Obietnica spełniona. Książki na kwarantannę i słodki przepis, który zrobi furorę.

   W ostatnich tygodniach częściej rozmawiamy o „wielkich rzeczach”. Historia. Przyszłość. Początek. Koniec. Cywilizacja. Upadek. Obawy i nadzieja. Teorie głupsze i mądrzejsze wypełniają dymki w naszych internetowych komunikatorach. Do tego mamy więcej wolnego czasu i jemy praktycznie wyłącznie w domu. Te założenia przyświecały mi przy wyborze tych kilku książkowych pozycji. Dwie poważne lektury o zagrożeniach dla ludzkości, które można skonfrontować z obecnym kryzysem, dwie o jedzeniu i ostatnia na poprawienie humoru, żebyście nie jadły tarty zestresowane tym, co przeczytacie w tych dwóch pierwszych.

   To nie przypadek, że w moim zestawieniu nie znajdziecie dziś powieści – ostatnio wolę coś „podczytywać” niż zanurzyć się w kryminale na wiele długich godzin. Ale to nie oznacza, że wymienione tytuły są nudne. Po prostu można przeczytać dwa, trzy rozdziały i wrócić do książki kolejnego dnia, a nawet po tygodniu, jeśli dopiero wtedy doczekamy się znów chwili dla siebie. Na samym końcu wpisu znajdziecie przepis na pyszną tartę z matchą. Uwaga! Świetnie sprawdzi się jako ciasto do książki, ale istnieje duże ryzyko, że nie zdążymy się nią z nikim podzielić. 

1. 21 lekcji na XXI wiek – Yuval Harari

   Izraelski historyk Yuval Noah Harari dał się poznać szerszej publice swoimi dwoma światowymi bestsellerami dotyczącymi rozwoju cywilizacji człowieka. Pierwszy, „Sapiens”, opisywał przeszłość. „Homo deus” był rozważaniem o przyszłości. Teraz przyszła kolej na teraźniejszość. Jeśli czasem czujecie się zagubione w zalewie informacji i zastanawiacie się, czy jest sposób, by usystematyzować sobie spojrzenie na świat, to jest to książka dla Was. Harari nie narzuca żadnej ideologii, ani jednolitej wizji. Zamiast tego pomaga zrozumieć złożoność świata i zachodzących w nim procesów. Wyczula na niuanse i odcienie szarości. Jest więc o Facebooku i Google’u. O Al-Kaidzie i GMO. O tym co ma wspólnego „Król Lew” z wielkimi religiami. Lektura jest tym ciekawsza teraz, gdy epidemia skłania nas do stawiania pytań i rozmyślania o świecie i przyszłości. Ale ostrzegam – nie spodziewajcie się po tej książce odpowiedzi. Zamiast tego będzie stawiały jeszcze więcej pytań – ale może o to właśnie chodzi – żeby stawiać mądre pytania zamiast znajdować głupie odpowiedzi…

 2. Rozmowy o przyszłości. W którą stronę zmierza świat – Katarzyna Janowska, Grzegorz Jankowicz, Michał Sowiński

   Być może tę książkę należałoby przeczytać jako pierwszą, szczególnie, jeśli potem chcemy zasiąść do Harariego (powyżej). W jednej z recenzji ktoś nazwał ją „przygotowaniem do kartkówki” – mamy tu dziewięć rozmów z wybitnymi autorytetami nauki i literatury i dwanaście esejów (albo może raczej „opracowań”?) kolejnych myślicieli. Sięgnęłam po tę książkę z jednego powodu. Albo raczej z powodu jednej osoby – Bogdana de Barbaro. Psychologom nie trzeba przedstawiać tej wybitnej  postaci. Od wielu lat chłonę wszystko, co napisze, więc książkę zamówiłam tuż po premierze. Rozmowa o miłości w czasach nieśmiertelności, jak zawsze trzyma poziom. Jeśli przepadacie za esejami i szeroko pojętymi „rozkminkami” o przyszłości i ludzkiej naturze, to książka spełni Wasze oczekiwania. Gorąco polecam sięgnąć do oryginalnej twórczości opisywanych w nich autorów. Zacząć możecie od Harariego, bo jeden z esejów dotyczy właśnie jego.  

3. Tak dziś jemy. Biografia jedzenia – Bee Wilson

   Kolejność jest zdecydowanie nieprzypadkowa, bo „Tak dziś jemy” to nie jest książka kucharska. Obietnica zawarta w podtytule zostaje wypełniona w stu procentach, to zaiste jest biografia jedzenia. Jest więc sporo o historii, są atrakcyjnie przedstawione statystyki – to wszystko po to, byśmy, jak najlepiej zrozumieli zmiany w nawykach żywieniowych ludzkości na przestrzeni ostatnich lat. W czasach, w których jesteśmy bombardowani ogromną ilością informacji dotyczących żywności, diety, szkodliwości tego i tamtego, książka Bee Wilson stanowi doskonały fundament by sobie to wszystko uporządkować. I wbrew pozorom ma więcej wspólnego z książkami opisanymi powyżej tego akapitu, a mniej z tą pod nią. Bo niezależnie od tego, że jest bardzo ciekawa i świetnie się ją czyta, ostatecznie skłania do refleksji nad kierunkiem w jakim zmierza świat, nie tylko w zakresie pożywienia…

