Znacie te dziwne kosmetyki? I czy w pielęgnacji warto korzystać z nowych rzeczy?

   Ryzyko i uroda to dwie zmienne, które od setek lat przenikały się nawzajem. W czasach wiktoriańskich kobiety by uzyskać idealną biel skóry, kąpały się w niszczącym czerwone krwinki arszeniku, który sprawiał, że cera była dosłownie przezroczysta. Stosowano też krople z wilczej jagody, aby uzyskać efekt rozszerzonych źrenic (ich długie stosowanie groziło ślepotą). Gdy czytam jednak o tym, jak wieki temu kobiety poddawały się przedziwnym i niebezpiecznym zabiegom, to zamiast szoku nachodzi mnie refleksja, czy aby na pewno tak wiele od tego czasu się zmieniło.

    Podobnym wyrazem desperacji jest chyba operowanie piersi i nosa (czasem za jednym razem) bez medycznych wskazań, czy przeszczepianie tłuszczu z brzucha na twarz. Bardziej popularne zabiegi jak traktowanie laserem okolic bikini czy wstrzykiwanie toksyny botulinowej w czoło też w sumie nie brzmi najlepiej. Być może za sto, dwieście lat, opisy dzisiejszych zabiegów poprawiających urodę też będą jeżyły włosy na głowie.

   Po dłuższej refleksji stwierdzam jednak, że zmieniło się sporo. Kultura piękna ma bardzo długą historię, ale dopiero od krótkiego czasu została ujęta w prawne ramy. Dziś nikt nie sprzeda nam już eliksiru z rtęcią na przebarwienia (nawet jeśli jego skuteczność była ogromna), a przed wprowadzeniem kosmetyku do obrotu, każdy producent musi spełnić szereg wymogów.  To taki plus wynikający z członkostwa w Unii Europejskiej – niezależnie od poglądów politycznych trzeba podkreślić, że międzynarodowe traktaty wymuszają określone normy. Prawo dotyczące kosmetyków jest identyczne we wszystkich krajach Unii Europejskiej. Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (WE) z dnia 30 listopada 2009 roku oprócz bezpieczeństwa kosmetyków reguluje również skład, oznakowanie, warunki produkcji i obrotu, dokumentację i sposób nadzorowania rynku przez władze. Co szczególnie istotne każda deklaracja marketingowa musi mieć swoje odzwierciedlenie w odpowiedniej dokumentacji. To oznacza, że sformułowania typu „skóra jędrniejsza o 20%” muszą być potwierdzone badaniami klinicznymi.

    Ten wstęp miał więc Was na początku trochę przestraszyć, a później uspokoić, bo oczywiście warto korzystać z nowych kosmetycznych rozwiązań i to z kilku powodów. Pierwszym, który od razu nasuwa się na myśl jest czynnik ekologiczny – jeszcze parę lat temu zupełnie bagatelizowany przez firmy kosmetyczne. Skuteczność to kolejna zaleta kosmetyków nowej generacji. Do tego dochodzi również dopasowanie do indywidualnych potrzeb klienta, estetyka opakowań, łatwość w stosowaniu. Poniższe przykłady stanowią zapewne tylko procent rynkowych nowości, które warto poznać, ale niestety moja szafka w łazience ma określone wymiary, więc ograniczam się do pokazania tych sześciu produktów.  

1. Filtry w codziennym życiu.  

Musiałabym zastosować jakieś bardzo wyrafinowane techniki wyparcia, aby mając 32 lata wciąż negować zasadność stosowania wysokich filtrów. Wielokrotnie podawałam już ten przykład (chociaż naprawdę nie lubię być złośliwa), ale po moich koleżankach naprawdę bardzo wyraźnie widać, kto korzystał ze słońca bez umiaru. I nie mówię tu nawet o przebarwieniach czy poważnych problemach zdrowotnych (których powinniśmy się przecież obawiać) ale o pomarszczonej, przesuszonej, po prostu zniszczonej skórze, która już nigdy nie odzyska delikatności. Jeśli więc idę się opalać to twarz zawsze osłaniam lub stosuję wysokie filtry. Ale takie momenty w ciągu roku zdarzają się rzadko (a w te wakacje będą pewnie jeszcze rzadsze niż kiedyś) i stanowiąc może 25 procent sytuacji, w których nakładam na twarz ochronne kosmetyki. Często używam kremów, które posiadają aktywne składniki (na przykład retinol) i tym samym powinny być używane wraz z ochroną przeciwsłoneczną. Korzystam też z zabiegów dermapen, po których trzeba bezwzględnie używać blokerów nawet przez miesiąc. Mam więc spore doświadczenie w używaniu kosmetyków ochronnych, które mają służyć nam w codziennym życiu, a nie tylko na wakacjach. Jeśli szukacie standardowego kremu do twarzy z filtrem to polecam ten. Świetnie się wchłania, nie zostawia filmu, dobrze zachowuje się pod makijażem i nie jest po prostu zwykłym kremem z filtrem – niweluje przebarwienia i wspomaga regenerację skóry. Doskonale jednak rozumiem te z Was, które mają swój ukochany krem na dzień (bez filtra) i nie chcą z niego rezygnować. Po ostatnim zabiegu dermapen testowałam Colorescience Sunforgettable Brush-On Sunscreen ze sklepu Topestetic.pl, czyli lekki w 100% mineralny puder, który zapewnia niedrażniącą i natychmiastową ochronę przed promieniowaniem UVA PA ++++ i UVB SPF 50, a także światłem niebieskim (HEV), promieniowaniem podczerwonym oraz zanieczyszczeniami. Można go bezpiecznie nałożyć na makijaż – więc sprawdza się idealnie do reaplikacji ochrony przeciwsłonecznej w ciągu dnia (ma on samo-dozujący się pędzel) albo jako wykończenie podkładu – pozostawia on matową skórę, bez mocnego krycia.

Filtr w pudrze od Colorescience, o którym wspominałam w tekście. Kupiłam go w tym samym sklepie internetowym, co krem który pokazywałam Wam w tym wpisie. Lada dzień kończę tę kurację i była to na pewno najbardziej skuteczna domowa kuracja dla skóry, jaką robiłam (to nie taki zwykły krem, warto przeczytać sposób jego używania). Wszystkie profesjonalne kosmetyki kupuję w  Topestetic.pl – przy takich zakupach warto sprawdzić, który produkt będzie skuteczny i jak bezpiecznie go stosować, a w tym sklepie możecie skorzystać z bezpłatnej porady kosmetologa, który pomoże Wam uporządkować aktualną pielęgnację, aby osiągnąć pożądane efekty.

2. Produkty marki Schmidt's.

Domyślam się, że większość z Was (tak jak ja do skończenia trzydziestki) przez prawie całe swoje życie kupowała dezodoranty przy okazji wizyt w drogerii. Wybierałyśmy je spośród dosłownie trzech marek, które znałyśmy od zawsze i bezrefleksyjnie wrzucałyśmy do koszyka z domową chemią. Swoją drogą to ciekawe, że kosmetyk, który kupujemy najczęściej, jest jednocześnie tak rzadko weryfikowany i zamieniany na produkt innej marki. Domyślam się, że czytałyście już niejeden artykuł na temat składów popularnych dezodorantów, powiem więc Wam tylko jednym zdaniem, że trzeba szukać zdrowszej alternatywy. Ponieważ sprawa jest poważna, to z przyjemnością dzielę się recenzją produktu od marki Schmidt's, bo warto przekonać się do czegoś innego, co jest zarówno naturalne i skuteczne. W ciągu ponad dwóch lat przetestowałam dziesiątki dezodorantów bez aluminium i niestety nie wszystkie były „ok” –  ten mogę jednak śmiało polecić (wybrałam zapach kokos i ananas, ale jest też opcja o ledwo wyczuwalnym  zapachu). Firma Schmidt’s rozpoczęła swoją działalność w 2010 roku w Portland, w Oregonie. Jaime Schmidt, stworzyła dezodoranty na bazie roślinnej, które pomagały jej rodzinie zachować świeżość. Sukcesy na targach farmerskich przyciągnęły uwagę przedsiębiorcy Michaela Cammarata, który postanowił zaopiekować się tym projektem. Duet założycielki i biznesmena przekształcił firmę Schmidt’s w imperium produktów naturalnych w USA. Obecnie, w gamie produktów sporządzonych na bazie roślin i minerałów, można znaleźć mydła, pasty do zębów i właśnie dezodoranty.

