Gingerbread cookies

Długo poszukiwałam przepisu na świąteczne pierniki. Te, które dotychczas przygotowywałam, przynosiły nam masę frajdy z racji wspólnego pieczenia i dekorowania, ale później i tak lądowały na choince i nikt już ich więcej nie próbował (z wyjątkiem mojego łasucha-labradora). Tym razem się udało. Wyszły idealnie kruche. Pierwsza cała blacha w mig zniknęła. Musiałam dorobić, żeby móc Wam pokazać. Wyszły tak jak chciałam – w smaku korzenne, czekoladowe i trochę maślane.

Skład:

220 g mąki

100 g masła

1 duże jajko

6 łyżek cukru brązowego

2 łyżki kakao w proszku

1 łyżka miodu

1 łyżka mleka

1 łyżeczka sody oczyszczonej

1 łyżeczka mielonego cynamonu

1 łyżeczka mielonego kardamonu

szczypta gałki muszkatołowej + szczypta mielonego imbiru

A oto jak to zrobić:

1. Masło z cukrem ucieramy na puszystą masę. Dodajemy jajko, mleko i miód. Dokładnie mieszamy. Mąkę przesiewamy z sodą oczyszczoną, kakao i przyprawami, a następnie stopniowo dodajemy do masy i starannie mieszamy. Ciasto wyrabiamy, aż będzie miękkie. Przykrywamy kuchenną ściereczką i odstawiamy do lodówki aby się schłodziło.

3. Na oprószonej mąką stolnicy rozwałkowujemy ciasto (na grubość 5 mm) i wycinamy za pomocą foremki możliwie najwięcej pierniczków. Pierniki rozkładamy na wyłożonej papierem do pieczenia blasze i pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni C przez 10 -12 minut. Zostawiamy na blasze do ostygnięcia. Przekładamy na metalową kratkę i dekorujemy lukrem.

Komentarz: Ciasto jest dość maślane (warto je mocno schłodzić). Proponuję również wycinać foremki już bezpośrednio na blasze, którą umieszczamy w piekarniku (unikamy przenoszenia naszych pierników i niepotrzebnej deformacji). Za to w smaku sa rewelacyjnie kruche :-)

 

 

Make up for December

Zbliżający się grudzień, to miesiąc nieskończonych spotkań i okazji, aby wyglądać odrobinę szykowniej niż zwykle. Pochłonięte codziennymi obowiązkami, nie mamy czasu zastanowić się nad tym co założyć, a co dopiero jak się umalować na wieczorne wyjście. Postanowiłam więc pokazać Wam mój ulubiony (i odrobinę świąteczny) makijaż wieczorowy.

Przygotowanie cery do makijażu wygląda dokładnie tak samo jak we wcześniejszych postach (polecam zajrzeć do działu "zdrowie i uroda"). Wykorzystałam swój ulubiony MAC Fix (NC25) podkład od HR COLOR CLONE nr 13 i korektor z BENEFIT 01. 

W kąciku oka i na łuk brwiowy naniosłam cień marki NECT nr 23913 w jasnym, delikatnie perłowym kolorze.

Ponieważ najmocniejszym akcentem makijażu miały być usta, to oczy postanowiłam podkreślić delikatnymi brązami, które umiejętnie wykorzystane, pasują do każdej karnacji i koloru oczu. 

Cienie z palety od Chanel (6703) to jeden z moich ulubionych kosmetyków. Łatwo je rozprowadzić, a kolory są idealnie skomponowane. W dzisiejszym makijażu wybrałam drugi (na ruchomą powiekę i załamanie) i czwarty (w zewnętrzych kącikach oka) kolor od lewej strony.

Narysowałam też delikatną kreskę eyelinerem. Teraz używam eyeliner marki Guerlain, ale tak samo dobrze (a może nawet lepiej) sprawdzał się u mnie eyeliner marki Astor do kupienia w Rossmanie (około 20 złotych).

Aby policzki pasowały do koloru ust musiałam zrezygnować z mojego ulubionego różu i zastąpić go takim, który nie kontrastuje z czerwienią (Le Blush Creme CHANEL 62 PRESAGE). Ponieważ ma on kremową konsystencją to delikatnie naniosłam go palcem (pamiętajcie, aby najpierw rozetrzeć pigment na nadgarstku, w przeciwnym razie nie uda nam się równomiernie rozprowadzić go na skórze).