 4. Jedz. Mała księga szybkich dań – Nigel Slater

   Wyposażeni w wiedzę o potencjalnych kierunkach rozwoju cywilizacji, pogłębioną w zakresie rozwoju i przyszłości żywienia, możemy przejść do zajęć praktycznych w kuchni. Mamy tu kilkaset zwięźle przedstawionych przepisów, których znakiem rozpoznawczym jest prostota i krótki czas potrzebny do ich realizacji. Od razu zastrzegam – to jest raczej encyklopedia, a nie inspirujący przewodnik po nowych smakach i potrawach, skłaniający do eksperymentów. Coś w stylu zbioru instrukcji do klocków Lego. Jego stosowanie zakłada pracę całkowicie odtwórczą, ale z bardzo smacznym efektem. No, ale powiedzmy sobie szczerze – jak często mamy czas na eksperymenty w kuchni? Więc na te 95 procent przypadków, kiedy chcemy zrobić coś pysznego, ta książka będzie jak znalazł. Po jej przeczytaniu nie staniecie się drugim Gordonem Ramsay'em, ale będziecie umiały perfekcyjnie ugotować ziemniaki na obiad (a to wcale nie taka oczywistość) i zyskacie zupełnie inne spojrzenie na swoje kulinarne poczynania..  

  5. Jak przestałem kochać design – Marcin Wicha

   Wielkie pozytywne zaskoczenie. Spodziewałam się książki o designie, przeczytałam niesamowicie ożywczą i bawiącą historię – autora, jego rodziny, Polski ostatnich 40 lat i nie tylko. Designu też, ale sztuka projektowania pełni tutaj tylko funkcję okularów, przez które poznajemy świat autora i jego punkt widzenia na wiele spraw. Czyta się ją po prostu rewelacyjnie. Uwielbiam odkrywać to, że pewne własne odczucia, które zawsze sama postrzegam jako dziwaczne, okazują się powszechne, a przynajmniej podziela je autor bestsellera. Jeśli pierwsze dwie książki z tego zestawienia popsują Wam humor, to ta będzie bardzo skuteczną odtrutką, choć w żaden sposób nie koloryzuje rzeczywistości. Wręcz przeciwnie – opisuje znane nam niedoskonałości, patologie i problemy. Ale w sposób, który nie pozwala zniknąć uśmiechowi z twarzy, a co kilka stron wywołuje salwę śmiechu. 

Słodka Tarta z Matchą

    Takiego słodkiego przepisu jeszcze na blogu nie było, mam jednak wiadomość do wszystkich drogich Czytelniczek, które lubią piec, ale jeszcze nie osiągnęły poziomu Julii Child. W ciastach ważne są niekiedy drobiazgi, które nie zawsze podawane są w przepisach, bo ich autorzy zapomnieli już jak to jest, gdy nie wszystko jest oczywiste. Jeśli planujecie upiec tę tartę, to pamiętajcie o kilku rzeczach. Do ciasta celowo nie dodaję jajka. Co prawda sprawia ono, że ciasto jest podatne na rozciąganie, ale z drugiej strony może okazać się bardzo twarde po pieczeniu. Kruche tarty zawsze pieczemy bez termoobiegu, a przed włożeniem do piekarnika nakłuwamy ciasto widelcem (dzięki temu nie zrobią się na nim bąble).

   Przejdźmy do kremu. Nigdy nie byłam jakąś specjalną fanką Matchy. W tym przypadku wiele zależy od pierwszego wrażenia, a to moje, na McDonaldowym parkingu, nie było najlepsze. Minęło sporo czasu nim przekonałam się do tego wyjątkowego ziołowego aromatu. Jeśli ta tarta będzie Waszym pierwszym przysmakiem z Matchą w życiu, to koniecznie zadbajcie o to, aby była bardzo dobrej jakości i wybierzcie tę ceremonialną. Dobra Matcha ma gładki, jedwabisty smak i jest mniej gorzka. Im intensywniej zielony kolor tym lepiej. Matcha uprawiana jest na specjalnie zacienionych polach, co zmusza ją do nadprodukcji chlorofilu, który daje przyjemny jasnozielony kolor. Matcha gorszej jakości jest produkowana z liści źle zacienionych, starszych lub pochodzących z niższych miejsc na łodydze. W związku z tym kolor Matchy będzie bardziej żółto-brązowy, a jej smak może mieć specyficzny rybi posmak, który na pewno nie podpasuje komuś, kto próbuje jej po raz pierwszy.  Warto sprawdzić kraj pochodzenia herbaty. Powszechnie uznaje się, że ta z Japonii jest najlepsza.  

   Kluczem do udanej tarty jest oczywiście krem, który w przypadku składników o różnej temperaturze może się łatwo zwarzyć. Umiejętne hartowanie naprawdę zmniejszyło liczbę moich kulinarnych porażek. W tym przypadku problematyczne może być dodanie gorącej białej czekolady do serka mascarpone. Wystarczy jednak przełożyć do miski trzy łyżki serka i powolutku dolewać roztopioną czekoladę jednocześnie mieszając. Dopiero tak wymieszany serek z czekoladą przełożyć do reszty serka (zestresowanym polecam jeszcze dodać szczyptę soli). Dzięki temu nie dojdzie do ścięcia się białka w kremie. 

