonie mam zgoła odmienne wrażenie. Na początek wybraliśmy się w trzydniową podróż do Brukseli – mieszkaliśmy u moich rodziców, jedliśmy wspólne leniwe śniadania, chodziliśmy na długie spacery po ukochanych uliczkach i rozmawialiśmy ile się dało. Ja wciąż wracałam wspomnieniami do mojej pierwszej wizyty w Brukseli – kto by pomyślał, że było to już pięć lat temu! Przygotowałam wtedy dla Was długi artykuł ze stolicy Belgii (znajdziecie go tutaj), który w sumie mogłabym już odświeżyć. Może przy następnej wizycie?

   Kolejne tygodnie upłynęły mi na balansowaniu między pracą a rolą mamy, co chyba wychodzi mi całkiem nieźle – to pewnie przez te nieznane mi wcześniej pokłady cierpliwości o które nigdy siebie nie podejrzewałam ;).  Zapraszam Was na to wyjątkowo długie podsumowanie mijającego miesiąca!

1. Muszą leżeć idealnie na każdej dziewczynie! Nie macie pojęcia jak długi jest proces dopracowywania kroju każdej rzeczy od MLE. Niektóre wzory poprawiam nawet kilkanaście razy i często mija wiele tygodni nim w końcu będę zadowolona  z efektów. // 2. W szary poniedziałek trzeba się jakoś wspomagać. // 3. Znajdź żyrafę! // 4. W marcu (najdalej na początku kwietnia) rozpocznie się w końcu sprzedaż tej asymetrycznej sukienki. Wszystko trwało tak długo bo bardzo zależało mi na tym, aby był to produkt spełniający najbardziej restrykcyjne ekologiczne normy. Przez wszechogarniającą bylejakość supermarketowych produktów coraz częściej robię zakupy w sieci lub w sklepach z mocno wyselekcjonowaną ofertą. Apimania to nie tylko sklep z miodami – to miejsce tworzone z sercem i misją. Każdy słoik miodu ma dokładnie opisaną pasiekę z której pochodzi, a założycielki serwisu nie zajmują się jedynie sprzedażą ale także edukowaniem społeczeństwa o bezcennej roli pszczół. Powyższe miody to zapowiedź miodowego boxa, który będzie ukazywał się w edycji dwumiesięcznej. W takiej paczce pojawią się nie tylko różnorodne miody, ale i niespodzianki "less waste", które zastąpią zwyczajne domowe produkty zdrowszymi, wielorazowymi i ekologicznymi. Ideą słodkiej paczki jest nie tylko stała dostawa smakowitych miodów, ale także budowanie świadomości, że właśnie w drobnych wyborach odzwierciedla się nasza troska o środowisko. W paczkach nie znajdziecie ani grama plastiku. (miód "ale lipa" ze zdjęcia jest genialny). No to fru! Pierwszy lot samolotem w tym roku. Kierunek – Bruksela!Wyznaję zasadę, że podróż z dzieckiem to bułka z masłem, pod warunkiem, że wcześniej dobrze się przygotuję :). Ten podejrzany przedmiot na zdjęciu to butelka idealna – jest lekka, antylkolkowa, można ją myć w zmywarce, podgrzewać w mikrofali, mrozić w nich pokarm, nie da rady jej zbić, a przede wszystkim jest tak skonstruowana, że płyn w środku nie ma żadnej styczności z plastikiem. Znalazłam ją w sklepie Bebe Concept, w którym często robię zakupy dla małej (i dla siebie w sumie też :)). Dobra butelka to jedno, ale w podróży bardzo doceniam fakt, że mój brzdąc pije przede wszystkim samą wodę, bo w najgorszym wypadku jesteśmy mokrzy, a nie klejący ;).  1. Wszyscy na sportowo.  // 2. Typowy przykład "bad hair day". // 3. Oglądamy chmury. // 4. Przesiadka w Kopenhadze. //Niektórzy mają tu dość miejsca. 1. Sklep "Kuro" w Brukseli. Znajdziecie w nim wiele ciekawych marek. // 2. Miś numer jeden. // 3. Miś numer dwa. // 4. Witryna na Luisie. //