Tak wygląda prawie gotowy makijaż :).

Na usta nałożyłam moje najnowsze odkrycie. Błyszczyk Golden Rose, którego używam zamiast pomadki (ma w sobie tyle pigmentu, że spokojnie może ją zastapić). W tym makijażju zdecydowałam się na czerwień nr 13. Jeśli ktoś z Was  chciałby sprawić komuś taki prezent na zbliżające się Mikołajki, to możecie go kupić wraz z zestawem tutaj. :)

Na koniec nałożyłam jeszcze odrobinę tuszu do rzęs i gotowe!

 

Jackie & Marilyn

Myśląc o swoich ulubionych sposobach na spędzanie czasu, zawsze doceniałam możliwość zostania w domu i napawania się spokojem, którego brakowało mi w trakcie całego dnia. Niektórzy z Was pewnie nazwaliby mnie domatorem, a ja bym się za to nie obraziła – uwielbiam siedzieć pod kołdrą z książką i wielkim kubkiem herbaty imbirowej, która pod wpływem za dużej ilości miodu i konfitury, zaczyna przypominać konsystencją kisiel :D. Niestety, w ostatnich tygodniach takich wieczorów mam jak na lekarstwo. Opanowałam więc do perfekcji zmianę trybu z "robię zdjęcia, odpisuję na maile, jestem na spotkaniu, zaraz zawinę się w dywan" na "nic mnie nie obchodzi, nie dzwońcie do mnie, czytam książkę", gdy tylko nadarzy się okazja. Wykorzystuję dzięki temu każdą wolną chwilę na powrót do rozpoczętych książek, przeczytanie chociaż dwóch rozdziałów i oderwanie się od rzeczywistości. 

Moje nowe mechanizmy przystosowawcze skutecznie zwiększyły ilość pochłoniętych lektur. Z przyjemnością mogę Wam więc polecić kolejną, którą właśnie skończyłam. "Jackie czy Marilyn? Ponadczasowe lekcje stylu" Pameli Keogh to książka o dwóch z pozoru zupełnie innych kobietach: Jackueline Kennedy Onassis i Marilyn Monroe. 

Jacqueline urodziła się w 1929 roku w zamożnej amerykańskiej rodzinie. Uczyła sie w szkołach w Nowym Jorku i Waszyngtonie. W prestiżowej szkole w Farmington pobierała nawet nauki dobrych manier i konwersacji. Chodziła na balet, jeździła konno i uczyła sie francuskiego. Studiowała na Sorbonie. Kiedy więc poznała Johna Kennedy'ego  na przyjęciu, była już świetnie wykształconą kobietą. Szybko wyszła za mąż i osiem lat później była już wzorową  Pierwszą Damą Ameryki.

Jej styl charakteryzował się idealnie skrojonymi żakietami i spódnicami w mocnych kolorach. Na oficjalne okazje wybierała kreacje Armani, Chanel, Valentino, a na codzień nosiła polówki od Lacoste i jeansy. Była też fanką białego koloru, w wywiadach regularnie powtarzała, że jasne ubrania rozświetlają twarz i działają jak delikatny makijaż. Uwielbiała toczki, szale i kapelusze, nie rozstawała się też z dużymi okularami, które z czasam stały się jej znakiem rozpoznawczym. Pierwszą Damą była jednak zaledwie trzy lata. W 1963 roku John Kennedy został zastrzelony na jej oczach. Do historii przeszedł widok poplamionej jego krwią różowej garsonki Jackie. 

Zdjęcia pogrążonej w żałobie młodej wdowy z dziećmi, poruszyły do łez cały świat. Pięć lat po śmierci Johna, Jackie Kennedy wyszła ponownie za mąż za Arystotelesa Onassisa, najbogatszego człowieka na świecie. Po siedmiu latach małżeństwa znów została wdową. Zmarła w wieku 64 lat w Nowym Jorku. 

Dzieciństwo Jackie w niczym nie przypominało tego, którego doświadczyła Marilyn Monroe. Najsłynniejsza gwiazda Hollywood urodziła sie w 1926 roku. Naprawdę nazywała się Norma Baker, po pierwszym mężu jej matki Gladys Monroe (montażystki filmowej). Któregoś dnia na oczach swojej córki Gladys została zabrana do szpitala psychiatrycznego. Marilyn dzieciństwo spędziła więc w rodzinach zastępczych i sierocińcu.