Składniki

Kruche ciasto:

100 g mąki owsianej

50 g mąki pszennej

30 g cukru pudru

125 g masła

szczypta soli  

krem:

2 tabliczki białej czekolady

3 limonki

250 g serka mascarpone

2 łyżeczki Matchy ceremonialnej

1 łyżka cukru pudru

 do podania:

prażone pestki dyni

płatki kokosowe

listki mięty

 Sposób przygotowania.

 1. Wszystkie składniki na ciasto zagniatamy, aż powstanie kulka jak na zdjęciu. 2. Wyklejamy formę ciastem. Nie zapominajmy o papierze do pieczenia! Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i wkładamy formę z ciastem na około 20 minut. 4. Rozpuszczamy czekoladę w rondelku na najmniejszym możliwym ogniu (można dodać odrobinkę mleka, aby się nie przypaliła) i ciągle mieszamy. Rozpuszczoną czekoladę hartujemy z małą ilością serka mascarpone. 5. Do miksera dodajemy resztę serka mascarpone, startą skórkę i sok wyciśnięty z limonek, cukier i zahartowaną wcześniej czekoladę. Na koniec dodajemy Matchę. Przelewamy gotowy krem na tartę, dodajemy płatki kokosowe, pestki dyni i listki mięty.

 

Look of the Day – date in the garden

earrings / kolczyki – YES 

dress / granatowa sukienka – MLE Collection 

leather shoes / skórzane klapki – Gino Rossi 

basket / koszyczek – RobotyRęczne

   "Czy to jest randka?" spytałam wczoraj mojego męża, gdy z okazji jego imienin, wyszliśmy do ogrodu na kieliszek wina. Zachód był piękny, ale oglądałam go już zawinięta w koc. Mam nadzieję, że Wam też udało się skorzystać w weekend z tej pięknej, prawie letniej pogody. Na zdjęciach widzicie dziś sukienkę, którą stworzyłam z myślą o wielu okazjach. Miałam w niej iść na wesele w stylu boho (które niestety zostało odwołane), ale wiem, że w zestawieniu z klapkami sprawdzi się też jako typowo wakacyjna sukienka.  

Kilka rzeczy, które sprawiły, że moje macierzyństwo stało się jeszcze piękniejsze.

   Nie chcę zaczynać od łzawych  tekstów (wystarczy już, że kończę nimi ten artykuł) mówiących o tym, jak piękne jest dla mnie macierzyństwo. Dzisiejszy wpis nie ma nic wspólnego z typową wyprawkową listą ubranek, butelek i smoczków (jeśli takowej szukacie to ja wykorzystałam tę od Mamy Ginekolog). Wręcz przeciwnie – chciałam tu opisać kilka rzeczy, które przydały mi się… ba! Właściwie zmieniły na lepsze moją nową codzienność, chociaż z początku wcale nie upatrywałam w nich jakiegoś większego znaczenia.

    Nawet jeśli uważam, że ostatnio w mediach trochę za bardzo demonizuje się macierzyństwo, to dzisiejszy artykuł nie miałby sensu, gdybym pisała tylko o bezproblemowych momentach. Wiem, że jako blogerka, fotografka czy dyrektor kreatywna własnej firmy odzieżowej łatwo wpadam w pułapkę pokazywania tylko tego, co „ładne i spójne” z moją marką, ale dziś starałam się wyjść trochę z narzuconych samej sobie schematów. Mi też zdarza się palnąć tekst w stylu „ktokolwiek powiedział, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem zapewne nigdy nie karmił piersią”, albo poczuć nieodpartą pokusę rzucenia pełną pieluchą w kogoś, kto twierdzi, że „wstał dziś o szóstej rano i ledwo widzi na oczy”.

    Z kolei nie dalej jak tydzień temu, gdy jedna z czytających bloga mam zostawiła zabawny komentarz na temat tego, że o godzinie dziesiątej mogłaby już zjeść obiad, bo od czwartej jest na nogach, ale jednak trochę głupio, bo nadal jest w pidżamie, ktoś odpisał jej: po co w takim razie ludzie decydują się na dziecko skoro potem wciąż narzekają? No cóż. Z tym narzekaniem to jest taki paradoks, że niby jesteśmy zmęczone, nie mamy czasu dla siebie, nasz dom wygląda jak poligon, a jednak wszystkie te trudności w gruncie rzeczy nas bawią. Czasem jest ciężko, ale tak naprawdę nigdy nie było lepiej. Tym optymistycznym akcentem kończę i tak już przydługawy wstęp i przechodzę do konkretów. Mam nadzieję, że poniższe spostrzeżenia będą pomocne nie tylko dla świeżo upieczonych mam i kobiet w ciąży, ale również dla tych, dla których temat macierzyństwa jest w jakimś sensie bliski. 