Jeśli chciałybyście wypróbować produkty marki Schmidt's to mam dla Was kod rabatowy – SCHMIDTS30. Musicie go aktywować na tej stronie, po jego wpisaniu zobaczycie produkty już w rabatowych cenach. :)

3. Chłodniejszy odcień blondu.

Podobno w czasie epidemii dziewięćdziesiąt procent blondynek przestało istnieć. Ha. Ha. Ha. To oczywiście głupi żart nawiązujący do zamkniętych salonów fryzjerskich. Łatwo mi w tej sytuacji zachować dystans, bo na palcach jednej ręki (i to takiej trzy palczastej, jak w przypadku jaszczurki) można policzyć wszystkie profesjonalne koloryzacje w salonach fryzjerskich w całym moim życiu. Aby nie przedłużać (i uniknąć miliona pytań) podsyłam tutaj link do starego artykułu, w którym więcej piszę o rozjaśnianiu włosów we własnym domu. Drogeryjne farby mają jednak swoje wady. Bardzo trudno osiągnąć dzięki nim chłodny odcień blondu. Po kilku myciach, nawet na moich delikatnych refleksach widać żółć. Oczywiście, wszystkie znamy niebieskie szampony dostępne w drogeriach, ale (i to jest prawdziwa deklaracja) po wielu latach stosowania chyba jestem gotowa się z nimi pożegnać, bo znalazłam coś lepszego. Maska Medavita nie ma charakterystycznego niebieskiego koloru (nazwałabym go raczej burgundem), a mimo to pięknie gasi żółte odcienie przez co nadaje włosom beżowy ton. Niebieskie drogeryjne szampony są zazwyczaj kiepskiej jakości i trochę wysuszają włosy – ale po użyciu tej maski włosy są miękkie, gładkie, bardzo łatwo się rozczesują i pięknie błyszczą po wysuszeniu (jeśli nakładam ją po umyciu włosów to nie używam już potem żadnej odżywki). Co więcej, maska nie tylko gasi żółty odcień, ale też delikatnie ociepla te refleksy, które są zbyt chłodne. Mój wybór to odcień beżowy, ale w ofercie każdy może znaleźć coś dla siebie, bo kolorów jest aż 9.

Maska poprawiająca tonację włosów. Jeśli w tym momencie nie do końca podoba Wam się ich kolor, to koniecznie ją wypróbujcie. Już po jednym użyciu widać dużą różnicę.  

4. Szampony bez plastiku i bez opakowań w ogóle.

Nie byłabym sobą, gdybym w tym wpisie nie zwróciła uwagi na ekologiczne kwestie, chociaż od razu zaznaczam, że nie chcę się z nikim ścigać o pałeczkę pierwszeństwa. Mam wrażenie, że dziś chętnie dzieli się kobiety na dwie grupy. Pierwsza to zachłanne konsumentki nie segregujące śmieci i wrzucające do ubikacji patyczki do uszu, a druga to eko-minimalistki, które piorą ubrania w orzechach, lepią naczynia z kompostu i jedzą tylko to, co uprawiają w ogródku. Jeśli zjesz gołąbki z mięsem, to druga grupa obrzuci twój samochód farbą, a jeśli zbierasz deszczówkę, to pierwsza grupa uzna ciebie za dziwaka. Brakuje mi trochę akceptacji dla tych, którzy są gdzieś po środku i tym bardziej dla tych, którzy konsekwentnie przesuwają się w stronę neutralnego dla środowiska życia, ale jednak od czasu do czasu kupią maskę do włosów w plastikowej tubce. Nie krzyczcie więc proszę na mnie, że nie wszystkie kosmetyki zastępuję tymi naturalnymi. W tym akapicie chciałam jednak wspomnieć o czymś, co naprawdę zmniejszy ilość plastiku w łazience, a na dodatek bardzo dobrze działa. Być może używałyście już kiedyś „jakiegoś” szamponu w kostce, ale ten naprawdę jest lepszy niż inne. Nie „generuje” odpadów (folia, plastikowa butelka), nie zawiera mydła (po umyciu włosów mydłem trzeba zazwyczaj zrobić płukankę octową, aby zakwasić włosy), jest odpowiedni dla wegetarian i wegan, wydajny (nawet do 50 użyć), sprawdzi się w podróżach, bo zajmuje mało miejsca i można nim umyć również całe ciało. Kupując szampon w kostce od Herbs&Hydro możecie wybrać opcję, czy zamawiacie je w wielorazowej puszce czy bez żadnego opakowania (można je wtedy trzymać w łazience na przykład na mydelniczce). Moimi ulubieńcami są kokosowy i konopny

A tak wyglądają te małe rewolucyjne szampony. Jeśli chciałybyście je wypróbować to mam dla Was 20% zniżkę na hasło nowaste2020. Kod jest aktywny od dzisiaj do 31 maja.

5. Zagadkowe hydrolaty i olej Moringa.

No dobrze. Trochę mijam się z prawdą, bo markę Creamy znam już od jakiegoś czasu, ale nie mogłam pominąć jej w tym wpisie – mimo mijających lat wciąż uznałabym ją za bardzo nowatorską. Nawiązując do kwestii z poprzedniego podpunktu – marka Creamy narzuca nowe standardy w walce ze śmieciami. Opakowania wykonane z metalu lub szkła są wielorazowego użytku i wyglądają naprawdę pięknie – nie trzeba ich chować w żadnych szafkach czy szufladach, bo same w sobie staną się ozdobą naszej łazienki. Kosmetyki przychodzą do nas w paczkach nie zawierających nawet grama plastiku. Co do tej pory przetestowałam? Wielofunkcyjny czysty olejek migdałowy, regenerujące serum Nourishing Marula i oczywiście hydrolaty (mój ulubieniec to hydrolat różany). Te ostatnie służą mi jako tonik, ale same w sobie są już dobrą pielęgnacją dla skóry. Wspominałam już o tym, że Creamy to oczywiście polska marka?

Prawda, że piękne? Jeśli chciałybyście zakupić któryś z kosmetyków Creamy to na hasło MLE osoby zainteresowane otrzymają 15% rabatu na cały asortyment w regularnej cenie (kod jest aktywny do połowy czerwca). Na zdjęciu widzicie hydrolat różany (doskonale nawilża, lekko ściąga i napina skórę, stosuję go zamiast toniku) oraz serum Nourishing Marula (zawiera w składzie między innymi witaminę C i koenzym Q10 przez co skóra jest idealnie nawilżona i pełna blasku. Koenzym Q10 to jedna z niewielu substancji, której działanie odmładzające zostało potwierdzone naukowo). 