 Nadużywała alkoholu, chorowała na bulimię, trzykrotnie wychodziła za mąż i nie mogła sobie poradzić ze swoimi depresjami. Nie przeszkodziło jej to jednak stać się ucieleśnieniem męskich marzeń i ikoną kobiecego stylu. Jej seksapil przeszedł do historii Hollywood, a producentom filmów, w których grała przynosiła milionowe zyski. Jej droga do sławy była znacznie trudniejsza niż Jackie, ale gwiazda MM świeciła równo mocno, co Pierwszej Damy. Styl Marilyn był wyjątkowy nie dzięki ubraniom, które wybierała, ale przez sposób w jaki je nosiła. Dzięki swoim kobiecym kształtom nawet w zwykłych czarnych cygaretkach i golfie wyglądała uwodzicielsko. Uwielbiała zestawienie czerni i bieli, które podkreślało jej niewinną urodę. Sama jednak nigdy nie czuła się piękna. 

 Marilyn znaleziono martwą w 1962 roku, ze słuchawką telefoniczną w dłoni. Chociaż wszelkie dowody wskazują na samobójstwo, to jej śmierć budziła duże kontrowersje i stała się podstawą dla wielu teorii spiskowych.

Książka "Jackie czy Marilyn? Ponadczasowe lekcje stylu" przybliża nam sylwetki, styl i filozofię życia tych dwóch niesamowitych kobiet. Czytając kolejne rozdziały, łatwo jest zauważyć, że główne bohaterki miały ze sobą wiele wspólnego (w końcu kochały tego samego mężczyznę – Johna Kennedy'ego), a ich drogi życiowe mogą być nauką dla nas. Jak znaleźć szczęście, gdy życie doświadcza nas tragediamii? Czy czytając o ich sukcesach i porażkach możemy się czegoś nauczyć? Do której z nich jest nam bliżej? O tym musicie się przekonać same. :)

Kochani, dla wszystkich Czytelników Makelifeeasier.pl mam niespodziankę – 100 złotych rabatu na książki :). Więcej informacji znajdziecie pod tym linkiem.

it’s getting cold

coat / płaszcz – Zara (stara kolekcja)

bangle / bransoletka – My Way Jewellery (na tej samej stronie znajdziecie też złoty wisiorek, który pojawił się już kiedyś na blogu, a wiele z Was o niego pytało :)

trousers & cap / spodnie i czapka – Topshop

shoes / buty – Stradivarius

bag / torba – Sabrina Pilewicz

scarf / szalik – COS

 Szara i pochmurna pogoda niewątpliwie wpływa na moje codzienne decyzje dotyczące ubioru. Częściej niż wiosną i latem wybieram ciemne kolory, a z daleka omijam żółcie, róże i błękity. Być może nabiorę na nie ochoty, gdy spadnie śnieg i świat od razu wyda się piękniejszy (pierwsze opady odnotowałam już dzisiejszej nocy, niestety śnieg stopniał w błyskawicznym tempie). Alternatywą są dla mnie jasne szarości i beże, które w połączeniu z czernią świetnie sprawdzają się w miejskich stylizacjach. W tym stroju musiałam spędzić trochę czasu na zewnątrz (w centrum miasta czasem lepiej poruszać się pieszo), dlatego zabezpieczyłam sie przed zimnem – czapka, szalik i buty z futerkiem były jak znalazł :). 

look of the day

skirt / spódnica – H&M

sweater / sweter – Cubus

boots / botki – Kazar

green parka / parka – Zara

watch / zegarek – MK

Pogoda wciąż utrudnia mi robienie zdjęć (mam na myśli nie tylko brak słońca, ale i coraz niższą temperaturę). Na szczęście, udało mi się (ze zgrzytającymi zębami :D) zrobić kilka zdjęć wczorajszego stroju. Połączenie czerni i bieli zawsze się sprawdza, dlatego moje białe swetry są w ciągłym użytku. Ten z dzisiejszego postu był naprawdę tani, ale nie mogłam mieć zastrzeżeń do składu jego materiału. Aby nie zamarznąć, na całość zarzuciłam ciepłą, obszerną parkę. Macie w swoich szafach podobne ubrania?:)

love to be a photographer … in london

Odrobina szpiegowskiego klimatu prosto z lat sześćdziesiątych jeszcze nikomu nie zaszkodziła :)