1. Zawsze razem, czyli „chustowyzwanie”.

  Jeśli miałabym ponumerować kilka najbardziej kontrowersyjnych macierzyńskich tematów, to w pierwszej dziesiątce na pewno znalazłby się ten o chustach i nosidłach. Co sprawia, że tysiące użytkowniczek Instagrama rzuca się sobie do gardeł, a właścicielki profili promujących nosidełka nie nadążają z blokowaniem obserwatorów? To szeroko pojęta troska o dziecko, która czasem wykracza poza dobre wychowanie. Czy nosidełkowe hejterki mają rację? Odpowiedzi lepiej szukać u fizjoterapeuty, niż na lifestylowym blogu. Ja powiem tylko, że przed tym, jak zostałam mamą chusty wydawały mi się mało nowoczesne, a nosidełka wręcz przeciwnie. Ale wystarczyło kilka prób włożenia maleństwa do nosideł (trzech różnych, niby-ergonomicznych, „najlepszych” i polecanych przez wszystkich na około) abym oddała je komuś innemu. Nie potrafię tego opisać w profesjonalny sposób (i nawet nie będę próbować), ale po prostu czułam, że coś jest nie tak. Dopasowywałam je na wszystkie możliwe sposoby, oglądałam dedykowane filmiki na youtubie, ale cały czas miałam poczucie, że mojemu dziecku nie jest do końca wygodnie. Bardzo się cieszę, że w trybie ekspresowym postanowiłam jednak przetestować chusty, bo jestem typem kangurzycy i w pierwszych miesiącach po narodzinach córeczki chciałam mieć ją non stop blisko siebie. Nie mówiąc już o tym, że cały czas prowadziłam  bloga i  MLE Collection i siłą rzeczy wolne ręce naprawdę mi się przydały.

Miękkie ergonimiczne nosidło Studio Romeo od Bebe Concept (chociaż ja bym to nazwała "nowoczesną chustą"). Nosidełka są dostępne w dwóch rozmiarach: T1 i T2, które należy dobrać do rozmiaru rodzica (ja wybrałam T1). Na Instagramie Bebe Concept znajdziecie bardzo dokładne filmiki pokazujące sposób wkładania nosidła w zależności od wielkości dziecka. 

    Na początek wybrałam więc popularną chustę kółkową marki Moon Sling. Przez pierwsze kilka tygodni sprawdzała się rewelacyjnie, ale jeśli planujecie nosić dziecko przez dłuższy czas, to przemyślałabym dobrze ten zakup. Gdy moja córeczka zaczęła ważyć nieco więcej, to po półgodzinnym spacerze zaczęły pobolewać mnie plecy. Przy asymetrycznych chustach trzeba też pamiętać o tym, aby regularnie zmieniać strony ich nakładania. Odkryciem i moim chusto-nosidłem numer jeden jest ten od Studio Romeo – działa dokładnie tak jak chusta, ale nie trzeba wiązać go w żmudny sposób. Jest wyjątkowo wygodny – nawet teraz, przy dziesięciokilogramowym bobasie, plecy spokojnie wytrzymują nawet godzinę noszenia. Posiada trzy opcje zakładania/wiązania, które pozwalają dopasować nosidło do ciężaru dziecka. Najważniejsze jednak jest to, że od pierwszego założenia widziałam, że zarówno ja, jak i mała, czujemy się z nim dobrze. Trochę żałuję, że nie kupiłam go wcześniej (tak, kupiłam, a nie dostałam), bo bardzo ułatwił mi życie i dziś nie wyobrażam sobie bez niego naszej codziennej rutyny, mojej pracy i spacerów z Portosem.

    Aby już nie przedłużać: w tym akapicie nie chodzi mi bynajmniej o to, aby wszystkie świeżo upieczone mamy kupiły sobie chustę Studio Romeo (co nie zmienia faktu, że gorąco ją polecam). Po swoim przykładzie widzę, że niektóre nasze wyobrażenia o tym, co się nam przyda po porodzie mogą być nietrafione. Gdy byłam w ciąży spędziłam długie godziny na szukaniu najlepszego i najpiękniejszego nosidełka, żeby potem sprzedać je na OLX-ie w trzy minuty, bo w prawdziwym życiu w ogóle mi nie podpasowało. Warto sprawdzać jak najwięcej opcji i mieć elastyczne podejście, bo macierzyństwo to pewnego rodzaju transformacja – to co kiedyś wydawało się „nie w naszym stylu” z dnia na dzień może stać się wielkim ułatwieniem. 

 2. Kilka innych gadżetów, które ułatwiły mi codzienność.

   Dostawka, kołyska, kosz Mojżesza ze stojakiem – nieważne, na którą z tych opcji się zdecydujecie, ale naprawdę warto, jeszcze przed porodem, zaopatrzyć się w coś, co będzie można przystawić do łóżka. Ja nie planowałam takiego zakupu, bo w moich wizualizacjach dziecko od pierwszej nocy miało spać w klasycznym niemowlęcym łóżeczku w swoim pokoju. Na szczęście, wbrew swojej woli, dostałam kołyskę w prezencie (kosz plus stojak). To kolejny przykład tego, że gdy w naszym domu pojawiło się dziecko, wcześniejsze założenia poszły sobie w las. Właściwie już w szpitalu wiedziałam, że nic nie zmusi mnie do tego, aby to słodkie zawiniątko kłaść spać w osobnym pokoju. I wtedy przeprosiłam się z kołyską. Służyła nam dzielnie do szóstego miesiąca, a teraz znalazła nowy dom u Zosi – no dobra, właściwie to wcisnęłam ją Zosi na siłę (tak jak ktoś wcześniej mi), mówiąc, że po prostu musi spróbować jej używać. Z tego co mi wiadomo spełnia swoje zadanie wyśmienicie. Mamy karmiące naturalnie, mogą dzięki takiemu rozwiązaniu naprawdę lepiej spać, bo gdy nabierze się wprawy nie trzeba nawet zapalać światełka ani ruszać się z łóżka, a w którymś momencie każde „nieschylenie się” jest na wagę złota. Ale nawet jeśli nie planujecie karmić piersią to myślę, że podziękujecie mi za tą radę. To ogromny komfort móc w każdej chwili, bez wstawania czuwać nad dzieckiem – nie ma chyba co się bronić przed tą potrzebą bliskości.