 

6.  Filtry, filtry i jeszcze raz filtry. Wspominałam już o filtrach?

Jeśli któraś z Was nie zauważyła jeszcze, że ochrona przed słońcem jest dla mnie bardzo ważna, to po tym akapicie z pewnością się to zmieni. Powyżej była już mowa o filtrach, które będą świetnie współpracowały z naszym makijażem i codzienną pielęgnacją, ale ponieważ zbliża się lato to o klasycznym kremie przeciwsłonecznym też trzeba pomyśleć. Ja wybrałam naturalny od Salt & Stone SPF 50, który mogę używać razem z moją córką (to zawsze jakaś oszczędność miejsca w plażowym koszyku). Kupiłam go w sklepie BebeConcept z asortymentem dla dzieci i mam (tam też znajdziecie nasze ukochane „chustonosidło” od Studio Romeo i wiele innych fajnych rzeczy dla bobasów). Jeśli szukacie filtra, który sprawdzi się w trakcie długich spacerów i mini wyjazdów na działkę, to gorąco go polecam (dla dzieciaków, które nie znoszą smarowania polecam wersję w sztyfcie). To też świetna opcja dla wszystkich, którzy uprawiają sporty wodne – krem mimo wysokiej ochrony jest bezpieczny dla rafy i środowiska, kąpiąc się w morzu nie zmywamy więc z siebie warstwy chemii, tylko naturalne składniki. Drogeryjne blokery nie mają do niego startu. 

   Dla naszych mam wosk w plastrach był zapewne czymś niezwykłym i strasznym, nasze babcie nie potrafią zrozumieć po co nam te całe rozświetlacze, a moja córka za paręnaście lat pokaże mi pewnie coś, co całkiem zmieni moje podejście do pielęgnacji. Patrząc na postęp kosmetologii ciężko zaprzeczyć temu, że warto zmieniać swoje przyzwyczajenia. Podacie mi więcej takich przykładów? 

*  *  *

moje body – polska marka NAGO // dżinsy – NAKD // kolczyki – YES

LOOK OF THE DAY – biel na bieli

summer jacket / wiosenno-letnia marynarka – MLE Collection

white jeans / białe dżinsy – Mango (przerabiane przez krawcową)

top / krótka koszulka – H&M

flats / baletki – CHANEL 

   Część z Was, która czaiła się na tę marynarkę z MLE może pomyśleć, że celowo próbuję Was zdenerwować. Marynarka zniknęła ze sklepu w ciągu kilkunastu minut, co wywołało wśród Klientek duże rozczarowanie. W ostatniej chwili zdążyłam odłożyć sobie jedną sztukę, która towarzyszy mi teraz prawie codziennie. Nie pokazywałabym jej jednak dzisiaj, gdybym nie miała pewności, że jeszcze przed końcem maja ten model wróci do sprzedaży. Jeśli boicie się, że marynarka zostanie Wam sprzątnięta sprzed nosa, to skorzystajcie z opcji "powiadom o dostępności", którą znajdziecie na stronie produktu. Szepnę tylko, że naprawdę warto to zrobić, bo być może już w przyszłym tygodniu dotrze wtedy do Was na mejla mała niespodzianka (ostatnia wojna z informatykami zbliża się do finału).

Epidemia zatrzęsła naszą garderobą. Przegląd polskich marek z odzieżą #HOMEWEAR.

   Ciężko przypomnieć sobie sytuację w ostatnich latach, która w podobny sposób co epidemia zatrzęsłaby naszą garderobą. Do tej pory na zawartość szafy marudziłam głównie wtedy, gdy szłam na imprezę lub inną specjalną okazję. Teraz okazuje się, że z większym zaangażowaniem szukamy idealnych dresów niż kreacji na wesele. Niektóre z nas w ogóle obraziły się na modę i postanowiły ograniczyć zakupy do minimum, nie tylko w związku z tym, że po prostu nie ma gdzie pokazywać się w nowych ciuchach, ale też ze względów szeroko pojętej ekologii. Jeśli jednak chciałybyście odświeżyć nieco Wasze domowe zestawy, to przygotowałam dla was zestawienie najciekawszych marek ”homewear”. Wspieramy polskie marki na każdym kroku, dlatego szepnę tylko, że wszystkie poniższe propozycje to oczywiście nasze rodzime firmy. 

 

HIBOU

   Dresy, bluzy, krótkie legginsy, t-shirty, piżamy, szorty. Jeśli szukacie marki, która zaoferuje Wam te produkty z dobrych materiałów i w nowoczesnych fasonach, to natychmiast przychodzi mi na myśl jedna firma – HIBOU. Większość moich koleżanek (ze mną włącznie) upolowała w tym sklepie wymarzone dresy i inne basicowe ubrania, a Instagram wprost pęka w szwach od ponętnych zdjęć z bawełnianymi zestawami tej polskiej marki. HIBOU funkcjonuje na rynku już do kilku lat i aż miło popatrzeć jak zdobywa coraz większą rzeszę fanów. 

NUDYESS

   Marka Nudyess pokazuje, że po domu świetnie sprawdzą się nie tylko dresy, ale też dłuższe sukienki i bardziej kobiece fasony. Zwłaszcza teraz, gdy powoli robi się cieplej, miło jest włożyć coś, co podkreśli figurę. A jeśli któraś z Was wcale nie ma ochoty podkreślać tego, co przybrała w trakcie kwarantanny, to od razu Was uspokajam – wszystkie projekty od tej marki, nawet jeśli wydawały mi się bardzo wymagające, leżały na sylwetce naprawdę idealnie. To co zasługuje na dodatkowy plus, to podkreślenie idei #BodyPositive. Ubrania Nudyess są zatem stworzone dla KAŻDEJ z nas, a zdjęcia w kampanii to przede wszystkim podkreślenie naturalności (bez retuszu i makijażu!). To według niektórych już standard, aby w paczkach nie używać plastiku, ale nie chciałabym pominąć tego wątku – wszystkie metki są papierowe, koperty i naklejki wysyłkowe nie są powlekane folią, a w kopercie nie znajdziecie zbędnych karteczek czy foliowych wypełniaczy. Marka odbiera całą produkcję w kartonowych opakowaniach, które są powtórnie wykorzystywane przez szwalnię. 

   

LE PETIT TROU

   Le Petit Trou to polska marka, która została założona w 2014 roku przez Zuzannę Kuczyńską. W swojej ofercie posiada przede wszystkim bieliznę, ale też kilka elementów, które pięknie dopełnią domową garderobę. Wszystkie produkty zaprojektowane są tak, aby pobudzać zmysły – są seksowne, ale nie w sposób dosłowny. Sama nazwa marki, nawiązująca do bardzo sugestywnych wycięć, wiele mówi o jej charakterze. Dużą wagę przywiązuje się tutaj do detali, dlatego wszystkie produkty zapakowane są w formie prezentu. O marce pisano na łamach największych międzynarodowych edycji magazynów takich jak Vogue, Harper's Bazaar czy Elle. Doceniło ją również wiele znanych modelek, stylistek i infuencerek, które współtworzą piękny i spójny wizerunek. Le Petit Trou  jest obecnie dostępna w 25 krajach, będąc częścią prestiżowych butików i wyselekcjonowanych portali internetowych, poszerzając swój zasięg z sezonu na sezon.

MOYE

   Jeśli mówimy o modzie domowej, to czas wspomnieć o pewnym niedocenionym elemencie… szlafroku oczywiście! Przez dłuższy czas cieszył się on złą sławą (wystarczy wspomnieć o tym, jak pejoratywnie brzmi sformułowanie, że ktoś siedział w nim do południa zamiast włożyć normalne ubranie), ale dzięki pracy pewnej polskiej marki zyskał on chyba nowy status. Ładny szlafrok naprawdę się przydaje – nosimy go rano, gdy szwendamy się po mieszkaniu w poszukiwaniu kawy, otwieramy w nim drzwi kurierowi, gdy zaskoczy nas jak jeszcze suszymy włosy, no i z przyjemnością otulamy się nim wieczorem. Od Moye mam też kilka naprawdę przepięknych gumek do włosów, które uwielbiam i parę topów. 