Poranne słońce. Sklepy jeszcze zamknięte, ale my już ruszamy na śniadanie. W końcu nie śpimy od szóstej ;). Udajemy rodowitych brukselczyków. Rynki, organizowane każdego dnia w innej dzielnicy miasta to jedna z najpiękniejszych brukselskich tradycji. Mieszkańcy chętnie zabierają na zakupy swoich czworonożnych przyjaciół… Tu na zdjęciu szorstkowłosy wyżeł niemiecki. Kilkanaście sekund później kolejny wyżeł przywędrował na zakupy ;).Taki nietypowy lunch. 
1. Belgia słynie z ostryg. // 2. Wnętrza opuszczonych sklepików. Co ja bym dała za taki parkiet i stolarkę! // 3. Słońce na horyzoncie. // 4. Zaczepianie mamy to najlepsza zabawa. // A tu nasze nowe odkrycie – restauracja "Colonel".  Zachód słońca i psy bawiące się z dziećmi. Taki widok zawsze mnie uspokaja. 
1. Weranda – marzenie! I na dodatek wykonał ją pan z Polski! // 2. Tata zawsze dodaje odwagi. // 3. Wydało się! Tu też byłam w dresie ;). To druga wersja dresu, który pokazywałam Wam ostatnio w "looku". Jest ciemniejszy (i ciut tańszy) i chyba lepiej sprawdza się w mieście. Znajdziecie go tutaj. // 4. Mogłabym się zaopiekować tym krzesełkiem ;). //

Stary park w samym centrum Brukseli. Po trzech dniach odpoczynku… byliśmy trochę zmęczeni ;).1. Strefa wypoczynkowa. // 2. Przepis miesiąca, czyli lany chrust. Mam nadzieję, że Wam się udał!  // 3. Pieczemy! // 4. Hmm… coś mi tu nie pasuje. :D //

Domowe słodkości umilają walkę z przeziębieniem. Jeśli czujecie niedosyt po Tłustym Czwartku to przepis znajdziecie tutaj.1. Nowość od Chanel. Ten pasek mogłyście zobaczyć w tym wpisie. // 2. Nie budzić psa. // 3. Szklany kubek wielorazowy. // 4. Asystent sesji rozkłada statyw, a szef produkcji się przygląda. W taką pogodę chyba wolimy jednak zostać w środku. 

Niby nic specjalnego, a jednak to moje ukochane miejsce w mieszkaniu. Wiele z Was pyta mnie o boazerię ścienną, którą widzicie na dzisiejszych zdjęciach. Można ją znaleźć w sklepie Foge.pl (znajdziecie tam też białe listwy przypodłogowe, które mam w mieszkaniu). Boazeria jest niezwykle łatwa w montażu, a wygląda jak wykonana przez stolarza. 

W lutym polskie wydanie magazynu Vogue obchodziło swoje drugie urodziny. Z tej okazji na marcowej okładce magazynu znalazła się rozchwytywana modelka Jean Campbell, a za obiektywem stanął wybitny polski fotograf – Maciek Kobielski. Pamiętacie pierwszą słynną okładkę polskiego Vogue'a z Pałacem Kultury?Owocowe serum antyoksydacyjne od Szmaragdowych Żuków. Ma bardzo silne działanie i daje mojej skórze właśnie to, czego potrzebuje – używam go na noc pod krem. W komentarzach parę osób pytało o kod rabatowy na kosmetyki tej marki więc szybko śpieszę z informacją, że na stronie SzmaragdoweZuki.pl wystarczy użyć kodu MLE-15 aby otrzymać 15 procent zniżki na wszystkie produkty (z wyjątkiem zestawów).  1. Z żalem opuszczamy ten lokal i idziemy na spacer.  // 2. Złoty detal – pierścionek od YES, znajdziecie w tym wpisie. // 3. Walentynkowa edycja perfum od Jo Malone London.  // 4. Ulubiona fryzura w ostatnim czasie. Gdy wiesz, że On nienawidzi filmów kostiumowych, ale w Walentynki zabiera cię na "Małe kobietki" – to jest prawdziwy dowód miłości!1. U nas w domu wszędzie chowają się myszki. // 2. Kremowy miód lipowy – oj tak! Ten jest mój ulubiony. // 3. Lutowe niebo nad Bałtykiem. // 4. Chcąc schować się przed wiatrem wstąpiliśmy do "Dwóch zmian" na Monciaku. Pod koniec lutego podobno najczęściej zaczynają "odpadać" pierwsze noworoczne postanowienia. Myślę, że ta książka może być dobrą okazją dla tych, którzy chcieliby się konsekwentnie trzymać żywieniowych zmian. Nie od dziś wiadomo, że cukier nie ma dobrego wpływu ani na nasze zdrowie ani na nasz wygląd. "Cukrowy detoks. 40-dniowe wyzwanie" to zbiór trików i przepisów pomagających żyć bez cukru. Wiele z nich bardzo łatwo jest od razu wdrożyć w życie, inne z kolei pozwalają małymi krokami ograniczyć słodycze – bez jęczenia i poczucia straty :). Dzięki tej książce w dosłownie trzy tygodnie nauczyłam się pić kawę bez cukru. Ta słodzona już w ogóle mi nie smakuje i nie mam pojęcia jak wcześniej mogłam ją pić – dziwne, prawda? Z pewnością nie zrezygnuję ze wszystkich słodkich rarytasów, ale wyraźnie widzę, że cukru jemy w domu po prostu mniej. Polecam!