Nasze ulubione książeczki. Nie bez powodu mówię „nasze", bo ja uwielbiam stare angielskie wydania bajek Beatrix Potter, a moja córeczka kocha „Pucia”. Mogłaby je przeglądać bez końca, najlepiej u mamy na kolanach. Nie, nie będę, tak jak poniektórzy celebryci, opowiadać o tym, że moja półtoraroczna córka czyta, albo zachwyca się Rembrandtem. Po prostu lubi ze mną przewracać strony, a każda kolejna część „Pucia” wywołuje wielki uśmiech na jej twarzy. "Pucio mówi dzień dobry" i „Pucio mówi dobranoc” to nowe mini opowieści, które za pomocą pięknych ilustracji uczą nasze dzieci przekraczania kolejnych etapów rozwoju. Ta pierwsza pokazuje jak z radością rozpocząć nowy dzień, ta druga pomoże wyciszyć szkraba wieczorem i sprawić, że sam będzie chciał wskoczyć do łóżeczka. 

   Krzesełek i stojaczków dla niemowląt jest mnóstwo i nie śmiem stawiać tezy, że to, które ja kupiłam, to jedyna słuszna opcja. Mogę jednak szczerze przyznać, że gdybym musiała, to kupiłabym je po raz kolejny i nie zastanawiałabym się nad niczym innym nawet przez sekundę. Mowa oczywiście o kultowym Tripp Trapp od Stokke. Dla mnie wybawieniem było to, że nawet bardzo małe dziecko było usadowione wysoko, a to, jeśli sporo pracuje się przy komputerze, było dużym udogodnieniem. Ale Tripp Trapp tak naprawdę doceniam dopiero teraz – towarzyszy nam każdego dnia (wystarczy zmieniać dodatki, aby krzesełko z czasem dopasowywało się do potrzeb dziecka) i jest już nierozłącznym elementem naszego salonu. To jedno z niewielu dziecięcych mebelków, które dobrze wygląda wśród mebli dla dorosłych. I pomyśleć, że zaprojektowano je w 1972 roku, czyli prawie pięćdziesiąt lat temu!

    „Biały królik, biały królik, bardzo luuuuubi chodzić lulkuuu” – te wyśpiewane słowa zawsze oznaczają zbliżającą się porę snu. Kołysanka o białym króliku, który bardzo chciałby już pójść spać stała się u nas naprawdę kultowym kawałkiem i co miesiąc dopisujemy do niego nową zwrotkę. Nie da się przewidzieć tego, która z zabawek stanie się pierwszym przyjacielem naszego dziecka, ale ta, którą upatrzyła sobie nasza córeczka, miała być po prostu miłym gadżetem do łóżeczka, a dziś jest właściwie piątym członkiem rodziny. O króliczku Moonie pisałam już w tym wpisie, ale dziś patrzę na tamtą recenzję z rozrzewnieniem – teraz biedny królik co chwilę jest przebierany, ciągnięty za uszy, ogólnie rzecz biorąc torturowany na różne sposoby. Ale wciąż jest też nieodłącznym elementem wieczornego rytuału usypiania.   

Nasz królik po przejściach to ten w sweterku. Nie chcę Was zmylić – oryginalny króliczek Moonie nie ma ubranek, ale za to jest zdecydowanie bielszy :). Najlepszą recenzją króliczka jest chyba to, że uznałam go za idealny wyprawkowy prezent dla przyjaciółki. Królik przychodzi w ładnym pudełku, a jeśli ktoś nie chce, aby wydawał z siebie dźwięki, to z powodzeniem może służyć jako delikatna lampka nocna w pokoju dziecka. Dodam jeszcze tylko, że Moonie to polska marka. (wózek dla lalek jest stąd)

3. Co dwie (albo trzy) mamy to nie jedna. 

   Przyznaję, że, tak jak wiele z Was, ja też swego czasu czułam zmęczenie (albo i nawet irytację) sytuacją, w której podczas spotkań towarzyskich temat dzieci przejmował całkowitą kontrolę nad dyskusją. Dyskusją w podgrupach, bo grupa „matek” dyskutowała z reguły ze sobą, a reszcie pozostawało przysłuchiwanie się. Taka jest chyba kolej rzeczy – to, co wtedy było uciążliwe stało się pomocne i naturalne po urodzeniu dziecka. Przez lata cierpliwie przyjmowałam na barki narzekania najbliższych przyjaciółek na temat ich macierzyńskich problemów i złych doświadczeń i dziś widzę, że to nie ja pomogłam im, tylko one mnie. Dzięki tym opowieściom macierzyństwo nie było dla mnie czymś nieznanym i wyidealizowanym. To trochę jak wtedy, gdy czytasz fatalną recenzję filmu, a potem idziesz do kina i stwierdzasz, że wcale nie był taki zły, a recenzja była mocno przesadzona.  Miłe zaskoczenie to jedno, ale grono zaufanych osób bardzo przydaje się też w przypadku kryzysowych sytuacji. Fakt, że w każdej chwili mogę zadzwonić do co najmniej kilku „supermam” i rozhisteryzowanym głosem zapytać co zrobić, gdy niemowlę ma  K A T A R  naprawdę mnie uspokaja. Nowe obowiązki, nieprzespane noce i hormonalne burze są zdecydowanie łatwiejsze, gdy wiemy, że bliskie nam osoby przechodziły to samo, a mimo to nadal żyją, a nawet mają się dobrze i często nie boją się powtórki!