THE ODDER SIDE

    Marka The Odder Side to kolejny przykład na to, że polskie marki w niczym nie odstają od tych zagranicznych. Dziś jej Instagram śledzi ponad 125 tysięcy osób, a marka ma cztery butiki: flagowy w Warszawie na ulicy Koszykowej, we Wrocławiu, w Poznaniu, a także w Paryżu. Cała kolekcja, czyli T-shirty z charakterystycznym już dla marki sporym wycięciem w kształcie litery „V”, topy, sukienki, swetry, bluzy, a ostatnio także szorty, dostępna jest również w sklepie online. 

THE SEASIDE TONES

    Była mowa o jedwabiu i dresowej bawełnie, wypadałoby też wspomnieć o lnie, który świetnie sprawdzi się w domowych pieleszach i letnich upałach na działce. Len to najmocniejszy i najtrwalszy rodzaj tkaniny.Dodatkową zaletą jest jego mało wymagająca uprawa, co sprawia, że produkcja ubrań z lnu ma zdecydowanie mniejszy wpływ na środowisko niż w przypadku pozostałych materiałów. Marka The Seaside Tones postanowiła tworzyć ubrania wyłącznie z tego surowca i mimo tych ambitnych założeń udało jej się zdobyć międzynarodową sławę. Ciekawostką może być to, że marka zamiast kartonowych pudełek (bo o plastiku w o ogóle nie ma mowy) wprowadziła do sklepu torebkę kompostową, roślinną i w 100% biodegradowalną. Za stworzeniem marki stoi małżeństwo Ani i Michała – moich serdecznych przyjaciół.  

 

 

 

Obietnica spełniona. Książki na kwarantannę i słodki przepis, który zrobi furorę.

   W ostatnich tygodniach częściej rozmawiamy o „wielkich rzeczach”. Historia. Przyszłość. Początek. Koniec. Cywilizacja. Upadek. Obawy i nadzieja. Teorie głupsze i mądrzejsze wypełniają dymki w naszych internetowych komunikatorach. Do tego mamy więcej wolnego czasu i jemy praktycznie wyłącznie w domu. Te założenia przyświecały mi przy wyborze tych kilku książkowych pozycji. Dwie poważne lektury o zagrożeniach dla ludzkości, które można skonfrontować z obecnym kryzysem, dwie o jedzeniu i ostatnia na poprawienie humoru, żebyście nie jadły tarty zestresowane tym, co przeczytacie w tych dwóch pierwszych.

   To nie przypadek, że w moim zestawieniu nie znajdziecie dziś powieści – ostatnio wolę coś „podczytywać” niż zanurzyć się w kryminale na wiele długich godzin. Ale to nie oznacza, że wymienione tytuły są nudne. Po prostu można przeczytać dwa, trzy rozdziały i wrócić do książki kolejnego dnia, a nawet po tygodniu, jeśli dopiero wtedy doczekamy się znów chwili dla siebie. Na samym końcu wpisu znajdziecie przepis na pyszną tartę z matchą. Uwaga! Świetnie sprawdzi się jako ciasto do książki, ale istnieje duże ryzyko, że nie zdążymy się nią z nikim podzielić. 

1. 21 lekcji na XXI wiek – Yuval Harari

   Izraelski historyk Yuval Noah Harari dał się poznać szerszej publice swoimi dwoma światowymi bestsellerami dotyczącymi rozwoju cywilizacji człowieka. Pierwszy, „Sapiens”, opisywał przeszłość. „Homo deus” był rozważaniem o przyszłości. Teraz przyszła kolej na teraźniejszość. Jeśli czasem czujecie się zagubione w zalewie informacji i zastanawiacie się, czy jest sposób, by usystematyzować sobie spojrzenie na świat, to jest to książka dla Was. Harari nie narzuca żadnej ideologii, ani jednolitej wizji. Zamiast tego pomaga zrozumieć złożoność świata i zachodzących w nim procesów. Wyczula na niuanse i odcienie szarości. Jest więc o Facebooku i Google’u. O Al-Kaidzie i GMO. O tym co ma wspólnego „Król Lew” z wielkimi religiami. Lektura jest tym ciekawsza teraz, gdy epidemia skłania nas do stawiania pytań i rozmyślania o świecie i przyszłości. Ale ostrzegam – nie spodziewajcie się po tej książce odpowiedzi. Zamiast tego będzie stawiały jeszcze więcej pytań – ale może o to właśnie chodzi – żeby stawiać mądre pytania zamiast znajdować głupie odpowiedzi…

 2. Rozmowy o przyszłości. W którą stronę zmierza świat – Katarzyna Janowska, Grzegorz Jankowicz, Michał Sowiński

   Być może tę książkę należałoby przeczytać jako pierwszą, szczególnie, jeśli potem chcemy zasiąść do Harariego (powyżej). W jednej z recenzji ktoś nazwał ją „przygotowaniem do kartkówki” – mamy tu dziewięć rozmów z wybitnymi autorytetami nauki i literatury i dwanaście esejów (albo może raczej „opracowań”?) kolejnych myślicieli. Sięgnęłam po tę książkę z jednego powodu. Albo raczej z powodu jednej osoby – Bogdana de Barbaro. Psychologom nie trzeba przedstawiać tej wybitnej  postaci. Od wielu lat chłonę wszystko, co napisze, więc książkę zamówiłam tuż po premierze. Rozmowa o miłości w czasach nieśmiertelności, jak zawsze trzyma poziom. Jeśli przepadacie za esejami i szeroko pojętymi „rozkminkami” o przyszłości i ludzkiej naturze, to książka spełni Wasze oczekiwania. Gorąco polecam sięgnąć do oryginalnej twórczości opisywanych w nich autorów. Zacząć możecie od Harariego, bo jeden z esejów dotyczy właśnie jego.  

3. Tak dziś jemy. Biografia jedzenia – Bee Wilson

   Kolejność jest zdecydowanie nieprzypadkowa, bo „Tak dziś jemy” to nie jest książka kucharska. Obietnica zawarta w podtytule zostaje wypełniona w stu procentach, to zaiste jest biografia jedzenia. Jest więc sporo o historii, są atrakcyjnie przedstawione statystyki – to wszystko po to, byśmy, jak najlepiej zrozumieli zmiany w nawykach żywieniowych ludzkości na przestrzeni ostatnich lat. W czasach, w których jesteśmy bombardowani ogromną ilością informacji dotyczących żywności, diety, szkodliwości tego i tamtego, książka Bee Wilson stanowi doskonały fundament by sobie to wszystko uporządkować. I wbrew pozorom ma więcej wspólnego z książkami opisanymi powyżej tego akapitu, a mniej z tą pod nią. Bo niezależnie od tego, że jest bardzo ciekawa i świetnie się ją czyta, ostatecznie skłania do refleksji nad kierunkiem w jakim zmierza świat, nie tylko w zakresie pożywienia…

 4. Jedz. Mała księga szybkich dań – Nigel Slater

   Wyposażeni w wiedzę o potencjalnych kierunkach rozwoju cywilizacji, pogłębioną w zakresie rozwoju i przyszłości żywienia, możemy przejść do zajęć praktycznych w kuchni. Mamy tu kilkaset zwięźle przedstawionych przepisów, których znakiem rozpoznawczym jest prostota i krótki czas potrzebny do ich realizacji. Od razu zastrzegam – to jest raczej encyklopedia, a nie inspirujący przewodnik po nowych smakach i potrawach, skłaniający do eksperymentów. Coś w stylu zbioru instrukcji do klocków Lego. Jego stosowanie zakłada pracę całkowicie odtwórczą, ale z bardzo smacznym efektem. No, ale powiedzmy sobie szczerze – jak często mamy czas na eksperymenty w kuchni? Więc na te 95 procent przypadków, kiedy chcemy zrobić coś pysznego, ta książka będzie jak znalazł. Po jej przeczytaniu nie staniecie się drugim Gordonem Ramsay'em, ale będziecie umiały perfekcyjnie ugotować ziemniaki na obiad (a to wcale nie taka oczywistość) i zyskacie zupełnie inne spojrzenie na swoje kulinarne poczynania..  