Szykujemy się z Moniką, moją asystentką, na kolejną mejlowo-kurierowo-poniedziałkową batalię. Towarzyszy nam kawa i kwaśne miny. 

Ten strój to mój uniwersalno-roboczy zestaw. Dziękuję MINOU Cashmere z ten czarny szal (a właściwie chustę). Grafitową wersję tego modelu mam już od wielu lat (możecie zobaczyć tutaj i tutaj). Jeśli podoba Wam się ta chusta, to mam dla Was niespodziankę. Możecie użyć mojej zniżki na cały asortyment w sklepie MINOU Cashmere. Wystarczy, że użyjecie kodu MLEZIMA20 a dostaniecie aż 20% zniżki na całą nieprzecenioną kolekcję (kod jest ważny do 4 marca włącznie).Nowe skarby. Półwysep Helski zimą. Było pięknie i pusto. 1. Portos próbuje morsować. // 2. A kuku! // 3. Próbujemy dogonić Portosa. 4. Pierwsze kroki i szok na widok piasku. A to już smycz od Kary, która kiedyś opiekowała się Portosem, gdy trafił do szpitala (tę mrożącą krew w żyłach historię możecie znać z książki mojego taty, ale chyba kiedyś podzielę się nią chyba z Wami i opiszę moją perspektywę ;)). W WILD STORE znajdziecie akcesoria dla psiaków i uwaga: cały dochód ze sprzedaży jest przeznaczany na rozwój projektów związanych z psami oraz promocją odpowiedzialnego kupna/adopcji psów, a wszystkie produkty w sklepie są własnoręcznie wykonywane, nie są barwione i nie mają w składzie sztucznych tworzyw. Ponadto Kara jest autorką bloga Simplywild i opiekunką Wilczaka Czechosłowackiego (mieszanki psa i wilka – zobaczcie koniecznie tego psiaka na jej blogu!).
PS. Na hasło "Portos" w sklepie dostaniecie 10% rabatu! :)

Ostatnie spojrzenie za siebie – żegnamy luty tym pięknym widokiem.

* * *

 

Last Month

     In my movie rankings, you’ll find plenty of options whose final scene takes place during the Christmas time. This year, like the protagonist of “Bridget Jones's Diary” or “Miracle on 34th Street”, I had the feeling that suddenly everything is in the right place, and that the not so nice trials and tribulations from the last few months sink into oblivion and I don’t remember happier holidays than these. I hope that you’ve spent this time among your nearest and dearest and you smiled all the time. I’d like this month to last as long as possible. That’s why I was pleased to prepare today’s Last Month post – check out the photos from the last couple of weeks filled with the smell of tangerines, Christmas tree, sprinkled with flour for rolling out dough, and with lots of family love.

* * *

   W moich filmowych rankingach znajdziecie sporo pozycji, których końcowa scena rozgrywa się w trakcie Świąt Bożego Narodzenia. W tym roku, niczym bohaterka "Dziennika Bridget Jones" czy "Mikołaja z 34 ulicy" miałam wrażenie, że nagle wszystko znalazło się na właściwym miejscu, że nie zawsze miłe przygody z ostatnich kilku miesięcy odchodzą gdzieś w dal i że nie pamiętam szczęśliwszych Świąt niż te. Mam nadzieję, że ten czas upłynął Wam wśród bliskich, a uśmiech nie schodził z Waszych twarzy. Chciałabym, aby ten miesiąc trwał jak najdłużej, dlatego z przyjemnością przygotowywałm dla Was dzisiejsze zestawienie – zapraszam do zdjęć z ostatnich kilku tygodni wypełnionych zapachem mandarynek, choinki, oprószonych mąką do rozwałkowywania ciasta na pierniki i z mnóstwem rodzinnego ciepła. 