4. Odskocznia.

   Nie miałam problemu z akceptacją faktu, że macierzyństwo mnie zmieniło. Nie mam też zamiaru udawać, że moje życie wygląda tak samo jak wcześniej, bo byłoby to kłamstwo. Siłą rzeczy, część mnie pozostała jednak taka sama – od wielu lat pracowałam nad swoimi dwiema firmami i chciałam pozostać aktywna zawodowo także po porodzie. Chociaż, zwłaszcza na początku, było to trudne, to myślę, że nawet chwilowe oderwanie myśli od pieluszek, karmienia i walki z kolkami, pozwoliło uniknąć mi tych typowych smutków pierwszych miesięcy, na które narzekają niektóre mamy. Odskocznia to coś, o co każda z nas powinna powalczyć – nie tylko z innymi, ale przede wszystkim z samą sobą. Przez pierwsze tygodnie mroziłam spojrzeniem każdego, kto chciał pomóc mi w opiece nad dzieckiem – wszystko chciałam robić sama, a poproszenie męża, aby poszedł z wózkiem na spacer przychodziło mi naprawdę z dużym trudem. Tym bardziej cieszę się, że trochę z tą pracą nie miałam wyjścia, bo mogę się założyć, że z własnej woli nie zmusiłabym się do niczego, co nie dotyczyłoby bezpośrednio mojego dziecka.

   Pamiętam też pierwszą podróż służbową do Warszawy, która trwała dwanaście godzin (wolałam zrobić w jeden dzień osiemset kilometrów niż rozstać się z małą na noc) i mój szok, gdy na służbowym spotkaniu usłyszałam, że „w ogóle nie wyglądam jak mama”. Według autorki tej uwagi miał to być komplement, ale ja sama nie bardzo wiedziałam czy poczułam się dzięki temu lepiej. Te wszystkie emocje trzeba pewnie poczuć na własnej skórze, aby zrozumieć, jak nasza osobowość zaczyna się roztapiać, jak bardzo zaczynamy utożsamiać nasze „ja” z byciem mamą i jak trudno znów wyłapać w swojej głowie przestrzeń dla kobiety, którą byłyśmy wcześniej. Warto jednak pielęgnować w sobie ten pierwiastek i o nim nie zapominać. 

Pamiętam pierwsze spotkania służbowe po moim porodzie, na których ustalałyśmy nowe projekty dla MLE. Miałam to szczęście, że mogłam je urządzać w domu i dziś bardzo doceniam fakt, że moje współpracowniczki wykazywały się cierpliwością, gdy co chwilę szłam karmić lub usypiać małą i właściwie w ogóle nie słuchałam co do mnie mówiły :D. 

5. Uwiecznienie i docenienie własnej historii życia.

    Aparat fotograficzny to jeden z najpiękniejszych ludzkich wynalazków. Dzięki niemu możemy zobaczyć jak zmienia się świat, jak zmieniamy się my, jak zmienia się nasze życie, jak dorastają nasze dzieci i w końcu, jak wyglądali ci, których kochaliśmy, a których już z nami nie ma. Daje nam poczucie ciągłości i pozwala docenić każdą chwilę – tę piękną czy zabawną, ale też tę smutną i trudną. Macierzyństwo, nawet jeśli jest spełnieniem marzeń, potrafi dać się we znaki. Jeśli dopada Cię czasem irytacja, zmęczenie, czy zwykła bezsilność to pomyśl o tym, że ten moment zaraz przeminie i że jest tylko niewielką częścią, małym skrawkiem, tej wielkiej i pięknej przygody. A jeśli to nie pomoże, to zastanów się, czy za rok, dwa, (albo dziesięć lat!) ta zupka wsmarowana w dywan, albo płaczliwe „mama, mama” domagające się czułości w najmniej odpowiednim momencie nie wyda Ci się wtedy czymś bajecznie pięknym. To jedna z wielu magii macierzyństwa: każda, nawet najbardziej denerwująca historia z ukochanym dzieckiem, uwieczniona na zdjęciu i oglądana po jakimś czasie staje się miłym wspomnieniem.