  5. Jak przestałem kochać design – Marcin Wicha

   Wielkie pozytywne zaskoczenie. Spodziewałam się książki o designie, przeczytałam niesamowicie ożywczą i bawiącą historię – autora, jego rodziny, Polski ostatnich 40 lat i nie tylko. Designu też, ale sztuka projektowania pełni tutaj tylko funkcję okularów, przez które poznajemy świat autora i jego punkt widzenia na wiele spraw. Czyta się ją po prostu rewelacyjnie. Uwielbiam odkrywać to, że pewne własne odczucia, które zawsze sama postrzegam jako dziwaczne, okazują się powszechne, a przynajmniej podziela je autor bestsellera. Jeśli pierwsze dwie książki z tego zestawienia popsują Wam humor, to ta będzie bardzo skuteczną odtrutką, choć w żaden sposób nie koloryzuje rzeczywistości. Wręcz przeciwnie – opisuje znane nam niedoskonałości, patologie i problemy. Ale w sposób, który nie pozwala zniknąć uśmiechowi z twarzy, a co kilka stron wywołuje salwę śmiechu. 

Słodka Tarta z Matchą

    Takiego słodkiego przepisu jeszcze na blogu nie było, mam jednak wiadomość do wszystkich drogich Czytelniczek, które lubią piec, ale jeszcze nie osiągnęły poziomu Julii Child. W ciastach ważne są niekiedy drobiazgi, które nie zawsze podawane są w przepisach, bo ich autorzy zapomnieli już jak to jest, gdy nie wszystko jest oczywiste. Jeśli planujecie upiec tę tartę, to pamiętajcie o kilku rzeczach. Do ciasta celowo nie dodaję jajka. Co prawda sprawia ono, że ciasto jest podatne na rozciąganie, ale z drugiej strony może okazać się bardzo twarde po pieczeniu. Kruche tarty zawsze pieczemy bez termoobiegu, a przed włożeniem do piekarnika nakłuwamy ciasto widelcem (dzięki temu nie zrobią się na nim bąble).

   Przejdźmy do kremu. Nigdy nie byłam jakąś specjalną fanką Matchy. W tym przypadku wiele zależy od pierwszego wrażenia, a to moje, na McDonaldowym parkingu, nie było najlepsze. Minęło sporo czasu nim przekonałam się do tego wyjątkowego ziołowego aromatu. Jeśli ta tarta będzie Waszym pierwszym przysmakiem z Matchą w życiu, to koniecznie zadbajcie o to, aby była bardzo dobrej jakości i wybierzcie tę ceremonialną. Dobra Matcha ma gładki, jedwabisty smak i jest mniej gorzka. Im intensywniej zielony kolor tym lepiej. Matcha uprawiana jest na specjalnie zacienionych polach, co zmusza ją do nadprodukcji chlorofilu, który daje przyjemny jasnozielony kolor. Matcha gorszej jakości jest produkowana z liści źle zacienionych, starszych lub pochodzących z niższych miejsc na łodydze. W związku z tym kolor Matchy będzie bardziej żółto-brązowy, a jej smak może mieć specyficzny rybi posmak, który na pewno nie podpasuje komuś, kto próbuje jej po raz pierwszy.  Warto sprawdzić kraj pochodzenia herbaty. Powszechnie uznaje się, że ta z Japonii jest najlepsza.  

   Kluczem do udanej tarty jest oczywiście krem, który w przypadku składników o różnej temperaturze może się łatwo zwarzyć. Umiejętne hartowanie naprawdę zmniejszyło liczbę moich kulinarnych porażek. W tym przypadku problematyczne może być dodanie gorącej białej czekolady do serka mascarpone. Wystarczy jednak przełożyć do miski trzy łyżki serka i powolutku dolewać roztopioną czekoladę jednocześnie mieszając. Dopiero tak wymieszany serek z czekoladą przełożyć do reszty serka (zestresowanym polecam jeszcze dodać szczyptę soli). Dzięki temu nie dojdzie do ścięcia się białka w kremie. 

Składniki

Kruche ciasto:

100 g mąki owsianej

50 g mąki pszennej

30 g cukru pudru

125 g masła

szczypta soli  

krem:

2 tabliczki białej czekolady

3 limonki

250 g serka mascarpone

2 łyżeczki Matchy ceremonialnej

1 łyżka cukru pudru

 do podania:

prażone pestki dyni

płatki kokosowe

listki mięty

 Sposób przygotowania.

 1. Wszystkie składniki na ciasto zagniatamy, aż powstanie kulka jak na zdjęciu. 2. Wyklejamy formę ciastem. Nie zapominajmy o papierze do pieczenia! Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i wkładamy formę z ciastem na około 20 minut. 4. Rozpuszczamy czekoladę w rondelku na najmniejszym możliwym ogniu (można dodać odrobinkę mleka, aby się nie przypaliła) i ciągle mieszamy. Rozpuszczoną czekoladę hartujemy z małą ilością serka mascarpone. 5. Do miksera dodajemy resztę serka mascarpone, startą skórkę i sok wyciśnięty z limonek, cukier i zahartowaną wcześniej czekoladę. Na koniec dodajemy Matchę. Przelewamy gotowy krem na tartę, dodajemy płatki kokosowe, pestki dyni i listki mięty.

 

Look of the Day – date in the garden

earrings / kolczyki – YES 

dress / granatowa sukienka – MLE Collection 

leather shoes / skórzane klapki – Gino Rossi 

basket / koszyczek – RobotyRęczne

   "Czy to jest randka?" spytałam wczoraj mojego męża, gdy z okazji jego imienin, wyszliśmy do ogrodu na kieliszek wina. Zachód był piękny, ale oglądałam go już zawinięta w koc. Mam nadzieję, że Wam też udało się skorzystać w weekend z tej pięknej, prawie letniej pogody. Na zdjęciach widzicie dziś sukienkę, którą stworzyłam z myślą o wielu okazjach. Miałam w niej iść na wesele w stylu boho (które niestety zostało odwołane), ale wiem, że w zestawieniu z klapkami sprawdzi się też jako typowo wakacyjna sukienka.  

Kilka rzeczy, które sprawiły, że moje macierzyństwo stało się jeszcze piękniejsze.

   Nie chcę zaczynać od łzawych  tekstów (wystarczy już, że kończę nimi ten artykuł) mówiących o tym, jak piękne jest dla mnie macierzyństwo. Dzisiejszy wpis nie ma nic wspólnego z typową wyprawkową listą ubranek, butelek i smoczków (jeśli takowej szukacie to ja wykorzystałam tę od Mamy Ginekolog). Wręcz przeciwnie – chciałam tu opisać kilka rzeczy, które przydały mi się… ba! Właściwie zmieniły na lepsze moją nową codzienność, chociaż z początku wcale nie upatrywałam w nich jakiegoś większego znaczenia.

    Nawet jeśli uważam, że ostatnio w mediach trochę za bardzo demonizuje się macierzyństwo, to dzisiejszy artykuł nie miałby sensu, gdybym pisała tylko o bezproblemowych momentach. Wiem, że jako blogerka, fotografka czy dyrektor kreatywna własnej firmy odzieżowej łatwo wpadam w pułapkę pokazywania tylko tego, co „ładne i spójne” z moją marką, ale dziś starałam się wyjść trochę z narzuconych samej sobie schematów. Mi też zdarza się palnąć tekst w stylu „ktokolwiek powiedział, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem zapewne nigdy nie karmił piersią”, albo poczuć nieodpartą pokusę rzucenia pełną pieluchą w kogoś, kto twierdzi, że „wstał dziś o szóstej rano i ledwo widzi na oczy”.