Czyżby to kadr z kulinarnego bloga? Nie! To śniadanie u Zosi, na które uwielbiamy wpadać przed spacerem po Orłowie (ale jajko w koszulce to akurat dzieło jej męża ;)). 
1. Wspomniane wcześniej Orłowo. // 2. Moje ulubione dekoracje świąteczne. // Znacie tę legendę o tym, że to mężczyzna zawsze musi czekać na kobietę? U mnie jest dokładnie na odwrót. // 4. Mój zamrażalnik. W kolejnym odcinku ecostories, który możecie znaleźć na moim Instagramie, mówiłam o tym, w jaki sposób wykorzystać jedzenie, które zostanie nam po Świętach. Andrzejkowy wieczór. 1. Mini Wigilia firmowa. // 2. Ulubione skarpetki miesiąca. Pokazywałam je w tym wpisie. // 3. Szukamy idealnej choinki. // 4. Cekiny. Kiedyś ich nie znosiłam – dziś uwielbiam. //Uwielbiam to zestawienie kolorów. 
Gdy drzemka kończy się szybciej niż planowałam…Chciałam Wam polecić tę książkę, ale podobno jest teraz kompletnie nie do dostania :). Kupujcie jak tylko wróci do księgarni!
Biuro elfa. 1. Przygotowywanie świątecznych wieńców w pracowni florystycznej "Narcyz" to już nasza coroczna tradycja. // 2. Świąteczne artykuły w tym roku rozsadziły system! A raczej serwer :). Dziękuję Wam za ponad pięć milionów odwiedzin! Link do wpisu o świątecznych tradycjach znajdziecie tutaj. // 3. Wyprowadzamy Portosa. // 4. Eskpresowy poczęstunek dla dziewczyn z MLE Collection. Olej z nasion opuncji figowej i owoców róży rdzawej, mleczko pszczele, miód, olej arganowy to tylko kilka z wielu skutecznych i jednocześnie naturalnych substancji pozwalającyh zachować młody wygląd skóry. Marka Bioagadir wykorzystała je do stworzenia serum, które już po tygodniu poprawia wygląd skóry. Serum, mimo zawartości olejów jest niekomodogenny (nie zatyka porów) i sprawdzi się jako baza pod makijaż. To był jeden dzień… Nasza dama już wybrana. 
Biały kolor zimą to mój ulubiony pomysł na strój w stylu "dziewczyny Bonda". Cały wpis znajdziecie tutajOstatnie ustalenia i… właściwie zamykamy MLE Collection na okres Świąt. Ten sezon był dla nas naprawdę pracowity – w którymś momencie z trudem łączyłam już bycie mamą (zawsze na pierwszym miejscu), blogowanie i prowadzenie marki odzieżowej – wsparcie mojej kochanej asystentki Moniki było naprawdę nieocenione! Chwila wytchnienia, gorąca herbata i zdrowe ciasteczka to miłe zakończenie pracy.  Czajnik powyżej jest od marki Russell Hobbs (seria Inspire). Jeśli ktoś planuje zakup czajnika, tostera czy ekspresu do kawy, to kupując go tutaj i rejestrując zakup dowolnego produktu Russell Hobbs z serii Inspire lub Retro można odebrać gratis zestaw dwóch elektrycznych młynków do soli i pieprzu.Domek z piernika w wersji błyskawicznej. 1. Chwila oddechu. // 2, 3 i 4. Święta z dziećmi są najlepsze. //Wielbłąd runął na deskę dwie sekundy po zrobieniu tego zdjęcia. 
Gdy przygotowujesz zdjęcie na Instagram…… a wszyscy próbują pomóc. Świąteczne detale. Nie chcę tego sprzątać i żegnać na cały rok!Ubieramy się na zimowy spacer. A w moich nogach ukochany reniferek Portosa. Czapka od PomPoms towarzyszy mi już kolejny sezon. Jest wyjątkowo ciepła i zawsze dobrze leży. Chociaż Gosi ostatnio na blogu mniej (niebawem wróci do Was z nowym wpisem i się wytłumaczy ;)) to nie ma dnia, aby nie wysłała mi jakiegoś mema, linku do artykułu o skutecznych sposobach na usypianie dzieci czy książki, którą właśnie czyta. Dzielę się wieć z Wami jej ulubioną pozycją z ostatniego miesiąca. "Wszystko zaczyna się w głowie" autorstwa Karoliny Cwaliny-Stępniak (na zdjęciu widoczny jest również ten kalendarz) ma pomóc czytelniczce zrealizować swoje cele, chociaż Karolina od razu uprzedza, że nie zawsze będzie łatwo. Jeśli lubicie poradniki motywacyjne to Gosia melduje, że ten Wam się spodoba. I jeszcze raz! A ile razy Wy dorabiałyście w te Święta pierniczki?Świątecznhy bałagan. Ubieranie choinki zostawiliśmy w tym roku na sam koniec przygotowań, dokładnie tak, jak wtedy gdy byliśmy dziećmi i nie można się było za to zabierać przed Wigilią. Szukamy powoli pierwszej gwiazdki. Zaraz się przebieramy i ruszamy na pierwszą w życiu kolację wigilijną w czwórkę. 
Za kulisami. Karp z rodzynkami. Może nie dostałam najbardziej fotogenicznego kawałka, ale uwierzcie, że był genialny.Każdy chce wziąć na ręce tego małego skrzata. Spotykacie się na "resztkówkę"? To świetny sposób, żeby jedzenie się nie zmarnowało! 

Świąteczny poranek z kawą w ulubionym kubku. Cieszymy się każdą chwilą!

* * *