   Oczywiście, samo robienie i wywoływanie zdjęć nie sprawi, że staniemy się szczęśliwsi, ale z pewnością pomaga inaczej spojrzeć na daną chwilę i złapać do niej dystans. Być może niektóre z Was pamiętają o moim tradycyjnym prezencie dla taty – pod choinkę i na urodziny zawsze daję mu taki sam prezent – skrupulatnie wyklejony album ze zdjęciami. Od samego początku wiedziałam, że on taki prezent zawsze doceni, ale ku mojemu zdziwieniu coraz więcej członków mojej rodziny zaczyna przebąkiwać, że oni „też by w sumie chcieli taki album”. Nie ukrywam, że na początku bardzo mnie to ucieszyło – mój pomysł na prezent okazał się być pożądanym skarbem. Prawda jest jednak taka, że wybór zdjęć, ich wywołanie, a potem uzupełnienie takiego albumu, to praca co najmniej na kilka godzin. A trzeba pamiętać, że w przypadku albumu dla taty taką pracę wykonuję mniej więcej co pół roku, czyli w miarę na bieżąco. Gdybym miała dla kogoś za jednym razem stworzyć album z kilku lat, to zajęłoby mi to pewnie tydzień (i potrzebowałabym kilkunastu albumów). Do czego zmierzam? Lepiej zacznijcie już teraz, bo za parę lat nie odkopiecie się spod stosu zdjęć Waszego brzdąca. Sama skorzystałam z tej rady i mimo marudzenia (i przerażenia) postanowiłam jednak zabrać się za pierwszy album dla męża.

A to albumy, o których wspominam poniżej. Ten niebieski to specjalnie zaprojektowany album "Twoje Dzieciństwo" od LuiLuk, o którym autorka pisze tak: "Gdy urodził się mój młodszy syn chciałam stworzyć dla niego elegancki album wspomnień i długo szukałam takiego, który by mi się podobał. Niestety wszystkie były kolorowe, z infantylnymi ilustracjami, a mi zależało na tym, aby taka pamiątka była ponadczasowa, żeby jej wygląd odzwierciedlał ważność tych pierwszych lat i emocji im towarzyszącym". Znajdziecie tam miejsce na zdjęcia z USG, pierwszych ząbków, drzewo genealogiczne i wszystko czego potrzebujecie do upamiętnienia najważniejszych chwil z pierwszych pięciu lat życia dziecka. Ten beżowy to tradycyjny album na zdjęcia. Również oprawiony w płótno. Jeśli szukałyście kiedyś ładnego albumu to mam dla Was kod rabatowy dający 15% zniżki na zakupy w sklepie LuiLuk. Wystarczy, że użyjecie kodu MLE15.

    Jeśli wywoływanie zdjęć skutecznie zniechęcało Was do rozpoczęcia pracy nad własnym rodzinnym albumem to uwierzcie mi na słowo – nie jesteście same. Moje doświadczenia z wywoływaniem zdjęć też były bardzo różne. Czasem nie byłam zadowolona z kolorystyki odbitek, czasem okazywało się, że zdjęcia zostały źle przycięte albo trwało to niemiłosiernie długo. W stacjonarnych drukarniach koszt wywołania trzystu zdjęć potrafił zjeżyć mi włosy na głowie. Po latach żmudnego tworzenia rodzinnych albumów nabrałam nieco wprawy i wiem już, że odbitki najlepiej zamówić przez internet – tak będzie najtaniej i najwygodniej. Warto też zainwestować w ładny album, który sam w sobie mógłby być prezentem. Mój tata z początku dostawał niezbyt urodziwe wersje (w końcu najważniejsze jest to, co w środku, a poza tym kupowałam je zwykle na ostatnią chwilę w Empiku), ale teraz znalazłam wreszcie naprawdę piękną opcję, więc kupiłam od razu kilka, aby tworzyły spójną kolekcję. 

Jeśli szukacie najlepszego (moim zdaniem) narzędzia do wywoływania zdjęć, to polecam aplikację ColorlandGO na telefon. Odbitki mają ładne kolory i można dodać do nich opcję białej ramki (do wyboru są dwa formaty: 10×15 albo 15×21). Aplikacja jest bardzo prosta w użyciu i pozwala wybrać zdjęcia z całej naszej telefonicznej galerii. Jeśli, poza zdjęciami z telefonu, chcę wywołać parę z aparatu to wysyłam je sobie na telefon przez WeTransfer. Korzystanie z tej aplikacji naprawdę usprawniło moją pracę nad rodzinnymi albumami. Minimalne zamówienie to 20 sztuk, ale same zobaczycie, że tych zdjęć będziecie chciały zamówić znacznie więcej. ​Tym bardziej, że teraz mam dla Was kod rabatowy. Wystarczy, że w podsumowaniu zamówienia wpiszecie KASIA1015 a zapłacicie w aplikacji za odbitki 0,19 zł za sztukę zamiast 0,23 zł. Miłej pracy przy tworzeniu rodzinnej pamiątki!

   Rozpoczynając ten wpis chciałam ująć w kilku słowach to jak niezwykłą i piękną rzeczą jest dla mnie macierzyństwo, ale uznałam, że skoro nawet najwybitniejszym poetom przychodziło to z trudem, a tym średnim wychodziły banały, to chyba powinnam odpuścić. Tym bardziej, że odkąd zostałam mamą, rozklejam się nawet na reklamach lokat oszczędnościowych – pewnie pisząc o tym, ile znaczy dla mnie ten cały rodzicielski galimatias nie skończyłabym ryczeć do niedzieli, a i tak nie przekazałabym Wam nic, czego same byście nie wiedziały. Są rzeczy, których nie da się opisać. Miłość do dziecka zdecydowanie zajmuje w tym rankingu pierwsze miejsce.  

PS. Jeśli choć kilka Czytelniczek, które nie są mamami, dotarły jakimś cudem do końca tego artykułu, to bardzo chciałabym Was uspokoić – to wyjątek od reguły, że pozwoliłam sobie na tekst w całości poświęcony dziecku. Obiecuję teraz przestać na jakiś czas ;). 