    Z kolei nie dalej jak tydzień temu, gdy jedna z czytających bloga mam zostawiła zabawny komentarz na temat tego, że o godzinie dziesiątej mogłaby już zjeść obiad, bo od czwartej jest na nogach, ale jednak trochę głupio, bo nadal jest w pidżamie, ktoś odpisał jej: po co w takim razie ludzie decydują się na dziecko skoro potem wciąż narzekają? No cóż. Z tym narzekaniem to jest taki paradoks, że niby jesteśmy zmęczone, nie mamy czasu dla siebie, nasz dom wygląda jak poligon, a jednak wszystkie te trudności w gruncie rzeczy nas bawią. Czasem jest ciężko, ale tak naprawdę nigdy nie było lepiej. Tym optymistycznym akcentem kończę i tak już przydługawy wstęp i przechodzę do konkretów. Mam nadzieję, że poniższe spostrzeżenia będą pomocne nie tylko dla świeżo upieczonych mam i kobiet w ciąży, ale również dla tych, dla których temat macierzyństwa jest w jakimś sensie bliski. 

1. Zawsze razem, czyli „chustowyzwanie”.

  Jeśli miałabym ponumerować kilka najbardziej kontrowersyjnych macierzyńskich tematów, to w pierwszej dziesiątce na pewno znalazłby się ten o chustach i nosidłach. Co sprawia, że tysiące użytkowniczek Instagrama rzuca się sobie do gardeł, a właścicielki profili promujących nosidełka nie nadążają z blokowaniem obserwatorów? To szeroko pojęta troska o dziecko, która czasem wykracza poza dobre wychowanie. Czy nosidełkowe hejterki mają rację? Odpowiedzi lepiej szukać u fizjoterapeuty, niż na lifestylowym blogu. Ja powiem tylko, że przed tym, jak zostałam mamą chusty wydawały mi się mało nowoczesne, a nosidełka wręcz przeciwnie. Ale wystarczyło kilka prób włożenia maleństwa do nosideł (trzech różnych, niby-ergonomicznych, „najlepszych” i polecanych przez wszystkich na około) abym oddała je komuś innemu. Nie potrafię tego opisać w profesjonalny sposób (i nawet nie będę próbować), ale po prostu czułam, że coś jest nie tak. Dopasowywałam je na wszystkie możliwe sposoby, oglądałam dedykowane filmiki na youtubie, ale cały czas miałam poczucie, że mojemu dziecku nie jest do końca wygodnie. Bardzo się cieszę, że w trybie ekspresowym postanowiłam jednak przetestować chusty, bo jestem typem kangurzycy i w pierwszych miesiącach po narodzinach córeczki chciałam mieć ją non stop blisko siebie. Nie mówiąc już o tym, że cały czas prowadziłam  bloga i  MLE Collection i siłą rzeczy wolne ręce naprawdę mi się przydały.

Miękkie ergonimiczne nosidło Studio Romeo od Bebe Concept (chociaż ja bym to nazwała "nowoczesną chustą"). Nosidełka są dostępne w dwóch rozmiarach: T1 i T2, które należy dobrać do rozmiaru rodzica (ja wybrałam T1). Na Instagramie Bebe Concept znajdziecie bardzo dokładne filmiki pokazujące sposób wkładania nosidła w zależności od wielkości dziecka. 

    Na początek wybrałam więc popularną chustę kółkową marki Moon Sling. Przez pierwsze kilka tygodni sprawdzała się rewelacyjnie, ale jeśli planujecie nosić dziecko przez dłuższy czas, to przemyślałabym dobrze ten zakup. Gdy moja córeczka zaczęła ważyć nieco więcej, to po półgodzinnym spacerze zaczęły pobolewać mnie plecy. Przy asymetrycznych chustach trzeba też pamiętać o tym, aby regularnie zmieniać strony ich nakładania. Odkryciem i moim chusto-nosidłem numer jeden jest ten od Studio Romeo – działa dokładnie tak jak chusta, ale nie trzeba wiązać go w żmudny sposób. Jest wyjątkowo wygodny – nawet teraz, przy dziesięciokilogramowym bobasie, plecy spokojnie wytrzymują nawet godzinę noszenia. Posiada trzy opcje zakładania/wiązania, które pozwalają dopasować nosidło do ciężaru dziecka. Najważniejsze jednak jest to, że od pierwszego założenia widziałam, że zarówno ja, jak i mała, czujemy się z nim dobrze. Trochę żałuję, że nie kupiłam go wcześniej (tak, kupiłam, a nie dostałam), bo bardzo ułatwił mi życie i dziś nie wyobrażam sobie bez niego naszej codziennej rutyny, mojej pracy i spacerów z Portosem.

    Aby już nie przedłużać: w tym akapicie nie chodzi mi bynajmniej o to, aby wszystkie świeżo upieczone mamy kupiły sobie chustę Studio Romeo (co nie zmienia faktu, że gorąco ją polecam). Po swoim przykładzie widzę, że niektóre nasze wyobrażenia o tym, co się nam przyda po porodzie mogą być nietrafione. Gdy byłam w ciąży spędziłam długie godziny na szukaniu najlepszego i najpiękniejszego nosidełka, żeby potem sprzedać je na OLX-ie w trzy minuty, bo w prawdziwym życiu w ogóle mi nie podpasowało. Warto sprawdzać jak najwięcej opcji i mieć elastyczne podejście, bo macierzyństwo to pewnego rodzaju transformacja – to co kiedyś wydawało się „nie w naszym stylu” z dnia na dzień może stać się wielkim ułatwieniem. 

 2. Kilka innych gadżetów, które ułatwiły mi codzienność.

   Dostawka, kołyska, kosz Mojżesza ze stojakiem – nieważne, na którą z tych opcji się zdecydujecie, ale naprawdę warto, jeszcze przed porodem, zaopatrzyć się w coś, co będzie można przystawić do łóżka. Ja nie planowałam takiego zakupu, bo w moich wizualizacjach dziecko od pierwszej nocy miało spać w klasycznym niemowlęcym łóżeczku w swoim pokoju. Na szczęście, wbrew swojej woli, dostałam kołyskę w prezencie (kosz plus stojak). To kolejny przykład tego, że gdy w naszym domu pojawiło się dziecko, wcześniejsze założenia poszły sobie w las. Właściwie już w szpitalu wiedziałam, że nic nie zmusi mnie do tego, aby to słodkie zawiniątko kłaść spać w osobnym pokoju. I wtedy przeprosiłam się z kołyską. Służyła nam dzielnie do szóstego miesiąca, a teraz znalazła nowy dom u Zosi – no dobra, właściwie to wcisnęłam ją Zosi na siłę (tak jak ktoś wcześniej mi), mówiąc, że po prostu musi spróbować jej używać. Z tego co mi wiadomo spełnia swoje zadanie wyśmienicie. Mamy karmiące naturalnie, mogą dzięki takiemu rozwiązaniu naprawdę lepiej spać, bo gdy nabierze się wprawy nie trzeba nawet zapalać światełka ani ruszać się z łóżka, a w którymś momencie każde „nieschylenie się” jest na wagę złota. Ale nawet jeśli nie planujecie karmić piersią to myślę, że podziękujecie mi za tą radę. To ogromny komfort móc w każdej chwili, bez wstawania czuwać nad dzieckiem – nie ma chyba co się bronić przed tą potrzebą bliskości.

Nasze ulubione książeczki. Nie bez powodu mówię „nasze", bo ja uwielbiam stare angielskie wydania bajek Beatrix Potter, a moja córeczka kocha „Pucia”. Mogłaby je przeglądać bez końca, najlepiej u mamy na kolanach. Nie, nie będę, tak jak poniektórzy celebryci, opowiadać o tym, że moja półtoraroczna córka czyta, albo zachwyca się Rembrandtem. Po prostu lubi ze mną przewracać strony, a każda kolejna część „Pucia” wywołuje wielki uśmiech na jej twarzy. "Pucio mówi dzień dobry" i „Pucio mówi dobranoc” to nowe mini opowieści, które za pomocą pięknych ilustracji uczą nasze dzieci przekraczania kolejnych etapów rozwoju. Ta pierwsza pokazuje jak z radością rozpocząć nowy dzień, ta druga pomoże wyciszyć szkraba wieczorem i sprawić, że sam będzie chciał wskoczyć do łóżeczka. 

   Krzesełek i stojaczków dla niemowląt jest mnóstwo i nie śmiem stawiać tezy, że to, które ja kupiłam, to jedyna słuszna opcja. Mogę jednak szczerze przyznać, że gdybym musiała, to kupiłabym je po raz kolejny i nie zastanawiałabym się nad niczym innym nawet przez sekundę. Mowa oczywiście o kultowym Tripp Trapp od Stokke. Dla mnie wybawieniem było to, że nawet bardzo małe dziecko było usadowione wysoko, a to, jeśli sporo pracuje się przy komputerze, było dużym udogodnieniem. Ale Tripp Trapp tak naprawdę doceniam dopiero teraz – towarzyszy nam każdego dnia (wystarczy zmieniać dodatki, aby krzesełko z czasem dopasowywało się do potrzeb dziecka) i jest już nierozłącznym elementem naszego salonu. To jedno z niewielu dziecięcych mebelków, które dobrze wygląda wśród mebli dla dorosłych. I pomyśleć, że zaprojektowano je w 1972 roku, czyli prawie pięćdziesiąt lat temu!

    „Biały królik, biały królik, bardzo luuuuubi chodzić lulkuuu” – te wyśpiewane słowa zawsze oznaczają zbliżającą się porę snu. Kołysanka o białym króliku, który bardzo chciałby już pójść spać stała się u nas naprawdę kultowym kawałkiem i co miesiąc dopisujemy do niego nową zwrotkę. Nie da się przewidzieć tego, która z zabawek stanie się pierwszym przyjacielem naszego dziecka, ale ta, którą upatrzyła sobie nasza córeczka, miała być po prostu miłym gadżetem do łóżeczka, a dziś jest właściwie piątym członkiem rodziny. O króliczku Moonie pisałam już w tym wpisie, ale dziś patrzę na tamtą recenzję z rozrzewnieniem – teraz biedny królik co chwilę jest przebierany, ciągnięty za uszy, ogólnie rzecz biorąc torturowany na różne sposoby. Ale wciąż jest też nieodłącznym elementem wieczornego rytuału usypiania.   

Nasz królik po przejściach to ten w sweterku. Nie chcę Was zmylić – oryginalny króliczek Moonie nie ma ubranek, ale za to jest zdecydowanie bielszy :). Najlepszą recenzją króliczka jest chyba to, że uznałam go za idealny wyprawkowy prezent dla przyjaciółki. Królik przychodzi w ładnym pudełku, a jeśli ktoś nie chce, aby wydawał z siebie dźwięki, to z powodzeniem może służyć jako delikatna lampka nocna w pokoju dziecka. Dodam jeszcze tylko, że Moonie to polska marka. (wózek dla lalek jest stąd)

3. Co dwie (albo trzy) mamy to nie jedna. 

   Przyznaję, że, tak jak wiele z Was, ja też swego czasu czułam zmęczenie (albo i nawet irytację) sytuacją, w której podczas spotkań towarzyskich temat dzieci przejmował całkowitą kontrolę nad dyskusją. Dyskusją w podgrupach, bo grupa „matek” dyskutowała z reguły ze sobą, a reszcie pozostawało przysłuchiwanie się. Taka jest chyba kolej rzeczy – to, co wtedy było uciążliwe stało się pomocne i naturalne po urodzeniu dziecka. Przez lata cierpliwie przyjmowałam na barki narzekania najbliższych przyjaciółek na temat ich macierzyńskich problemów i złych doświadczeń i dziś widzę, że to nie ja pomogłam im, tylko one mnie. Dzięki tym opowieściom macierzyństwo nie było dla mnie czymś nieznanym i wyidealizowanym. To trochę jak wtedy, gdy czytasz fatalną recenzję filmu, a potem idziesz do kina i stwierdzasz, że wcale nie był taki zły, a recenzja była mocno przesadzona.  Miłe zaskoczenie to jedno, ale grono zaufanych osób bardzo przydaje się też w przypadku kryzysowych sytuacji. Fakt, że w każdej chwili mogę zadzwonić do co najmniej kilku „supermam” i rozhisteryzowanym głosem zapytać co zrobić, gdy niemowlę ma  K A T A R  naprawdę mnie uspokaja. Nowe obowiązki, nieprzespane noce i hormonalne burze są zdecydowanie łatwiejsze, gdy wiemy, że bliskie nam osoby przechodziły to samo, a mimo to nadal żyją, a nawet mają się dobrze i często nie boją się powtórki!

4. Odskocznia.

   Nie miałam problemu z akceptacją faktu, że macierzyństwo mnie zmieniło. Nie mam też zamiaru udawać, że moje życie wygląda tak samo jak wcześniej, bo byłoby to kłamstwo. Siłą rzeczy, część mnie pozostała jednak taka sama – od wielu lat pracowałam nad swoimi dwiema firmami i chciałam pozostać aktywna zawodowo także po porodzie. Chociaż, zwłaszcza na początku, było to trudne, to myślę, że nawet chwilowe oderwanie myśli od pieluszek, karmienia i walki z kolkami, pozwoliło uniknąć mi tych typowych smutków pierwszych miesięcy, na które narzekają niektóre mamy. Odskocznia to coś, o co każda z nas powinna powalczyć – nie tylko z innymi, ale przede wszystkim z samą sobą. Przez pierwsze tygodnie mroziłam spojrzeniem każdego, kto chciał pomóc mi w opiece nad dzieckiem – wszystko chciałam robić sama, a poproszenie męża, aby poszedł z wózkiem na spacer przychodziło mi naprawdę z dużym trudem. Tym bardziej cieszę się, że trochę z tą pracą nie miałam wyjścia, bo mogę się założyć, że z własnej woli nie zmusiłabym się do niczego, co nie dotyczyłoby bezpośrednio mojego dziecka.

   Pamiętam też pierwszą podróż służbową do Warszawy, która trwała dwanaście godzin (wolałam zrobić w jeden dzień osiemset kilometrów niż rozstać się z małą na noc) i mój szok, gdy na służbowym spotkaniu usłyszałam, że „w ogóle nie wyglądam jak mama”. Według autorki tej uwagi miał to być komplement, ale ja sama nie bardzo wiedziałam czy poczułam się dzięki temu lepiej. Te wszystkie emocje trzeba pewnie poczuć na własnej skórze, aby zrozumieć, jak nasza osobowość zaczyna się roztapiać, jak bardzo zaczynamy utożsamiać nasze „ja” z byciem mamą i jak trudno znów wyłapać w swojej głowie przestrzeń dla kobiety, którą byłyśmy wcześniej. Warto jednak pielęgnować w sobie ten pierwiastek i o nim nie zapominać. 