*  *  *

Gołąbki inne niż zwykle!

*    *    *

W tym przepisie pozwoliłam sobie na dużą improwizację. Chciałam uniknąć bladoróżowego koloru i smaku, który przywołałby szkolną stołówkę. Moje gołąbki nie mają ryżu, nie przybrały idealnego kształtu (nie korzystam z wykałaczek) a zamiast gęstego sosu grzybowego jest pomidorowa passata, którą przyprawiłam ziołami. Wiem, że gołąbek gołąbkowi nierówny, a każdy ma swoje ulubione smaki, ale dzisiejsza wersja w naszym domu zniknęła w mig!

Skład:

400 g mięsa mielonego, np. z szynki

1 główka młodej kapusty

100 g kaszy gryczanej (wcześniej ugotowanej)

3 cebule

3-4 ząbki czosnku

garść pieczarek

1 łyżka mielonej papryki wędzonej (koniecznie!) / 1 łyżka ziół prowansalskich / 1/2 łyżeczki mielonej papryki chili

sól morska / świeżo zmielony pieprz

do smażenia: oliwa z oliwek

passata pomidorowa:

4-5 dojrzałych pomidorów

4 ząbki czosnku

garść ziół prowansalskich

oliwa z oliwek

A oto jak to zrobić:

1. Aby przygotować farsz: na rozgrzanej patelni podsmażamy posiekaną cebulę i czosnek, kawałki pieczarek i wędzoną paprykę. Dodajemy mięso, doprawiamy solą, świeżo zmielonym pieprzem i pozostałymi przyprawami. Następnie dorzucamy ugotowaną kaszę i całość mieszamy do połączenia składników.

2. Aby przygotować gołąbki: głąb wycinamy ze środka kapusty i rozdzielamy liście. Umieszczamy je w garnku z gotującą się wodą i gotujemy przez około 2-3 minuty. Liście odcedzamy z wody, rozkładamy na talerzu i nakładamy porcje farszu. Zawijamy jak krokiety (nie korzystam z wykałaczek, tylko ciasno zwijam, czyli najpierw zakładam liść na farsz z jednej strony, później składam boki do środka, następnie zawijam jak najciaśniej do końca pozostałą część liścia).

3. W szerokim naczyniu żaroodpornym rozprowadzamy łyżkę oliwy a następnie układamy obok siebie gołąbki. Całość zalewamy pomidorową passatą, przykrywamy i pieczemy w rozgrzanym piekarniku w 180 stopniach C (opcja: góra-dół) przez ok. 15 minut.

4. Aby przygotować passatę: na rozgrzanej oliwie podsmażamy czosnek, zioła i pomidory. Doprawiamy solą i blendujemy na gładką konsystencję.

Głąb wycinamy ze środka kapusty i rozdzielamy liście. Umieszczamy je w garnku z gotującą się wodą i gotujemy przez około 2-3 minuty.

Aby przygotować farsz: na rozgrzanej patelni podsmażamy posiekaną cebulę i czosnek, kawałki pieczarek i wędzoną paprykę. Dodajemy mięso, doprawiamy solą, świeżo zmielonym pieprzem i pozostałymi przyprawami. Następnie dorzucamy ugotowaną kaszę i całość mieszamy do połączenia składników.

Gołąbki zawijam jak krokiety (nie korzystam z wykałaczek, tylko ciasno zwijam, czyli najpierw zakładam liść na farsz z jednej strony, później składam boki do środka, następnie zawijam jak najciaśniej do końca pozostałą część liścia).

W szerokim naczyniu żaroodpornym rozprowadzamy łyżkę oliwy a następnie układamy obok siebie gołąbki. Całość zalewamy pomidorową passatą, przykrywamy i pieczemy w rozgrzanym piekarniku w 180 stopniach C (opcja: góra-dół) przez ok. 15 minut.

Wiem, że gołąbek gołąbkowi nierówny, a każdy ma swoje ulubione smaki, ale dzisiejsza wersja w naszym domu zniknęła w mig!

Look of The Day – Festiwalowe lato odwołano.

cardigan / kardigan – Tommy Jeans on modivo.pl

grey dress / szara sukienka – MLE Collection (jeszcze dostępna)

basket / kosz – Mango (stara kolekcja, miał już parę dziur ale udało się je zaszyć)

white sneakers /  białe trampki – Vagabond

hair clip / spinka do włosów – NAKD

   Z wprowadzonych ostatnio poluzowań staramy się korzystać ostrożnie. W takie miejsca jak to wybieramy się w tygodniu, po pracy. Zdajemy sobie sprawę, że w weekendy zapewne pojawią się tu osoby, które nie mogą pozwolić sobie na taki wypad w dzień powszedni, a też mają prawo skorzystać z pustych plaż. 

   Gdy kilka miesięcy temu nanosiłam ostatnie poprawki na prototyp sukienki, którą widzicie dziś na zdjęciach, myślałam, że będę ją zakładać na te szalone letnie sopockie imprezy, albo na festiwale muzyczne i randki z mężem na monciaku. No cóż. Skończyło się na trampkach i grubym swetrze. Moda dostała prawdziwego kopniaka w twarz – dobrze, że od dawna za nią nie pędziłam.