Pamiętam pierwsze spotkania służbowe po moim porodzie, na których ustalałyśmy nowe projekty dla MLE. Miałam to szczęście, że mogłam je urządzać w domu i dziś bardzo doceniam fakt, że moje współpracowniczki wykazywały się cierpliwością, gdy co chwilę szłam karmić lub usypiać małą i właściwie w ogóle nie słuchałam co do mnie mówiły :D. 

5. Uwiecznienie i docenienie własnej historii życia.

    Aparat fotograficzny to jeden z najpiękniejszych ludzkich wynalazków. Dzięki niemu możemy zobaczyć jak zmienia się świat, jak zmieniamy się my, jak zmienia się nasze życie, jak dorastają nasze dzieci i w końcu, jak wyglądali ci, których kochaliśmy, a których już z nami nie ma. Daje nam poczucie ciągłości i pozwala docenić każdą chwilę – tę piękną czy zabawną, ale też tę smutną i trudną. Macierzyństwo, nawet jeśli jest spełnieniem marzeń, potrafi dać się we znaki. Jeśli dopada Cię czasem irytacja, zmęczenie, czy zwykła bezsilność to pomyśl o tym, że ten moment zaraz przeminie i że jest tylko niewielką częścią, małym skrawkiem, tej wielkiej i pięknej przygody. A jeśli to nie pomoże, to zastanów się, czy za rok, dwa, (albo dziesięć lat!) ta zupka wsmarowana w dywan, albo płaczliwe „mama, mama” domagające się czułości w najmniej odpowiednim momencie nie wyda Ci się wtedy czymś bajecznie pięknym. To jedna z wielu magii macierzyństwa: każda, nawet najbardziej denerwująca historia z ukochanym dzieckiem, uwieczniona na zdjęciu i oglądana po jakimś czasie staje się miłym wspomnieniem.

   Oczywiście, samo robienie i wywoływanie zdjęć nie sprawi, że staniemy się szczęśliwsi, ale z pewnością pomaga inaczej spojrzeć na daną chwilę i złapać do niej dystans. Być może niektóre z Was pamiętają o moim tradycyjnym prezencie dla taty – pod choinkę i na urodziny zawsze daję mu taki sam prezent – skrupulatnie wyklejony album ze zdjęciami. Od samego początku wiedziałam, że on taki prezent zawsze doceni, ale ku mojemu zdziwieniu coraz więcej członków mojej rodziny zaczyna przebąkiwać, że oni „też by w sumie chcieli taki album”. Nie ukrywam, że na początku bardzo mnie to ucieszyło – mój pomysł na prezent okazał się być pożądanym skarbem. Prawda jest jednak taka, że wybór zdjęć, ich wywołanie, a potem uzupełnienie takiego albumu, to praca co najmniej na kilka godzin. A trzeba pamiętać, że w przypadku albumu dla taty taką pracę wykonuję mniej więcej co pół roku, czyli w miarę na bieżąco. Gdybym miała dla kogoś za jednym razem stworzyć album z kilku lat, to zajęłoby mi to pewnie tydzień (i potrzebowałabym kilkunastu albumów). Do czego zmierzam? Lepiej zacznijcie już teraz, bo za parę lat nie odkopiecie się spod stosu zdjęć Waszego brzdąca. Sama skorzystałam z tej rady i mimo marudzenia (i przerażenia) postanowiłam jednak zabrać się za pierwszy album dla męża.

A to albumy, o których wspominam poniżej. Ten niebieski to specjalnie zaprojektowany album "Twoje Dzieciństwo" od LuiLuk, o którym autorka pisze tak: "Gdy urodził się mój młodszy syn chciałam stworzyć dla niego elegancki album wspomnień i długo szukałam takiego, który by mi się podobał. Niestety wszystkie były kolorowe, z infantylnymi ilustracjami, a mi zależało na tym, aby taka pamiątka była ponadczasowa, żeby jej wygląd odzwierciedlał ważność tych pierwszych lat i emocji im towarzyszącym". Znajdziecie tam miejsce na zdjęcia z USG, pierwszych ząbków, drzewo genealogiczne i wszystko czego potrzebujecie do upamiętnienia najważniejszych chwil z pierwszych pięciu lat życia dziecka. Ten beżowy to tradycyjny album na zdjęcia. Również oprawiony w płótno. Jeśli szukałyście kiedyś ładnego albumu to mam dla Was kod rabatowy dający 15% zniżki na zakupy w sklepie LuiLuk. Wystarczy, że użyjecie kodu MLE15.

    Jeśli wywoływanie zdjęć skutecznie zniechęcało Was do rozpoczęcia pracy nad własnym rodzinnym albumem to uwierzcie mi na słowo – nie jesteście same. Moje doświadczenia z wywoływaniem zdjęć też były bardzo różne. Czasem nie byłam zadowolona z kolorystyki odbitek, czasem okazywało się, że zdjęcia zostały źle przycięte albo trwało to niemiłosiernie długo. W stacjonarnych drukarniach koszt wywołania trzystu zdjęć potrafił zjeżyć mi włosy na głowie. Po latach żmudnego tworzenia rodzinnych albumów nabrałam nieco wprawy i wiem już, że odbitki najlepiej zamówić przez internet – tak będzie najtaniej i najwygodniej. Warto też zainwestować w ładny album, który sam w sobie mógłby być prezentem. Mój tata z początku dostawał niezbyt urodziwe wersje (w końcu najważniejsze jest to, co w środku, a poza tym kupowałam je zwykle na ostatnią chwilę w Empiku), ale teraz znalazłam wreszcie naprawdę piękną opcję, więc kupiłam od razu kilka, aby tworzyły spójną kolekcję. 

Jeśli szukacie najlepszego (moim zdaniem) narzędzia do wywoływania zdjęć, to polecam aplikację ColorlandGO na telefon. Odbitki mają ładne kolory i można dodać do nich opcję białej ramki (do wyboru są dwa formaty: 10×15 albo 15×21). Aplikacja jest bardzo prosta w użyciu i pozwala wybrać zdjęcia z całej naszej telefonicznej galerii. Jeśli, poza zdjęciami z telefonu, chcę wywołać parę z aparatu to wysyłam je sobie na telefon przez WeTransfer. Korzystanie z tej aplikacji naprawdę usprawniło moją pracę nad rodzinnymi albumami. Minimalne zamówienie to 20 sztuk, ale same zobaczycie, że tych zdjęć będziecie chciały zamówić znacznie więcej. ​Tym bardziej, że teraz mam dla Was kod rabatowy. Wystarczy, że w podsumowaniu zamówienia wpiszecie KASIA1015 a zapłacicie w aplikacji za odbitki 0,19 zł za sztukę zamiast 0,23 zł. Miłej pracy przy tworzeniu rodzinnej pamiątki!

   Rozpoczynając ten wpis chciałam ująć w kilku słowach to jak niezwykłą i piękną rzeczą jest dla mnie macierzyństwo, ale uznałam, że skoro nawet najwybitniejszym poetom przychodziło to z trudem, a tym średnim wychodziły banały, to chyba powinnam odpuścić. Tym bardziej, że odkąd zostałam mamą, rozklejam się nawet na reklamach lokat oszczędnościowych – pewnie pisząc o tym, ile znaczy dla mnie ten cały rodzicielski galimatias nie skończyłabym ryczeć do niedzieli, a i tak nie przekazałabym Wam nic, czego same byście nie wiedziały. Są rzeczy, których nie da się opisać. Miłość do dziecka zdecydowanie zajmuje w tym rankingu pierwsze miejsce.  

PS. Jeśli choć kilka Czytelniczek, które nie są mamami, dotarły jakimś cudem do końca tego artykułu, to bardzo chciałabym Was uspokoić – to wyjątek od reguły, że pozwoliłam sobie na tekst w całości poświęcony dziecku. Obiecuję teraz przestać na jakiś czas ;). 

*  *  *